Idę powoli do przodu, uważnie stawiając kroki. Liście drzew rosnących wokół mają pomarańczową barwę. Błoto, które jeszcze wczoraj rozciągało się na ziemi, teraz jest zaschniętą, twardą grudą. Muszę naprawdę uważać, by nie potknąć się na tak zdradzieckim podłożu.
Znajomy odór wyczuwam już ze znacznej odległości. Czuję wymieszane zapachy pożywienia, dwunożnych i dzikich zwierząt, które nierzadko zapuszczają się w to miejsce, w poszukiwaniu jedzenia.
Z pewnością wysypisko nie jest najlepszym miejscem na spacer, ale ja potrzebuję poukładać myśli. Wybrałam właśnie dlatego to miejsce — niezachęcające, lecz ciche, przez znaczną część czasu opustoszałe. Nikt nie będzie mi tutaj przeszkadzał.
Skręcam ostro w prawo, a moim oczom ukazują się stosy śmieci. Staram nie skupiać się na zapachu, który się z nich wydziela, ani na ich wyglądzie — są zabrudzone, sztuczne i brzydkie, często zepsute. Wokół lata parę muszek, które jakimś cudem przeżyły przymrozki pory spadających liści. Jest ich jednak mało, tyle, że z łatwością mogę policzyć je na pazurach jednej łapy. Nie przeszkadzają mi zbytnio.
Daję pole do popisu myślom, które ostatnio odpychałam w kąt.
Cały czas oszukuję się, że sobie świetnie radzę. Nie potrafię jednak stuprocentowo wrócić do dawnej pracy. Nie umiem wystarczająco skupić się na pacjentach. Chcę mi się rzygać, gdy przypominam sobie, że jeszcze nie dawno uważałam się za najlepszą.
W klanie zawitali nowi gówniarze — cztery szczeniaki od Jazgota. Zdaje sobie sprawę, że gdzieś tam z tyłu głowy niektórym wojownikom i pewnie liderowi siedzi, że dobrze by było, gdyby któryś z nich został moim uczniem.
Tfu.
Prędzej odgryzłabym sobie ogon, niż mentorowałam jakiemuś kaszojadowi. No, ale przecież dobrze by było. A gdybym umarła??? Kto leczyłby wtedy wojowników? Sranie w banie. Leonis umarł zaledwie kilka księżyców temu, a usłyszałam różne sugestie już z parę razy.
Czy oni naprawdę kurwa nie widzą, że nie nadaję się na nauczanie kogoś? Że jestem za słaba, w tym co robię? Nie gotowa? Leonis zaczął nauczać mnie, jak miał dwa razy tyle księżyców, co ja. Nikt naprawdę jeszcze nie spostrzegł, że nie mam takiego doświadczenia?
Wkurwia mnie ślepota z ich strony. Chęć podnoszenia kogoś na siłę z ziemi i wmawiania mu, że jest dobrze, albo ej, wiesz, że Leonis byłby dumny z takiej medyczki? Nie przejmuj się! Skąd oni wiedzą, czy byłby dumny, czy nie? Połowa nawet nie ma bladego pojęcia, jak przebiegał nasz wspólny trening.
Dobra, Kurka, nie zesraj się.
Przyśpieszam, idąc udeptaną dróżką pomiędzy kolorowymi odpadami.
Nagle przez moje ciało przebiega nieprzyjemny dreszcz. Staję w miejscu, wpatrując się w niewielką górkę śmieci, przylegającą do innej, gigantycznej sterty odpadów. Stawiam parę kroków do przodu, a moje serce gwałtownie przyśpiesza.
Podchodzę jeszcze bliżej, jednak jestem pewna, że to to miejsce. Stoję bez ruchu, wpatrując się w obsypaną rupieciami ziemię.
Wciągam w nos powietrze, szukając znajomych zapachów, choć i już bez tego wiem, co wydarzyło się w tym miejscu.
Chaber.
To w tym miejscu znalazłam wraz z wojownikami jego ciało. Zmiażdżone na placek, powyginane na wszystkie strony, cuchnące odorem wysypiska.
Zaciskam szczęki na wystającej z tony śmieci łapie. Niebieskie futro łaskocze mnie w przełyk. Świt naśladuje mój ruch, możliwie najdelikatniej chwytając kończynę w innym miejscu.
Inni wojownicy uważnie rozkopują odpady, próbując odkopać nieruchomego wojownika. Widzę, że są przerażeni. Staram się nie pokazywać, że ja również podzielam ich emocje.
Zerkając na łaciatą wojowniczkę, która mi pomaga, ciągnę, nie zważając na to, że moje zęby wbijają się w zimne ciało. Wszyscy tak naprawdę wiemy, że Chaber nie żyje.
Mimo tych jasnych przeczuć, których jestem po prostu pewna, czuję, jak żołądek zmienia mi się w kamień, gdy wyciągam ciało psa ze sterty śmieci.
Chaber jest zgnieciony i niewątpliwie martwy. Leży na boku z otwartymi, pustymi oczami, zdeformowanym pyskiem i zmiażdżonymi kończynami.
Unoszę łeb do góry, zaszokowanym wzrokiem patrząc na wojowników, stojących obok mnie. Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówi. Jedynie patrzymy na siebie smutnymi oczami. Wokół jest tak cicho, że słyszę latającą w oddali muchę.
— Zabierzcie go do obozu — mówię półgłosem do psów. Czuję, jak delikatnie drżę. — Zaraz was dogonię.
Potrząsam głową i niepewnie szturcham pobrudzoną puszkę leżącą obok mojej łapy. Ta turla się po ziemi, brzęcząc głucho. Po chwili zatrzymuje się, hamując na jakiś innych rupieciach.
W zasadzie nie znałam Chabra, ale odkąd przyszedł mnie pocieszyć dzień po śmierci Leonisa, mimo początkowego narzekania, zaczęłam darzyć go lekkim szacunkiem.
Chociaż nie jestem pewna, czy jest to właściwe słowo. Gdy opadła złość, było mi po prostu… miło, że ktoś w ogóle się mną wtedy przejął. W sumie gdy teraz o tym myślę, mam mieszane uczucia. Jego śmierć była niespodziewana, a z dnia na dzień zniknął z naszych szeregów kolejny pies.
Odpędzam od siebie te myśli. Nasz klan przechodzi po prostu przez złe chwile, jakie miewa każdy. Biorę parę głębokich wdechów.
Idę dalej przed siebie, a niebo powoli przybiera odcień głębokiej czerni. Zaniepokojona wbijam wzrok w gęste chmury. Po chwili czuję na nosie kroplę zimnej wody. Zawracam, bojąc się, że zaraz rozpęta się burza, a te, szczególnie późną porą spadających liści, są dość gwałtowne. Obawiam się, że może już spaść pierwszy śnieg. Nie mam ochoty na przebywanie poza obozem w trakcie szalejącej burzy.
Stawiam regularne, dość obszerne kroki. W oddali przed sobą widzę już koniec wysypiska. Wciągam w nozdrza śmierdzący zapach burzy. Woń wisząca w powietrzu sprawia, że mam wrażenie, jak wszystko we mnie zamiera.
Wybieram drogę na skróty, chcąc wrócić jak najszybciej do obozu. Postanawiam przejść przez stertę udeptanych odpadów. Idąc przez nie, delikatnie się zapadam. Dochodzi do mnie przypuszczenie, że może nie jest to dobry wybór. W tym samym momencie po niebie toczy się grzmot. Oglądam się szybko za siebie, nasłuchując z zachmurzonym wyrazem pyska.
Wystarcza jedynie chwila nieuwagi, bym krzywo postawiła krok na niedbale wysypanych odpadach. Te osuwają mi się spod poduszek, a moja łapa wpada w dziurę i wykręca się pod nienaturalnym kątem.
Wrzeszczę, upadając ryjem prosto na śmieci przede mną. Ich smród wypełnia mój nos, powodując kolejną falę zaszokowania.
Napinam łapy, próbując się podnieść. Moje przednia kończyna pulsuje mocno, jednakże, na szczęście, mogę nią ruszać.
Śmieci osuwają się spod mojego ciała jeszcze bardziej, a jedyne, co wystaje ponad warstwę plastiku, to mój pysk.
Jedyne, o czym myślę, to to, że umrę taką samą śmiercią jak Chaber. Zero godności. Zakopana przez śmieci.
W końcu udaje mi się znaleźć łapą jakiś twardszy kawałek. Staję pewniej, chociaż mimo wszystko nadal mam problemy z wydostaniem się z tej pułapki. Udaje mi się odkopać do barków. Na moją sierść spadają krople deszczu.
Chyba mam omamy, ale wydaje mi się, że czuję zapach jakiegoś Bezgwiezdnego.
<Dymie?>
[1061 słów: Kurka otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]