11 czerwca 2022

Od Płomiennego Krzewu

Zabawa z dzieciakami była pozytywnie męcząca, w końcu poczułem, jak to jest być wolnym i na jakiś czas wyłączyć się ze wszystkich zmysłów. Żadnej czujności, uwagi, nic. W pełni skupiłem się na czwórce rodzeństwa i tym, że mamy spędzić ze sobą miło czas. Nie spodziewałem się, że to wszystko wyjdzie tak idealnie jak myślałem, każdy z nich, nawet Powój przyłączył się do zabaw i wspólnie szaleliśmy na łące. Nigdy w życiu nie czułem takiej ulgi i swobody w dodatku z kimś w pobliżu. No właśnie, podczas prowizorycznych bójek ocieraliśmy się o siebie, chwytaliśmy za futro, łapaliśmy za szyje czy uszy i w tym momencie powinienem wyszczerzyć szeroko kły, zjeżyć futro na grzbiecie i sprawić, że na ziemi poleją się litry krwi. Tak się nie stało, wiedziałem już wtedy, że oswoiłem się z dotykiem na sto albo i dwie procent. Potem jeszcze razem odpoczywaliśmy w cieniu wtuleni w siebie, czy może być coś lepszego niż to?
Kilka godzin później każdy poszedł w swoją stronę, z uśmiechem na pysku oddalili się, aby iść na trening lub zwyczajnie coś załatwić swojego. Przez chwilę naprawdę poczułem się jak prawdziwy ojciec, niby dziwne uczucie, ale prawdziwe. Jakby cała czwórka była moja i w tej chwili opuścili gniazdko, żeby rozpocząć własne życie. Poczułem szczęście, że ich miałem.
Wieczorem czułem, jak mi łapy zesztywniały, szczególnie tylne. Trudno mi się wstawało, z przemieszczaniem się było jeszcze w miarę dobrze, ale gdy się położyłem, to potem walczyłem ze sobą. Nie, nie chciałem niczyjej pomocy, sam potrafiłem jeszcze wstać. W dodatku ta prawa strona była cały czas zamazana, miałem wrażenie, że wczoraj było lepiej, bo dziś widziałem tylko gęstą białą mgłę, a nie ledwo prześwitujący obraz przede mną. Czyli starość dawała o sobie znać coraz bardziej. Postanowiłem się nie ruszać z miejsca i przespać noc, a jutro zobaczymy, co będzie.

*Następnego dnia*

Zacząłem żałować, że tutaj spędziłem noc. Tylne łapy totalnie odmawiały współpracy. Zesztywniały po całości, nie mogłem żadnej zgiąć, jedynie co, to płasko łapami mogłem dotknąć podłoża. Chodzenie było udręką i wykańczało już po przejściu kilku metrów. Oczywiste, że możliwą przyczyną tego były wczorajsze zabawy, ale nie chciałem o tym myśleć — wczorajszy dzień był cudowny i niczego nie żałowałem. Kilka kroków w przód, uważać, żeby nie zderzyć się z drzewem i patrzeć jeśli to możliwe pod łapy, powtarzałem to sobie w głowie. Nie myślałem, że skończę w takim stanie.
Dzisiejszy dzień był jakiś inny, jakby ładniejszy? Bardziej promienny? Łagodny…? Spojrzałem w niebo, było bezchmurne, słońce paliło, jakby chciało zabić wszystkie żywe organizmy żywym ogniem, a wiatr delikatnie owiewał moje futro, dając chwilowy chłód dla ciała. Coś mi nie pasowało, mimo wszystko było coś nie tak. Chciałem… chciałem się położyć, gdziekolwiek byle móc odpocząć. Kuśtykanie i próba chodzenia męczyła okropnie. Nagle mi się przypomniało — w ruinach mam swoje legowisko z miękkiego materacu, który ukradłem Dwunożnym, gdy nikt nie patrzył. Wiatr zawiał mocniej i poruszył mi futro na grzbiecie, jakby chciał powiedzieć „no rusz się już”.
Obrałem za cel ruiny, tam się skierowałem, czyli musiałem pokonać całą długość lasku na wprost. Wziąłem wdech i wydech, bywałem w gorszych sytuacjach i wyszedłem z nich bez problemu. Teraz też tak będzie, najwyżej będę się czołgał, ale dotrę do swojego miękkiego materaca — tylko to się liczyło.
Czułem mięśnie w barkach i poduszki łap, które cały czas musiały dźwigać ciężar niemal całego ciała. Pozostało mi jedynie zacisnąć zęby i iść naprzód bez względu na ból. Idąc lasem, mijałem znajome trasy oraz zapachy, teraz nie mając już takiej sprawności jak kiedyś, miałem problem z pokonaniem prostych przeszkód, takich jak wystające korzenie albo większe kamienie. Nie podobało mi się to, ale nie powodowało to u mnie zdenerwowania. Cały czas do przodu, do przodu…
Kolejne potknięcie, znowu prawie się przewróciłem, zignorowałem i nie zatrzymywałem się. Połowa lasu za mną, czyli za chwilę będę mógł się położyć i odpocząć, niczego innego sobie nie życzyłem. Nagle łapa zsunęła mi się z bardziej płaskiego kamyka i z impetem wylądowałem na ziemi. Coś na pewno chrupnęło, słyszałem dokładnie. Uniosłem się ledwo na przednich łapach i przeszył mnie okropny ból z prawej strony, domyśliłem się, że moje o wiele wcześniej złamane żebro znów się złamało. To wina słabych kości czy serio tak mocno uderzyłem o ziemie? Strużka krwi wyleciała mi z pyska, ale niezbyt się tym przejąłem. Do przodu, nie zatrzymuj się, powtarzałem w głowie, to jest test na to, czy jesteś gotowy dojść do celu, a potem pójść na zasłużony odpoczynek. Podniosłem się powoli i zacząłem od małych kroków, a za chwile szedłem już swoim tempem.
Ruiny, oczy mi się szerzej otworzyły na ich widok. Chciałem przyspieszyć kroku, ale tylne sztywne łapy i dodatkowe trudności z oddychaniem przez żebro uniemożliwiały mi to. Chciałem jak najszybciej się znaleźć u siebie, na swoim miękkim materacu i odetchnąć z ulgą. Smużka krwi z pyska stopniowo malała, aż w końcu zniknęła.
Widziałem je, widziałem wejście do mojego legowiska. Spadł ze mnie cały ciężar wyprawy, poczułem się lżej, prawie frunąłem. Pociągnąłem łapami, miałem gdzieś straszny ból, który rozszedł się już wszędzie. Jeszcze parę kroków i odetchnę, będzie lepiej, byle do przodu, powtarzałem w głowie. Mój wysiłek będzie doceniony i ja będę zadowolony z siebie, jeszcze kawałek. Twardy beton pod łapami prawie parzył od słońca, było bardzo duszno, ale na żaden deszcz się nie zapowiadało. Minąłem ustawioną pionowo grubą płytę, kiedyś myślałem, że na pewno się przewróci, a ona wciąż stoi. Może czeka na mnie?
Wokół teren wyglądał ładnie, dużo zieleni i nawet ptaki głośno śpiewały. Wszystko wydawało się takie… cudowne. Wiele razy tutaj ćwiczyłem walkę i równowagę na pochyłych półkach. Wtedy byłem inny, teraz dostrzegam więcej, czuje więcej, godzę się gdy coś nie wychodzi.
Na chwilę zakręciło mi się w głowie, słońce robiło swoje. Postawiłem jeszcze parę kroków i dotarłem do celu, zacienione wejście do mojego legowiska. Czułem motyle w brzuchu, przepełniała mnie radość i ulga. Wsunąłem się przez szczelinę, wilgoć oraz chłód przywitały mnie czule i podprowadziły do dużego materaca. Wyczułem na nim swój zapach i gdzieniegdzie walały się kawałki futra. Połóż się, no dalej, zasłużyłeś, pojawiło mi się w głowie. Bez zastanowienia padłem na bok, miękkie łoże nie protestowało pod moim ciężarem, sprężyny w środku lekko się ugięły. Przymknąłem oczy — zaliczyłem próbę i mogę odpocząć, po takiej ciężkiej wyprawie mogę odetchnąć. Jestem niepokonany, pomyślałem i lekko uniosłem kąciki ust. Absolutnie nie myślałem o tym, żeby stąd wychodzić, może dopiero jak się ochłodzi? Rozkoszowałem się aż do wieczora…
— Płomyk? — usłyszałem cichy głosik przy wyjściu — jesteś tu?
Przez moment myślałem, że mam zwidy albo źle słyszę. Zorientowałem się, że to prawdziwy głos z zewnątrz. Tak mi było dobrze, że nawet głowy nie uniosłem, tak jak się tutaj położyłem, tak leże do teraz.
— Szukałem cię.
Kątem oka zauważyłem Jasną Gwiazdę, nie chciałem, żeby mnie widział w takim stanie, a tym bardziej patrzeć na mój koniec. Zasmuciłem się pierwszy raz w życiu.
— Tak myślałem, że tu będziesz, kiedyś widziałem, jak stąd wychodziłeś — wskoczył na materac — pewnie ci bardzo wygodnie, prawda?
Spojrzałem na niego, był bardzo zasmucony, ale próbował to ukryć pod swoim pogodnym uśmiechem. Nie chciał pokazać, że się niesamowicie przejmuje i, że za chwilę zaleje się łzami, ale miałem wrażenie, że pęknie i emocje wezmą górę.
— Wygodnie — powiedziałem — chodź bliżej.
Prawie sprintem położył się obok mnie i przyłożył swoją głowę do mojej, znów odetchnąłem z ulgą. Całkiem miłe uczucie mieć kogoś obok i czuć jego ciepło, podczas gdy tobie robi się coraz chłodniej.
— To prezenty od twoich dzieciaków — wyjaśniłem, gdy ten wpatrywał się w kąt z różnymi skarbami, takich jak puszka czy spalony krzew.
— Od NASZYCH dzieciaków. — Zaśmiał się. — Widziałem cię wczoraj z nimi na łące i nie mogłem przestać się śmiać z radości, byłem taki dumny z ciebie i was wszystkich…
Dumny, nikt nigdy nie był ze mnie dumny.
— Jestem teraz lepszy niż kiedyś? — spytałem.
— Co to za pytanie? Jak dla mnie byłeś dobry od początku, tylko nie wiedziałeś, jak wrócić na właściwą ścieżkę — wyjaśnił — jesteś wyjątkowy i na zawsze taki pozostaniesz.
Pociągnąłem nosem, Jasny, jesteś dla mnie taki dobry i ciepły, aż mi wstyd, że na początku próbowałem się ciebie pozbyć, a nawet skrzywdzić.
— Wybaczysz mi za wszystko? — spytałem dla pewności.
— Oczywiście, że tak, bez wahania.
Zwinąłem się w kłębek, oczywiście na tyle ile mogłem. Jasna Gwiazda był wewnątrz, chciałem go uściskać, ale miałem wrażenie, że mi siły odchodziły.
— Będziesz tu ze mną…? — spytałem ostatni raz.
— Będę — obiecał.
Uśmiech pojawił mi się na pysku, taki szczery aż sam się zdziwiłem. Po chwili po policzku poleciała mi łza, miałem u boku swojego jedynego, który pozostanie ze mną do końca.
Czułem coraz więcej chłodu, ale bardziej się dla mnie liczyły wygoda i bliskość Jasnego. Po jakimś czasie nie czułem już łap, ani nawet ogonem nie mogłem ruszyć, czy to już? Powieki zrobiły mi się bardzo ciężkie, początkowo walczyłem, aby jeszcze chwilę popatrzeć na kąt, w którym były skarby od naszych dzieciaków, ale odpuściłem i pozwoliłem pochłonąć się w głębokim śnie.
Wszystko jakby zwolniło, czas się zaczął ciągnąć, a potem stanął w miejscu, powinno już świtać, a tu wciąż ciemno na dworze. Podniosłem się z materaca i wyjrzałem na zewnątrz… zaraz, chwila moment, ja normalnie chodzę? Przecież dopiero co miałem okropny problem z tym. Odwróciłem się i mnie zamurowało — widziałem siebie leżącego nieruchomo na moim miękkim materacu, a zaraz obok leżał wtulony Jasna Gwiazda. Musiałem na chwilę usiąść i popatrzeć na nas obydwóch, nie mogłem uwierzyć, że wyglądamy tak cudownie. Zbliżyłem się do Jasnego i szepnąłem mu na ucho „dziękuje ci za lepsze życie, żegnaj kochaniutki”.
Po chwili ujrzałem czerwone światło na zewnątrz, promienie wchodziły przez szczelinę i rozjaśniły prawie całe pomieszczenie. Zaciekawiło mnie, co się dzieje, ostatni raz spojrzałem na nad dwóch i podążyłem za światłem. Gdy tylko opuściłem legowisko, zobaczyłem przed sobą spaloną ziemię, która rozciągała się na nieskończoną długość. Rozglądnąłem się wokół, byłem sam, wszystko zniknęło. Nagle obok mnie przebiegły psy, bawiły się czy raczej uciekały przed czymś?
— Jesteś tu nowy? — spytał jeden z nich.
— Co to jest za miejsce? — spytałem zwyczajnie.
— To Infernum — powiedziała jakaś suczka, skąd ona się tu nagle wzięła?
Spojrzałem za siebie, nie wierzyłem własnym oczom — mama? Letnia Rosa? Tata? Cienisty Brzask?
— Wiem, ze jesteś wściekły na nas. — Położyła uszy. — Chce cię bardzo przeprosić, że nie daliśmy ci szczęśliwego dzieciństwa, zamiast ciepła i miłości dostałeś cierpienie… to co nam zrobiłeś później nie ma znaczenia, miałeś prawo to uczynić — W oczach pojawiły jej się łzy.
— Ja cię chciałem przeprosić za bycie tak surowym i też cię przepraszam za wszystko — przyznał się pies, wyglądał prawie identycznie jak ja.
Rzuciłem się pomiędzy nich.
— Wybaczam wam wszystko — powiedziałem i przytuliłem się do nich.
Mimo, że wokół nas panowała mroczna ciemność, ziemia paliła nas w łapy, a powietrze momentami dusiło w płucach — byliśmy razem i najważniejsze, że wszystko się między nami ułożyło.
[1765 słów, Płomienny Krzew umiera]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz