Co zazwyczaj robię w pierwsze dni miesiąca, zacznijmy od tego, jest sprawą ściśle tajną. Możliwe, że układam w głowie starannie kolejny plan sforsowania posiadłości Dwunożnych w poszukiwaniu jedzenia, w bardzo szczytnym celu zresztą, bo w imię mojej głodującej organizacji. Przynajmniej raz na tydzień trzeba ich wyżywić, wiadomo. Wracając do tematu: mało kto spoza mojego cudnego grona Bezgwiezdnych zdaje sobie sprawę z istnienia pewnego małego domku na obrzeżach miasta, gdzie, ku mojemu niezadowoleniu, wiecznie odbywają się spotkania Dwunożnej szczeniaterii, ale i tak zawsze warto się tam przypałętać, gdy przychodzi kolej na uzupełnienie zapasów.
Nieraz już wróciłem stamtąd ze świeżym kurczakiem, także i tego dnia rutynowo ominąłem Dwunożnych szerokim łukiem, aby przejść wreszcie do lepszej części zawodu wojownika (polowania). Jak zwykle przemknąłem przez podwórze nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na tycią pułapkę na lisy czy inne bobry, która nigdy niczego nie złapała, i przywarłem całym ciałem do ziemi, by móc wczołgać się w ciasną przestrzeń między gruntem a wbijającymi się w plecy deskami. Przeczekałem tak chwilę w cieniu kurnika zamyślony, aż nadarzyła się okazja na capnięcie pierwszego lepszego ptaka pod nieuważność właścicieli.
Wetknięcie łba przez mały otwór nie było trudne, oczywiście, bo daleko mi było do innych naturalnych drapieżników, przed którymi zabezpieczono kury budując im ten domek. Wyciągnąłem szyję, złapałem biedne zwierzę w szczęki i mocno ścisnąłem, w duchu współczując mu tak żałosnego losu.
Już chciałem się wycofać naprędce, gdy dotarły do mnie wrzaski i piski z zewnątrz, tak głośne, że aż zareagowałem lekkim podskokiem i rozluźniłem chwyt na zdobyczy w zaskoczeniu. Trup pomknął ku spanikowanym koleżankom, a ja przeklinając swoją nieudolność w myślach wykręciłem łeb i zaparłem się przednimi łapami, by wydostać z wnętrza kurnika, aż z impetem wylądowałem na zadzie. Rozejrzałem się dookoła i nim zdążyłem mrugnąć dostałem po łbie. Wcale przyjemnemu wrażeniu towarzyszyły równie bolesne, wysokie wrzaski, które zaczęły mieć triumfalny wydźwięk, co było już zwyczajnie... oburzające! Atakować tak znienacka. Hańba. Coś się we mnie zagotowało, i choć patrząc na to z perspektywy czasu przyznaję, że podjęty przeze mnie tok akcji był co najmniej durny, zamiast uciekać napiąłem mięśnie do wyskoku. Później była już tylko pogoń za babą i usilne próby wyszarpnięcia jej kija. Nastał chaos, a po nim nadeszła chwila na zdumienie, gdy grunt osunął mi się spod łap, a niebo zamknęło nade mną.
Ciemność, ciemność... Po upadku kilka trzeszczących pod moim ciężarem stopni w dół, wspinaczce po schodach z powrotem na górę i ciężkich wielominutowych próbach rozwarcia drzwi, przez których szparę ledwie wpadało światło, docieramy wreszcie do mojej obecnej sytuacji.
— Haloo? — mówię głośno, przytulając policzek do zimnych drzwi i po raz setny powtarzam, że potrzebuję pomocy. Czuję się przy tym niesamowicie żałośnie, bo odór śmierci i odchodów roznosi się po całej skrytce i wprost czuję, jak wsiąka w moją sierść. Z tego powodu polegać mogę tylko na swoich uszach, a słyszę okazjonalnie tylko szwargot tych drani, którzy mnie tu przetrzymują, więc sytuacja jest raczej niepokojąca. Zastanawiam się, czy to aby odpowiednia pora na dramatyzowanie i... Za późno, cholera. Oczami wyobraźni widzę już swoją przyszłość, a jest ona brudna i śmierdząca. Niemal porzucam już wszystkie swoje optymistyczne nadzieje na to, że ktoś się o mnie jednak zatroszczy, nim zginę marnie i przedwcześnie. Niemal.
— Do jasnej cholery, wypuśćcie mnie. — Chwila ciszy, a potem ciszej, rozpaczliwiej: — Będę płakać.
<Ktosiu?>
[544 słowa: Richie otrzymuje 5 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz