11 listopada 2021

Od Laurencego

tw: śmierć

Głowę wypełniało mu YMCA, a trzy ostatnie komórki tańczyły w jej rytm kankana, gdy Laurency długimi susami pokonywał połacie wysokich traw i ze wszystkich sił starał się co rusz nie zatrzymywać tylko i wyłącznie po to, żeby komplementować pozbawione duszy i wyrazu, porastające pobliskie łąki kwiaty. Patrzyły na niego, w jego mniemaniu, zaskakująco zbyt martwo, a atmosfera była równie grobowa, co na Wszystkich Świętych, kiedy babcia wyznająca Prawo i Sprawiedliwość trąca cię opancerzonym w gruby płaszcz (kupiony specjalnie na cmentarną imprezę swoją drogą) łokciem i karci za śmianie się z cenzo papieża, bo sami wiecie, dlaczego Jan Paweł II nie może zjeść hamburgera. W ciągu mijających lat — na swoją i całego społeczeństwa szkodę — Laurencego omijała ewolucja, a symboliczne trzy komórki jego mózgu okazały się antynatalistami. Zdawało się jednak, jakby udało mu się to zaakceptować — pogodził się ze wszystkimi krzywiznami jego psychiki, nakleił plasterki w słodkie zwierzątka na każdą możliwą rysę i przeżył nawet duchowe kathrasis, zmieniając się w buddyjskiego mnicha (co okazało się nieporozumieniem, ponieważ prędko uświadomił sobie, że jako buddysta może przeżyć reinkarnację w muchę albo, co gorsza, kogoś takiego jak Leonis). Przecinał więc łąkę, zmierzając ku wzgórzom, dźwigając się na dziesięcioletnich łapach, żeby po raz pierwszy od ostatnich dni spotkać się ze swoim niegdysiejszym wychowankiem.
Laurencego coraz częściej dopadała nostalgia. Przychodziła na palcach, kładła dłoń na jego ramieniu i wtulała twarz w jego szyję, zamykając go w ciasnym uścisku. Odchodziła wraz z nadejściem świtu, pozostawiając go w chłodnych objęciach poranka.
Widok Chwasta odganiał na bok wszelkie zmartwienia, które powracały wraz z momentem powrotu do własnych rzeczywistości. Uśmiechali się do siebie najszczerzej, jak potrafili, przypominając sobie bezgłośnie o tym, że łączy ich coś więcej niż relacja ucznia i nauczyciela. Laurency był dla Chwasta ojcem tak, jak on mu synem. I żaden z nich nie narzekał zanadto głośno. W obu budziło to poczucie bezpieczeństwa, być może przynależności, sprawiało, że czuli się znacznie istotniejsi przynajmniej dla siebie wzajemnie. I właśnie dlatego wszystko było w porządku. Świat wydawał się ułożony. Tymi popołudniami, gdy spotykali się na wzgórzach, rozmawiali długo i o każdej rzeczy, która przychodziła im na myśl. Mówili o tym, jak minęły im zeszłe wieczory, kto w jakikolwiek sposób wpływał na ich emocje i samopoczucie, dzielili się wątpliwościami i pozornie bezwartościowymi informacjami takimi jak te, jakie były ich ulubione gatunki ptaków czy rodzaje mięs rzucanych im przez ludzi, i było to istotą Laurencego. Chwast miał świadomość tego, że Laurency lubi go słuchać i lubi wiedzieć rzeczy, które innym wydają się bezużyteczne. Lubił go zaskakiwać, przynosząc mu ulubione kwiaty lub robiąc rzeczy, które Chwast doceniał w innych. Laurency na ogół lubił sprawiać przyjemność wszystkim dookoła. Lubił też sójki, mniszki lekarskie i wiosnę, ale nigdy o tym nie mówił. Lubił oddech wiatru na swoim karku i szum rzeki, kłaniające się źdźbła traw i buszujące w zbożach myszy. Laurency lubił wiele rzeczy. To całkiem dobre słowa. Wiele rzeczy.
Trącił Chwasta, gdy zaczęli się sprzeczać na temat tego, jaki kształt chmur jest najlepszy. Laurency nie miał w sobie nic z geografa, ale polubił stratocumulusy, kiedy jego niepokorny wychowanek wyraźnie postulował za cumulonimbusami. Pełen zawiedzenia i goryczy Laurency popchnął go więc łapą, ale zanim Chwastowi udało się odzyskać równowagę, zgrabnie wymierzył cios prosto w bark byłego mentora.
— Puchate są lepsze — rzucił przy tym, mierzony krytycznym spojrzeniem Laurencego.
Rozgoryczony ojciec Chwasta i swoich trzech komórek uniósł łapę i wskazał na miejsce na piersi młodszego psa.
— Jesteś brudny. Tutaj. — Przycisnął ją do Chwastowej klatki i gdy Chwast opuścił łeb, żeby zerknąć na domniemane zabrudzenie, Laurency klepnął go w pysk.
— Faktycznie, bardzo śmieszne. — Chwast zmarszczył czoło, a jego tylna łapa ponownie uderzyła w bok Laurencego.
Dwoje w pełni dojrzałych psów miotało się po łące, ganiając w tę i we wtę, niby szczenięta. Kiedy Chwast się potykał, Laurency chichotał, a gdy muchy wlatywały Laurencemu pod język, Chwast straszył go tym, czym sam był za dziecka straszony — rozwijającą się w żołądku muszą kolonią. Ale nie przejmowali się zanadto, dopóki przeszywający ból nie rozlał się po Laurencowym lewym boku, zwalając go z nóg i pozbawiając resztek sił. Skulił się więc, stęknął i ostatkiem uniknął zatoczenia. Poczuł na sobie pełne konsternacji spojrzenie wychowanka, więc pokręcił niemrawo łbem.
— W porządku? — Głos Chwasta przebił się przez szum wypełniający łaciate uszy.
Laurency postąpił kilka kroków naprzód i usiadł bliżej zbocza, zaciskając mocno powieki.
— W porządku — rzucił, tłumiąc stęknięcia. — Dlaczego miałoby być inaczej?
Nie minęło dziesięć uderzeń serca, aż Chwast za upartą namową Laurencego wrócił do swojej rzeczywistości.
— Krzaczasty Cierń nie może czekać, nie? — mówił starszy z pozorną dlań obojętnością. — Idź już, idź, zanim zrobi się ciemno. Mówię poważnie, smrodzie. Wystarczająco się nagadaliśmy, następnym razem będziemy milczeć i patrzeć się na siebie jak dwóch głupich, bo każdy temat został już przegadany. No, o tym mówiłem, już gapisz się na mnie jak obłąkany. Idź do Krzaka albo… — Jego głos wybrzmiał piskliwie, a sam Laurency wzdrygnął się od kolejnej fali bólu. — Idź, po prostu idź.
Chwast więc poszedł. Laurency nie miał mu tego za złe. Sam o to prosił.
Sam o to prosił. Dlaczego więc poczuł ukłucie w sercu, ledwo młody pies obrócił się i ze słowami pożegnania na pysku odszedł ku borowi? Zmrużył wówczas oczy, wbił spojrzenie w zasypiające słońce i zacisnął szczękę, jakby odsuwając od siebie ból fizyczny i ten, który odnajdywał swoje źródło w warstwie jego emocjonalności. Chwast zrobił w końcu wszystko, co od niego wymagane — z troską upewnił się, czy niegdysiejszy mentor trzyma się o własnych łapach i, proszony z odpowiednią dozą nieznoszącej sprzeciwu uprzejmości, odszedł, by na powrót zająć się sprawami przyziemnymi — na tyle, żeby nie zajmować myśli łaciatym posiadaczem trzech komórek i wielkich marzeń nadpsutego starością umysłu. I Laurency nie miał do niego żalu. Laurency nie miał prawa mieć żalu do kogokolwiek oprócz samego siebie.
Przychodzili i odchodzili, jak zwierzęta budziły się na zimę i zasypiały lub jak słońce, które wschodzi o poranku i na powrót zachodzi, gdy przychodzi stosowny czas. Te kwieciste metafory stanowiły niejakie eufemizmy cyklu ciągnącego się od przeszło dziesięciu lat, ponieważ o ile niedźwiedzie czy susły wracały, ledwo topniał śnieg, większość utraconych przez Laurencego bliskich nie decydowała się na powroty i on sam nie wiedział, czy czuć do nich żal, czy im za to dziękować. Wiedział w końcu, że za każdym razem, kiedy odzywałyby się w nim wspomnienia, ogarniałaby go melancholia. Laurency nie lubił melancholii równie mocno, co nadmiernego myślenia, a do obu tych zachowań miał — chcąc nie chcąc — tendencję.
Tęsknił za matką i za ojcem i za sprawą tej tęsknoty ze wszystkich sił starał się wyprzeć ze świadomości fakt, że truchła obojga najpewniej leżą gdzieś w lesie, porzucone i zbezczeszczone przez czas. Laurency nigdy nie dorósł. Zawsze miał w sobie cząstkę zagubionego, odseparowanego od rodziny szczenięcia, które ze wszystkich sił starało się ustosunkować do tych, którzy w jego mniemaniu zdawali się ważniejsi. Mimo strzępek rozsądku gdzieś z tyłu jego głowy całe życie żył w przeświadczeniu, że istnieje hierarchia wynikająca z czegoś innego, niż funkcji sprawowanej w społeczeństwie. Bycie przywódcą grupy było tylko miłym dodatkiem — w rzeczywistości wystarczyło mieć więcej, niż parę komórek, których deficyt Laurencemu zdarzało się przypisywać. Bo w istocie — przyzwyczaił się do bycia niczym innym, jak durnym przyjacielem o nieszczególnie błyskotliwych żartach, który słynie z równie durnych pytań i równie durnych odpowiedzi. Jaki ty jesteś głupi przywarło do niego tak, jak łopian do sierści albo lizak wplątujący się we włosy. Nie było mu już przykro, gdy raz za razem słyszał te same słowa od tych samych psów, a wówczas, kiedy padały one z ust kogoś mu obcego, kogoś nowego, kto pojawiał się w jego życiu. Wtedy liczył, że okaże się jak przypływ i w pewnym momencie po prostu odpłynie.
Gdy słyszysz, że jesteś zbyt głupi, żeby się czymkolwiek przejmować, powoli zaczynasz brać to sobie do serca. Laurency nie mógł mieć wątpliwości ani zmartwień. Uśmiechał się i cieszył, wskazując na różnokolorowe motyle i niebo zabarwione na czerwono i pomarańczowo. Rwał dla ciebie kwiaty i nie przejmował się wcale, jeśli je krytykowałeś — w końcu jak mógłby cię zranić? W jaki sposób mógłby przepuścić przez usta najdrobniejszą obelgę? Laurency nie mógł cię skrzywdzić. Nigdy na to nie zasługiwałeś i do pewnego momentu wydawało mu się, że i on na to nie zasługiwał.
Chwast kochał Laurencego i Laurency kochał Chwasta, chociaż wiedział, że i on kiedyś odejdzie, dorośnie, być może ruszy w swoją stronę, szukając spełnienia, kuszony baśniowością nieznanego świata. Laurency kochałby go mimo to. Laurency przysiągł, że będzie kochać go mimo to.
Kiedy ból przeminął, podniósł się z ziemi z zamiarem powrotu do domu. Cierń, według jego założenia, powinien był na niego czekać, wrócić z polowania wystarczająco zmęczony, żeby tylko położyć się obok i opowiedzieć o wszystkim, co minął w drodze powrotnej, ponieważ do tego ograniczały się jego wspomnienia. Jego roztrzepanie przywodziło uśmiech na pysk Laurencego.
— To ty? — Cierniowe nawoływanie rozległo się już w przedsionku. Łaciaty pies pokuśtykał do głównej komory całej nory i z łoskotem opadł na ziemię, oddychając ciężko.
Nie musiała minąć chwila, a Cierń znalazł się tuż obok, z nosem przytkniętym blisko do szyi partnera. Laurie wymamrotał niezrozumiałe słowa pokrzepienia, gdzieś między jednym a drugim wtrącając zapytanie o dzień.
— Poszedłem nad rzekę. I do lasu. I pod miasto. I widziałem zające, wiesz, Laurie? Jest tak wcześnie, dopiero stopniał śnieg, a ja już widziałem zające. To fajnie, serio, bardzo się ucieszyłem. I w ogóle fajna ta Pora Nowych Liści. Zapomniałem, jak tęskniłem za uciekaniem za dzikami. Wiesz, za czym jeszcze tęskniłem? Za tobą, Laurie! — Cierń ułożył się u boku Laurencego i wtulił swój pysk w sierść na jego karku. — Fajnie, że jesteś.
Laurency uśmiechnął się półgębkiem.
— Cieszę się, że tak myślisz.

Obudził się o zmroku. Od tygodni nie miewał snów, więc odniósł wrażenie, jakoby oczy przymknęły mu się uderzenie serca temu. Klatka Ciernia unosiła się i opadała periodycznie, toteż Laurency, wstając, starał się nie poruszać zanadto gwałtownie. Wyczołgał się z nory i rozejrzał smętnie po okolicy. Nie zniósłby ani chwili bezczynności, a krótka drzemka na dobre spędziła sen z jego powiek — nęcony światłami skierował się ku miastu.
Senne miasto majaczyło w świetle ulicznych lamp. Nieliczne samochody wprawiały asfalt w drganie, a przechodnie przecinali chodniki, spiesząc do domów, sklepów i prac — ponieważ Laurency zdążył się nauczyć, iż tryb poniektórych wymaga od nich nieprzespanych nocy. Nie dziwiły go już ludzkie zwyczaje i przywary, nie lgnął już do każdego, kto kucał i przywoływał go przesłodzonym głosem, cmokając i gwiżdżąc, ani nie rzucał się bezmyślnie pod pojazdy, wymuszając na nich pierwszeństwo. Wybierał mniej zaludnione zaułki, w obawie przed hyclem, i często zmieniał swoje ulubione miejsce, minimalizując ryzyko przywiązania się do któregokolwiek z właścicieli pobliskich budynków. Mimo Ciernia, Chwasta i poczucia przynależności, dla miasta był tylko jednym z wielu bezpańskich kundli.
Usiadł na wzniesieniu, obserwując wszystko z góry — dokładnie tak, jak lubił. Sygnalizacja stopniowo zmieniała się z czerwonej na zieloną a później z zielonej na czerwoną, światła samochodów oświetlały powyginane drogowskazy, a klaksony rozbrzmiewały za każdym razem, gdy ludzie wchodzili na pasy w nieodpowiednich momentach. Laurency słyszał syreny i, choć nie wiedział do końca, co oznaczają, czuł, że są ważne. Im głośniej rozbrzmiewały, tym bliżej znajdował się pojazd i niedługo później ulicą przejechał biały samochód sporo krótszy od swoich czerwonych odpowiedników i zdecydowanie zbyt sterylny, jak na policyjny czy ten hycla. Zresztą, hycel nie miał syreny ani koguta. Jak szybko pojawiła się karetka, tak szybko zniknęła i świat na powrót ucichł.
— Rzadko widzę cię tu o tej porze.
Obrócił łeb nazbyt prędko, ponieważ wzmożyło to jedynie ból. Skąpany w ciemności nieznajomy znalazł się tuż obok i tylko blask bijący od miasta sprawił, że Laurency go rozpoznał. Skinął więc łbem na powitanie i potwierdzenie jednocześnie. Nie byli dla siebie nikim ważnym i obaj mieli tego pełną świadomość. Na domiar złego, jeden z nich był jeszcze kotem. Laurency nie wiedział, skąd go znał i obawiał się, że kot podzielał jego niewiedzę. Był rudo-biały, zbyt puszysty, jak na ulicznego, i wszędzie gubił sierść. Mówił dziwne rzeczy, ale nie zadawał zbyt wielu pytań — stanowił więc zupełną opozycję do Laurencego, ale gdy Bezgwiezdny potrzebował spokoju, kot okazywał się nie najgorszym towarzyszem.
— Jestem po prostu zmęczony — odparł, wracając spojrzeniem do panoramy miasta. — I trochę stary.
Kot przebierał łapami ze znudzeniem.
— Nie wydawało mi się, żebyś był stary.
Laurency przełknął ślinę.
— Wszystko zależy od punktu widzenia. Nie jestem stary, możesz mieć rację. Stare psy nie robią głupich rzeczy, tylko chodzą smutni i przygnębieni. — Pysk Laurencego opuściło niemrawe parsknięcie. — Po prostu dużo już przeżyłem. Wiesz, o co mi chodzi?
Kot pokiwał głową.
— Pewnie, dalej jestem przystojny, żwawy i tak dalej, ale mam wrażenie, jakbym… jakbym powoli się, no wiesz, to wcale nie jest takie trudne słowo, ale jakoś tak… nie potrafię go… to takie, że ja…
— Twój czas się kończy.
To zdanie wybrzmiało jeszcze kilkukrotnie w Laurencowych uszach, zanim je przetrawił.
— Tak, jakbym ja cały się kończył.
Kot odsłonił zęby.
— Czyli przemyślałeś to, co ci proponowałem? — odezwał się po dłuższej chwili milczenia.
— Słuchaj, ja naprawdę nie wiem, czy to dobry pomysł. Nie chcę ich zostawiać.
Milczeli więc dalej, dopóki Laurency ponownie nie zabrał głosu.
— Z drugiej strony — wypuścił powietrze — coś jest nie tak. Wiem o tym i boję się, że oni też się dowiedzą.
— Rozumiem, że to zgoda.
— Nie. Nie wiem.
Cisza i zaduma zawisły między nimi, oczekującymi na rozstrzygnięcie rozmowy. Miasto nawet nocą wydawało się żywe, mimo zgnuśniałej aury obecnej zarówno, jak i za dnia, i po zmroku. Światła sprawiały jednak, że zdawało się nieznacznie mniej opieszałe. Laurency nie wiedział, czy to życie dla niego.
— Jesteś pewny, że mi pomogą?
— Niczego nie możemy być pewni — rzucił w odpowiedzi kot. — To ludzie. Pomogą ci albo tego nie zrobią. Wezmą do domu albo wyrzucą na próg. Nie zaszkodzi ci spróbować.
Laurency przeniósł wzrok na towarzysza.
— Boję się.
— Odrzucenia?
— Nie. — Ostatni raz zerknął ku miastu. — Śmierci. Boję się śmierci.

Dwoje ludzi patrzyło na niego oczami wielkimi od zadziwienia — nie było to jednak w żaden sposób zadziwiające, ponieważ niecodziennym widokiem był ten, który sprezentował im kot. Laurency poszedł z nim pod drzwi domu, w którym kot zwykł pomieszkiwać, i usiadł na progu, wciąż niepewny i zmartwiony. Weszli ogrodem, otwieraną klapką przeznaczoną specjalnie dla zwierzęcych lokatorów.
— Jesteś pewien, że mogę tak po prostu… — Gestem sprezentował czynność przeciskania się przez otwór.
Kot przewrócił oczami i, ignorując wątpliwości Laurencego, wszedł do środka, pozostawiając go samego na zewnątrz. Zmotywowany hałasem, który rozległ się w szopie — czyli przewróconymi grabiami — wystrzelił do przodu, czując każdą część swojego ciała w trakcie pokonywania rozmiarowo nieprzystosowanej do jego gabarytów dziury. Znajomy ból znów dawał się we znaki, ale Laurency nie miał już odwrotu — wpadł, w całym znaczeniu tego słowa, do domu zamieszkującej obrzeża miasta rodziny. Kot czekał na niego przy drzwiach kuchni, do której weszli już wspólnie. Przesiadujący w niej ludzie zmierzyli obu spojrzeniami, osłupiali, i zaczęli mówić coś, to do siebie, to do kota. Kot pomiaukiwał w odpowiedzi.
— Rozumiesz ich? — zwrócił się doń Laurency.
— Nie. — Wyprężył się kot. — Ale bawi mnie, że tak myślą.
Kobieta odbiła się od blatu i przykucnęła przy Laurencym, który posłusznie usiadł i położył po sobie uszy, głaskany po łbie. Ludzki dotyk wprawił w ruch jego ogon. Nic nie mówiła, w przeciwieństwie do nieustannie tłumaczącego coś mężczyzny. Wodziła dłonią po długości psiego ciała i gdy w pewnym momencie natrafiła na miejsce, które sprawiło, że Laurency niemal ugiął się przez ból, zmarszczyła brwi i obróciła się do drugiego człowieka.
Tym razem to mężczyzna podszedł i ponownie dotknął czułego miejsca. Laurency nie mógł powstrzymać sapnięcia, w wyniku którego ludzie niemal odskoczyli.
— Przepraszam — wypalił. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Kot obserwował go z kuchennej szafki i kręcił łbem z dezaprobatą. Laurie pochylił pokornie łeb i zbliżył do kobiety, która ponownie przygładziła jego pierś i, zdawałoby się, uśmiechnęła pocieszająco. Obok stanęła metalowa miseczka z jedzeniem.
— Kocie — poinformował go rudzielec. — Ale nie narzekaj. Nie mają psa.
Zjadł więc to, co podsunięto mu pod pysk i nie wahał się ani chwili.
— Gratulacje, pozwolili ci tu zostać. — Kot stanął nieopodal, gdy przenieśli się do salonu. Posłanie Laurencego ograniczało się do trzech grubych kocy ułożonych jeden na drugim gdzieś w kącie, ale było wystarczająco miękkie, żeby to w norze nie dorastało mu nawet do pięt. — Rano prawdopodobnie zabiorą cię do białego człowieka. Śpij dobrze.
— A ty? Gdzie idziesz?
Pieszczoch zatrzymał się i spojrzał na niego, jakby z kpiną.
— Śpię z nimi.
Laurency pokiwał łbem ze zrozumieniem, kręcąc się po legowisku jeszcze chwilę.
— Jasne. Tak. — Odchrząknął. — Dobranoc.
Ledwo wzeszło słońce, Laurency przeciskał się przez otwór w drzwiach, z gracją wypadając na chłód poranka. Truchtem wracał miastowymi ulicami, przez panikę niejednokrotnie prosząc się o potrącenie.

Im więcej dni mijało, tym coraz bardziej obezwładniający ból czuł przy okazji każdego ruchu. Wycieczki krajoznawcze ograniczał do najbliższych, świetnie zresztą znanych okolic, wzbudzając tym samym u Ciernia niezliczone wątpliwości na temat sprawności i samopoczucia jego partnera. Laurency jednak, wystraszony wizją zmartwionego Ciernia, odnajdywał wymówki w anomaliach pogodowych. Chmura nie drążyła, szczególnie pod groźnymi spojrzeniami wycieńczonego Lauriego. Nie widywał się z Chwastem tak często, jak zwykł robić to wcześniej — robił to jednak możliwie jak najczęściej i przyłapywał na tym, jak liczył na jak najkrótsze widzenia, znikając po wymienieniu raptem dziesięciu zdań o dniu Chwasta, o którego dbał najbardziej i dla którego każdego poranka dźwigał się na drżące nogi. Poruszał się opieszale, z niejakim ciężarem i oddychał ciężko zawsze, kiedy zmuszał się do pokonywania dłuższych dystansów.
Po dłuższym czasie udało mu się przekonać do powracania do zaprzyjaźnionych ludzi. Chadzał do miasta z nadzieją na spotkanie kota, który odnajdywał go zawsze, gdy Laurency tego potrzebował. Wspólnie wracali do domu, gdzie Lauriego karmiono i pieszczono, a porankami znów czmychał do obozu, żeby kłaść się na zimnej ziemi i po powrocie Ciernia udawać, że przypodobał sobie poranne spacery.
— To świetnie — powiedział Chmura, jak to miał w zwyczaju. — Poranne spacery są fajne, możesz się rozbudzić i w ogóle. Szkoda, że czasami nie ma cię, kiedy się budzę, ale tak w sumie to jestem w stanie to wytrzymać.
Laurency zacisnął pysk i się uśmiechnął.
— Czasami dobrze mi robią — odpowiedział. — I tak jestem z tobą bardzo często, Panie Chmurko, nie wyobrażaj sobie, że rzucę cię dla spacerów! — Zmusił się do nieznacznego podniesienia głosu. Nikły entuzjazm nie umknął Cierniowi, który przytaknął, jakby słowa Laurencego zdusiły w zarodku całą jego radość. Laurencego bolała każda taka rozmowa. Bolało go kłamstwo wydostające się spomiędzy jego pyska, każde, którym karmił Ciernia, jak gdyby oczekiwał, że pozostawi go w niewiedzy do końca życia. Wiedział jednak, że moment szczerej rozmowy zbliżał się nieuchronnie, a odwlekaniem jej ryzykował więcej, niż przeprowadzeniem jej możliwie jak najprędzej.
Nie czuł, żeby sytuacja wymagała martwienia Ciernia.
To w końcu minie.
Wszystko mija.
— Byłem dzisiaj w tylu miejscach, wiesz? Wziąłem Chwasta i poszliśmy na rzekę, łowiliśmy ryby i, pochwalę ci się, złowiliśmy tyle, że, ja cię sunę, ledwo wróciliśmy! Poszliśmy jeszcze do obozu Dwunożnych pod lasem i znaleźliśmy parę gorących psów. Chwast ostatnio zadawał się z tym, jak mu tam było, Krzakiem z Flumine, a ja mu powiedziałem, że to bardzo niefajne, bo Krzak może zostać ubiczowany przez Miodka za niewierność względem klanu, ale wiem, że Chwast wie, że żartowałem, niech robi, co chce. Jest taki młody, Laurie! — wyrzucił z siebie, wydawało się, jednym tchem. — A jak minął twój dzień?
Laurency nawet nie uniósł łba.
— Dobrze — wymamrotał.
Cierń na powrót spochmurniał.
— Co robiłeś? Byłeś na swoim południowym spacerku?
— Nie. Nie byłem.
Chmurka nie mówił już nic więcej — kręcił się chwilę po norze, odpoczął i wyszedł, naglony rzekomym niezałatwionym w drodze powrotnej interesem do Leonisa.
Nic nie mijało. Z każdym dniem ból stawał się coraz to bardziej nieznośny, uniemożliwiając Laurencemu wszystkie wędrówki na dystanse dalsze niż najbliższe długości drzew od nory. Słabość, którą wówczas czuł, była nieznośna — Laurency gasnął w oczach i w miarę mijających dni stawał się coraz bardziej odbiegającą od swojego usposobienia własną wersją.
— Boli, co? — Kot zmierzył go beznamiętnym spojrzeniem, kiedy Laurency pojawił się u progu dobrze znanego mu domu. Z zaciśniętymi powiekami bezgłośnie przyznał mu rację. — Chodź.
Kobieta gładziła go po głowie, gdy mężczyzna wykonywał serię telefonów.
— Dzwonią do białego człowieka i więzienia — mówił kot.
— Czy-... kogo?
— Pierwszy cię leczy, w drugim mieszkają wszyscy, którzy nie mają domu. Nazywam to więzieniem, bo są tam kraty. W rzeczywistości nie wiem, jak mówią na to ludzie.
Laurency nie wiedział wiele na temat więzienia, ale z całą pewnością nie chciał tam trafiać.
Dni upływały w spokoju, o ile „spokój” jakkolwiek może oddawać istotę sytuacji, w jakiej postawiono Laurencego. Spędzał dni na bierności, wylegując się na kanapie, poruszając wyłącznie do kuchni, w obliczu konieczności, żeby raz dziennie zjeść karmę i zwymiotować ją później na dywan, ponieważ, o ile w ogóle był w stanie przeżuwać, wymęczony organizm najczęściej nie pozwalał mu na trawienie i zwracał wszystko, co doń wprowadzano. Ludzie dbali o Laurencego, tak jak i kot, który zwykł spędzać z nim wszystkie wieczory i opuszczać dom tylko w południe, żeby wracać porą obiadową. Doceniał wszystko, co dla niego robili. Laurency naprawdę ich doceniał.
Nie chciał wchodzić do samochodu i zapierał się ostatkami sił, a mimo to nie potrafił oponować, gdy go do niego wniesiono. Ułożył się na tylnym siedzeniu i obserwował, jak kobieta siada za kierownicą, a mężczyzna tuż obok niego, żeby resztę drogi spędzić na gładzeniu jego łba. Samochód podskakiwał przy okazji każdej wyrwy w ulicy i Laurency robił wszystko w swojej mocy, byle nie zwymiotować, ponieważ ze wszystkich tych symptomów właśnie wymiotowanie było najgorsze — i odniósł, coby nie brzmieć patetycznie, mały sukces, ponieważ wytrzymał aż do momentu wysiadania, kiedy pochylił się i zwrócił wszystko, co miał w żołądku na weterynaryjny parking.
Człowiek w bieli dotykał każdej części jego ciała i używał dziwacznych, często dosyć zimnych przedmiotów, które Laurency widział po raz pierwszy w swoim życiu. Stał posłusznie na podwyższeniu, zmęczone spojrzenie wbijając w przypatrującą mu się ze zmieszaniem kobietę. Mówiła coś — to do niego, to człowieka w bieli, czasem do mężczyzny. Wizyta ciągnęła się w nieskończoność, a gdy wrócili do domu, Laurency został przymuszony do wzięcia lekarstw poukrywanych w mięsie, które, rzecz jasna, uparcie zwracał.
Leki jednak pomagały, dopóki regularnie je brał i nie buntował się zanadto. Chodzenie okazało się wcale nie tak skomplikowane, jak dotąd mu się wydawało, wystarczało zatrzymywać się co trochę i nie oddychać zbyt szybko, coby nie dostawać zadyszki. Kot, ironicznie, wyprowadzał go na spacery, kiedy tylko ludzie opuszczali dom, ale zdarzało się to od wielkiego dzwona — przez większość dnia przynajmniej jedno było obecne i pilnowało wypoczywającego Laurencego. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł, że jest coraz lepiej.
Spotkał się więc z Chwastem. Sprowadzony przez kota Bezgwiezdny czekał na Laurencego na parkingu pobliskiego sklepu w dniu, w którym z reguły i kobieta, i mężczyzna byli nieobecni. Mimo wyniszczonego organizmu, w tamtym momencie Laurie wydawał się w naprawdę dobrej formie, to i zdobył się na uśmiech, który, odwzajemniony, sprawił, że Chwast poczuł się stokroć pewniej, niż dotychczas. Ledwo skończyli się witać, kot zniknął gdzieś za murem. Rozmawiali więc — w dużej mierze to Laurency wypytywał podopiecznego, co się u niego dzieje, ponieważ sam stracił rachubę, ile nocy spędził u ludzi. Cieszył się jak szczenię, że na ten krótki czas może odsunąć myśli od tego, co dzieje się w jego własnym życiu i, oczarowany, wysłuchiwał wszystkiego, co miał mu do powiedzenia Chwast, choć ten dobierał słowa z dozą ostrożności i nieustannie upewniał się, czy aby na pewno Laurency nie chce porozmawiać o sobie i o powodach, dla których znalazł się w mieście. Laurency jednak nie chciał. Nie, póki co.
Poszli wspólnie na miastowe wzgórze, bo Laurency nie był na nim od dnia, w którym po raz pierwszy od dłuższego czasu spotkał kota. Miasto za dnia nie było tak wspaniałe, jak nocą, ale pokrzepiała go obecność Chwasta. Młody Bezgwiezdny dziarsko pognał ku szczytowi i gdy zorientował się, że krzepa Lauriego nie dorównuje tej, którą wykazuje on sam, spojrzał na niego z zapytaniem malującym się na pysku i wrócił na sam dół, żeby odbyć drogę na górę jeszcze raz, ale w wyznaczanym przez byłego mentora tempie.
— Laurency, czy…
— Zaczekaj. Dojdźmy… dojdźmy na górę. Proszę.
Usiedli na szczycie ze spojrzeniami skierowanymi ku panoramie. Wiatr rozwiewał ich sierść i kłuł nieprzyjemnie w wilgotne oczy. Laurency wziął głęboki oddech.
— Coś jest nie tak — zaczął zachrypniętym głosem. — Nie wiem, co takiego. Pomieszkuję u Dwunożnych i spędzam z nimi większość mojego czasu, ale, Chwast, gdybym mógł, byłbym z wami. Z tobą i z Cierniem. Nie zostawiłem was, proszę, nie myśl tak, nie w tym tkwi rzecz.
— Laure-...
— Chwast. Pozwól… pozwól mi mówić — przerwał mu Laurency. — Jeżdżę z nimi… gdzieś. Nie wiem, kto to jest i co robi, ale czasami zabierają mnie do białego Dwunożnego. I dzięki niemu czuję się lepiej. Nie wymiotuję, nie męczę się tak szybko, jak… — Przeniósł wzrok na Chwasta i prędko pożałował wymieniania objawów rozwijającej się choroby. — Nieważne. To nieważne. Jest coraz lepiej, masz moje słowo. Nigdy cię nie okłamałem, być może poza tym dniem, gdy powiedziałem ci, że zmieścisz w odbycie dwa szopy. To nieprawda. W żadnej innej sytuacji nie odważyłem się na powiedzenie nieprawdy. — Przysunął się bliżej, barkiem dotykając jego barku. — Będzie jeszcze lepiej. Pomagają mi i o mnie dbają. Powiedz Cierniowi, że mnie widziałeś, ale nie mów, że to z tobą wolałem się spotkać, bo będzie mu przykro. Wolałem… wolałem, żebyś to ty mnie zobaczył w tym stanie. Nie chcę go martwić, wiesz, jaki jest. Tak czy inaczej, przekaż mu… możliwie jak najmniej, ale wystarczająco dużo, żeby mnie nie znienawidził. Nie okłamuj go, przynajmniej nie tak, jak ja go okłamywałem. Nie zasługuje na to, dobrze o tym wiesz.
Chwast pociągnął nosem.
— Nie rycz. Jeszcze do was wrócę, serio. — Uśmiechnął się Laurency. — Jeszcze opowiem wam parę żartów.
Rozstali się przed zmrokiem.
Kolejne dni zlewały się w jedność — wizyty u białego człowieka mieszały się z przesypianymi dniami, Laurency już nie miał siły na zastanawianie się, ile białych proszków wciskano mu danego dnia ani czy budził się nocą, czy popołudniami, ponieważ jego serce nie musiało zabić nawet pięć razy, a na powrót zasypiał. Cieszyły go wszystkie pieszczoty, których uświadczał, ilekroć ludzie siadali obok i spędzali długie godziny na wpatrywaniu się w ruszające pudła, z dłońmi utkwionymi w jego miękkiej sierści. Za każdym razem, gdy kot pytał, czy Laurency nie ma ochoty na spacer, Laurie prosił o jeszcze trochę czasu, obiecując, że następnego dnia poczuje się lepiej — dzień ten jednak nie następował, a sam Laurency miał pełną świadomość tego, że czuł się coraz gorzej.
— Przed domem stoi ten twój dzieciak — powiedział pewnego razu kot.
Laurency poruszył się niemrawo.
— Chwast?
— Czarny, tak.
Uniósł ociężały łeb i wstał z posłania, żeby na drżących łapach wyjrzeć przez szyby w drzwiach. Istotnie — Chwast przechodził właśnie przez ulicę, rozglądając się po parkanach i tujach, które rosły wzdłuż przeciwległej strony drogi. Laurency pokiwał głową — sam nie wiedział, czy do siebie, Chwasta czy kota.
— Nie wyjdziesz do niego? Pewnie chciałby cię zobaczyć. Minęło sporo czasu, odkąd…
— Wiesz… — wciął się Laurency. — Jeśli mogę zdecydować o tym, jakie wspomnienie mnie pozostanie na zawsze w jego pamięci, wolę, żeby było możliwie jak najweselsze.

Laurency nigdy nie najadł się tak, jak tamtego dnia. Mimo problemów z przełykaniem wspaniale pachnący kurczak bez większego problemu znalazł drogę do jego żołądka. Spróbował też czegoś o dziwacznie fioletowym zabarwieniu, słodkiego i zimnego, w smaku bliźniaczemu do jagód, które zdarzało mu się zjadać. Były też inne słodkie rzeczy, których nie próbował nigdy w ciągu całego swojego życia i gdy hojnie proponował kotu podzielenie się posiłkiem, rudzielec kategorycznie zaprzeczał i były to jedyne słowa, które w ciągu tego trwającego cały wieczór posiłku padały z jego pyska. Na jedną chwilę życie ponownie nabrało blasku.
Obudziło go szturchnięcie. Kobieta pochylała się nad nim aż do momentu, w którym mężczyzna podszedł i podniósł Laurencego ze wszystkimi kocami, na których leżał. Nie wiedział, w jakim momencie znalazł się w samochodzie ani kiedy pojawił się w nim kot.
— Trzymaj się, przyjacielu. — Trącił go nosem. — Kiedykolwiek się spotkamy.
I wtedy Laurency wiedział już na pewno.
 
Laurency umiera. 
[4558 słów]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz