Rodzina Miedzianego Potoku powinna obejmować znacznie pokaźniejszą liczbę członków niżeli tyle, ile w praktyce ich posiada. Liczne incydenty obejmujące wszelkie zaginięcia i niefortunne śmierci, odkąd wojowniczka pamięta, są na porządku dziennym i momentami nietrudno odnieść wrażenie, że stanowią nieodłączną część dziedzictwa Ryjówczej Gwiazdy. Nieżyjącemu liderowi Industrii, tak naprawdę, ciężko zarzucić cokolwiek, poza dosyć desperackim domaganiem się wnucząt. Problemy przyniósł za sobą związek pierworodnej córki, Fiołkowego Kwiecia, z byłym uczniem jej matki — Wrzoścowym Pąkiem, impulsywnym, problematycznym awanturnikiem, który swoimi ryzykanckimi skłonnościami i bezmyślnymi pociągami zawrócił w głowie spragnionej przygód wojowniczki. Orzechowe Futro, choć z początku niezadowolona z obrotu sytuacji, nie miała żadnej siły przebicia, ponieważ męska łapa zadecydowała finalnie o tym, że droga do wspólnego szczęścia Fiołkowego Kwiecia i Wrzoścowego Pąka jest długa, szeroka i, przede wszystkim, nieprowadząca w ślepy zaułek. Ojciec samicy nigdy nie należał do szczególnie ugodowych, toteż do chwili własnej śmierci z charakterystyczną dla niego upartością i zawziętością powtarzał, jakby był zaciętym radiem, iż nieustannie czeka na wnuczęta z linii najstarszej z miotu, zupełnie ignorując przy tym fakt istnienia drugiej z sióstr — Jarzębinowej Gałęzi (i zdaje się, taka właśnie faworyzacja pozostała z tą rodziną na przyszłe pokolenie). Koniec końców starszą parkę szlag trafił i na świecie pozostała tylko znakomita trójka powiązanych ze sobą nierozerwalną nicią chodzących komórek-pamiątek po godnym zapamiętania liderze, bo mimo że Wrzoścowy nie miał nic wspólnego z genami któregokolwiek z rodziców partnerki, staruszek traktował go jak rodzonego syna.
*
„— Na litość Gwiezdnych — wycharczał Ryjówcza Gwiazda, ledwo trzymając się na łapach. — Widzisz, co dzieje się z twoim starym ojcem! Orzechowe Futro, uświadom ją, proszę, jak to wszystko może się skończyć! Jak ja mogę skończyć!
Partnerka lidera i jego pierworodna były do siebie podobne jak dwie krople wody — wahały się podobnie długo, jąkały w obliczu niepewności i lękały wyrażać własne zdanie, kiedy do czynienia miały z dominującymi rozmówcami. Orzechowe Futro, tłamszona przez swojego ukochanego, sprawiała wrażenie wydmuszki, którą można było umalować, jakkolwiek się zechciało; ubrać w pozory wedle własnego uznania.
— Fiołkowe Kwiecie, spójrz na ojca. Swoje lata świetności ma już za sobą i czuje się coraz to słabiej, że aż Trzmieli Lot zmuszony jest szczerze przyznać, jak maluje się przyszłość Ryjówczej Gwiazdy. Nie pozwól ojcu odejść z tego świata, pozbawiając go szansy zobaczenia twoich dzieci. Zrób to dla… dla nas obojga. Mnie również marzą się wnuczęta — mówiła z niezmąconym spokojem.
Fiołkowe Kwiecie rzadko kiedy odczuwała złość, ale bezczynność i bierność jej matki sprawiały, że zdenerwowanie wręcz wylewało się z jej wnętrza uszami i nosem.
— Dlaczego nie możecie wiercić dziury w brzuchu Jarzębinowej Gałęzi, mamo, tato? Nie jestem waszą jedyną córką i sądzę, że…
— Ale jesteś pierwszą. A Jarzębinowa Gałąź… odkąd z całą pewnością pamiętasz, dawała się we znaki. Ma mój charakter. — Ryjówcza Gwiazda niemal splunął. — Będziesz odpowiedniejszą partnerką niż ona. Ułożoną. Będziesz szanować swojego partnera i otoczysz go potomstwem. I to jak najprędzej.
Fiołkowe Kwiecie miała zaledwie dwa lata, kiedy, niekoniecznie z własnej woli, rozpoczęły się starania o jej i Wrzoścowego Pąka potomków. Samiec nigdy nie należał do najdelikatniejszych, o ile o delikatności może być tu mowa.”
*
Pożycie małżeńskie zaaferowanych sobą Ognistych uzupełniały codzienne przypominajki Wrzoścowego o powinności spłodzenia co najmniej piątki szczeniąt, jak gdyby ich liczba i ryzyko, czy nie zginą w obliczu nieprzewidzianych zdarzeń w zupełności zależały od jego ukochanej. Fiołkowe Kwiecie dopatrywała się w wojowniku zbyt wielu cech własnego ojca. Liczne próby zmaterializowania życia przyszłego potomstwa okazały się jałowe, a problemy z zajściem w ciążę jeszcze poważniejsze, niż Fiołkowa się spodziewała — podobnie jak sytuacja miała się u Orzechowego Futra, która doczekała się potomstwa jako ośmiolatka. Wówczas pięcioletni partner jej córki nie zaopatrzył się w potrzebne pokłady cierpliwości i rutyną stały się niemal codzienne pielgrzymki do medyka, który tylko załamywał łapy, faszerując Kwiecie pozornie wspomagającymi płodność ziołami. Jarzębinowa Gałąź okazała się w tamtym okresie przydatniejsza, niż jej siostra mogła sądzić.
Sama idea, można powiedzieć, miała ręce i nogi — trochę pokraczne, powykrzywiane, ale cały czas były to i ręce, i nogi. Mimo że Jarzębinowa zdecydowanie wrodziła się w ojca, a Fiołkowa swoje geny odziedziczyła po matce, nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaproponować jej układ, którego owoce miały przynieść właściwie jednostronne korzyści; Kwiecie wierzyła jednak w dobroczynność siostry, nawet jeśli nigdy wcześniej jej nie doświadczyła, a bliźniaczka nie wykazywała żadnych oznak posiadania krzty uczucia w swoim sercu, na wzór Ryjówczej Gwiazdy zresztą. „Zgoda” — padło z Jarzębinowego pyska, kiedy odwiedziła ją delegacja złożona z dwóch zdesperowańców — „Pod warunkiem, że gdy dzieciaki dorosną, najstarsze spośród nich trafi pod moje skrzydła jako mój uczeń”. Tak proste żądanie nie mogło zostać niespełnione, tak więc obie strony przystały na swoje warunki. I gdyby zapytać Fiołkowej o największy przeżyty szok, bez momentu zawahania odparłaby, że był to moment, w którym uzmysłowiła sobie, iż jest w ciąży. A później usłyszała to samo z ust swojej siostry, z tą różnicą, że tyczyło się samej Jarzębinowej.
*
„Fiołkowe Kwiecie nie wiedziała, czy w obliczu zawartej ze swoją siostrą umowy powinna jakkolwiek cieszyć się z informacji o własnej ciąży. Trzmieli Lot zdawał się być absolutnie pewny tego, co jak najgorsze dla samicy proroctwo wypływało z jego pyszczka. Gratulacje były skrajnie nieodpowiednie i tylko przyprawiały ją o mdłości. Ekstaza i ekscytacja mieszały się z lękami i obawami, a cała radość z brzemienności, na którą oczekiwała przez całe swoje życie, nagle stała się przekleństwem; uleciała tak, jakby była raptem dymem wziętym z ogniska rozpalonego przez Dwunożnych. Zawahanie wzięte ze strachu o poinformowaniu Jarzębiej Gałęzi o swoim stanie przezwyciężyło siostrzane powinności i zobowiązania, ponieważ w pierwszej kolejności, zamiast do niej, udała się na poszukiwania Wrzoścowego Pąka, który, zgodnie z jej nadziejami, powinien wiedzieć, co wypadało uczynić, żeby nie przysporzyć sobie nadmiaru problemów. Stała nad przepaścią.
— Czekaliśmy na to od trzech lat, Fiołkowe Kwiecie — ja, ty, oboje czekaliśmy na nasze wspólne potomstwo, które sprawi, że nie trafimy do Coelum ze świadomością, że nic po sobie nie zostawiliśmy. Nasze dzieci! Twoje, moja ukochana, twoje i moje! — powtarzał jak w amoku, rozpierany wesołością. — To nie pora na smutki, unieś łeb i spójrz na mnie.
— Ale… Jarzębinowa Gałąź, Wrzoścowy Pąku, co z moją siostrą? — wyszeptała niespokojnie, niemal łamiącym się głosem. Wszystkie tlące się w jej sercu emocje sprawiały, iż ledwo powstrzymywała płacz.
— To już nie nasza sprawa, najdroższa. Skąd wiemy, czy się powiodło? Może nie zaszł-...
Fiołkowe Kwiecie była gotowa uwierzyć w te słowa. Byłaby, gdyby nie Jarzębinowa Gałąź, która z potężnym sapnięciem zjawiła się w legowiskach wojowników. Mimo wyraźnych sygnałów, że do owego legowiska przybiegła, nie zdawała się szczególnie zdenerwowana, nie wykazywała, żeby jakkolwiek jej się spieszyło. Dziarskim krokiem podeszła do siostry, ukłoniła się teatralnie i od razu przeszła do rzeczy, nie obdarowując Wrzoścowego ani jednym spojrzeniem. Powiedziała kiedyś, że w jej oczach stoi niżej niż jakakolwiek polna mysz i z niewiadomych przyczyn cały czas się tego stwierdzenia trzymała.
— „Jarzębinowa Gałęzi, powiedz, proszę, że nie urodzisz szczeniąt, ja sobie nie poradzę” — powiedziała na przywitanie, naśladując ton Fiołkowej. — „Tak jest, Jarzębinowa, nasz układ jest nieistotny, nie weźmiemy twoich dzieciaków, bo mamy własne” — ciągnęła, tym razem głosem partnera swojej siostry. — Trzmieli Lot powiedział mi, że nosisz pod sercem małe krasnale. Zaraz po tym, jak zdiagnozował to samo u mnie. Ciekawe, ile ich będzie. Czwórka? Piątka? Może nawet szóstka? — zastanawiała się na głos, doprowadzając tym samym Wrzoścowego Pąka do szału. — Jeśli Gwiezdni się do was uśmiechną, może tylko dwoje szczeniąt. Jak my. Dwie siostry, może dwóch braci. To nie moja sprawa. Chciałam obwieścić, że możecie powoli zakładać własny żłobek, ponieważ zamierzam doprowadzić do końca to, co wspólnie zaczęliście i jestem pewna, że z taką samą przyjemnością wywiążecie się z umowy.
Wrzoścowy Pąk warknął cicho, rozzłoszczony bezczelnością szwagierki. Fiołkowe Kwiecie kuliła się u jego boku.
— Nawet nie wiesz, jak cieszy mnie to, że wszystko stało się w jednym czasie. Wiesz, co to oznacza? Moje krasnale nie będą wiele starsze od waszych. Lub też wasze od moich — naprostowała z charakterystyczną dla niej beztroską. — Wtedy moje krasnale staną się waszymi krasnalami i mama Jarzębinowa stanie się, jak ustaliliśmy ciocią Jarzębinową. I z biegiem czasu mentorkę, ale to szczegóły. Póki co życzmy sobie wzajemnie zdrowia, tobie i mnie, Fiołkowe Kwiecie!”
*
Przed zimowym przesileniem świat powitał Barwinka, Ciemiernika, Kalinkę i Jaśminka, a niedługo później — Miedź, Buka, Płomyka i Pomarańczę. Pierwszy miot, miot Fiołkowej, dziedzicząc skłonność do zachorowań po babce, w jednej drugiej zginął ledwie kilka dni po własnych narodzinach; jedynymi ocalałymi okazali się dwaj najstarsi synowie, którzy z biegiem lat ewoluowali w Ciemiernikowego Płatka i Barwinkową, niestety, jedynie Łapę. Los Jarzębinowego miotu okazał się niewiele szczęśliwszy, ponieważ z życiem udało się ujść wyłącznie pierworodnej córce — małej, chorowitej Miedzi. Ogłoszono, że trójkę pozostałych szczeniąt porwały i zabiły lisy nieustannie pojawiające się w obozie, niemniej jednak mnożące się pośród gadatliwej starszyzny plotki jednoznacznie wskazywały na to, że styczniowego wieczora, kiedy Jarzębinowa razem z niezdolną do stania na własnych łapach Miedzią stawiła się u medyka, Wrzoścowy Pąk, nieznający losu Kalinki i Jaśminka i przerażony wizją dotrzymania złożonej szwagierce obietnicy zakładającej odchowanie przez niego i Fiołkowe Kwiecie ósemki szczeniąt, zakradł się do legowiska wojowniczki, po czym, wykradając maluchy dokładnie tak, jak lisy, zabrał bezbronne dzieci gdzieś w głąb lasu, pozostawiając je na pewne zamarznięcie. Każdy ma swoje sposoby na radzenie sobie z problemami. Wrzoścowy Pąk był bezlitosny.
*
„Jarzębinowa Gałąź uchodziła za całkowicie pozbawioną uczucia, jak gdyby w wieku szczenięcym odwiedził ją sam czart i, powracając do czeluści, wziął ze sobą jej duszę. Nikt nie uświadczył życzliwości najbardziej zaciętej wojowniczki w Industrii i tak samo nikomu nie wchodziła w drogę. Nie miała swoich dzieci, nie trenowała również żadnych aspirujących, walecznych szczeniąt — w zamian wybywała na całodzienne patrole, znosząc do obozu tak dużo zwierzyny, ile tylko była w stanie unieść. Mówili, że kiedy pełniła służbę, nikt nie mógł przedostać się na tereny klanu Ognistych, jednak ile w tym prawdy — sami Gwiezdni nie wiedzieli. Była silna, niezależna i dumna.
Do momentu, w którym odkryła, że jej legowisko było zaskakująco puste.
To niezupełnie tak, iż zostawiła je na pastwę każdego drapieżnika będącego w stanie zakraść się do obozu i w imię wycieńczającego głodu gotowego zabrać ze sobą bezbronne, niemal ślepe i nieporadne szczenięta. W istocie, jedyni Trzmieli Lot z jej siostrą mieli świadomość oszczenienia się Jarzębinowej Gałęzi, tak więc maluchy, w opinii ich matki, przez pierwsze dni swojego życia nie mogły być trzymane w żłobku z całą resztą — prędko okazałoby się, kim jest ich matka, co dałoby niepożądany efekt rozsianych, jakże popularnych plotek na temat życia prywatnego ognistej wojowniczki. Nie miała partnera, a jeśli nikt spośród klanowych nie przyznałby się do romansu — oznaczałoby to, że Jarzębinowa Gałąź dopuściła się zdrady. A zdradą, jak wiadomo, powszechnie gardzono.
Szczenięta zostały pozostawione sobie same na raptem ułamek chwili, w której trakcie Jarzębinowa Gałąź miała udać się z Miedzią do medyka i sprowadzić go do własnego legowiska, żeby sprawdził stan zdrowia najstarszej spośród rodzeństwa. Był to czyn ryzykowny i wojowniczka od początku, aż do końca, zdawała sobie sprawę ze swojej bezmyślności w poleganiu na Gwiezdnych, co krok wypraszając u nich powodzenie tego ryzykanckiego występku. Najwidoczniej nie była ich ulubienicą.
— Moje dzieci — wyszeptała tonem tak żałosnym, że dla niejednego, który znał Jarzębinową Gałąź, mógł wydawać się wręcz zatrważający. Uparcie powtarzała sobie, że nie dba o swoje potomstwo i że w jak najprędszym terminie powinna zwrócić je, dokładnie tak, jak obiecała, swojej siostrze, mimo braku jakichkolwiek więzów krwi między miotem a Fiołkowym Kwieciem. Nigdy nie zamierzała ich zatrzymać; miała pełną świadomość tego, iż skoro nie pokochała ich zaraz w chwili narodzin, nie będzie w stanie już nigdy. A Orzechowe Futro zawsze powtarzała, że przepadła w miłości do własnych dzieci już uderzenie serca po tym, jak świat przywitał bliźniaczki po raz pierwszy.
Po obozie niosły się plotki.”
*
Miedź trafiła pod opiekę Fiołkowej bez względu na los swojego rodzeństwa. Troje szczeniąt skutecznie ją unieruchomiło aż do momentu, w którym były wystarczająco duże, żeby przestać polegać wyłącznie na mleku swojej rodzicielki.
*
„— Miedziana Łapo, Miedź, Miedź! — wołał rozochocony Barwinkowa Łapa, ganiając za swoją siostrą. — Nie wierzę, że trafiła ci się ciocia! Na Gwiezdnych, jak super!
Od ceremonii mianowania jej na ucznia nie minęło nawet kilka uderzeń serca — raptem zakończyła się, a u jej boku, jak gdyby z ziemi, wyrosła niewysoka postać kasztanowego samczyka jeden do jednego przypominającego własną matkę. Nawet maniery chodzenia i wyrażania się miał matczyne. W przeciwieństwie do Ciemiernikowej Łapy; roczniaka szczycącego się imponującą budową ciała, swoją rosłością i wyraźną dominacją genów Wrzoścowego Pąka. W niczym nie przypominał delikatnej rośliny, po której imię nosił. Barwinek, którego wszędzie było pełno, oddawał charakter własnego mienia wręcz perfekcyjnie. Miedziana Łapa z kolei była nijaka w każdym tego słowa znaczeniu. I nigdy w życiu nie widziała miedzi.
— Jarzębinowa Gałąź to moja ulubiona wojowniczka — odpowiedziała z dumą. — Jestem pewna, że jest najlepsza w całej Industrii! I ja też będę!
Barwinkowa Łapa nastroszył się jak kogut, dogłębnie urażony tym śmiałym stwierdzeniem.
— Burzowa Zorza jest o niebo lepsza — zaprotestował. — Będę jeszcze lepszy. Lepszy od ciebie! I od Ciemiernikowej Łapy! I taty! I ma-...
— Nie będziesz! — Pokazała mu język.
— Będę!
— Nie będziesz, ja będę!
— Tato! — jęknął w końcu Barwinkowa Łapa. — Powiedz Miedzianej Łapie, że będę od niej lepszy!
Mówi się, że rodzice, w kwestii swoich pociech, powinni zachować pełną neutralność, niemniej jednak Miedzianej zdawało się, iż, wyjątkowo, w tej rodzinie wcale się tej zasady nie przestrzega. W przeciwnym wypadku, dlaczego Wrzoścowy Pąk poklepał syna po łebku i potwierdził każde jego słowo?”
*
Pierwsze zetknięcie Miedzianej Łapy i Jarzębinowej Gałęzi pachniało sosnami i topiącym się śniegiem. Pachniało na nowo rozkwitającymi po mroźnej zimie kwiatami i powrotem ptaków, budzącymi się zwierzętami i przygotowaniami do Pory Rosnących Liści. Cofanie się do okresu sprzed dwóch lat powoduje u Miedzianego Potoku mrowienie w żołądku i nagłą nostalgię, ponieważ, bezsprzecznie, treningi z mentorką sprawiły, że jej życie stało się nieco barwniejsze i ciekawsze, niż było dotąd. Jarzębinowa Gałąź nie szczędziła jej wysiłku fizycznego; nierzadko zdarzało się, żeby wracały do obozu przed zmrokiem, jeśli tylko opuszczały go później, niż na moment przed szczytowaniem słońca. Miedziana Łapa przekonała się, iż Barwinkowa Łapa miał zupełną rację, pochwalając metody nauczania jego ciotki. Jej uczennica pozostawała zdrowa nie tylko na fizycznych płaszczyznach, ale i na umyśle.
*
„— Kim jest jajogłowy wojownik? — zapytała z przekorą, chcąc wykrzesać z Miedzianej Łapy choćby znikome chęci do szlifowania umiejętności logicznego myślenia. — Tępotą. Jest kretynem, który prędzej zrobi fikołka prosto w wielką przepaść, niż dokończy swoją robotę i pozbawi życia kogoś niewartego jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Takim marynowanym cielęciem gotowe przypłacić życiem w imię strzeżenia sekretów własnego lidera, mimo że absolutnie żadna tragedia nie miałaby miejsca, gdyby zdradził rąbek powierzonej mu tajemnicy, ale skąpiąc lub modyfikując szczegóły...
Roczniak obserwował ją z niesamowitą pieczołowitością, łykając każde słowo tak, jak gdyby sam fakt wysłuchania mentorki miał sprawić, że jej inteligencja zaliczy nieoczekiwany wzrost. Na tyle wspaniałą nauczycielką jej matka nie była, ale z całą pewnością cieszył ją widok zaangażowanej uczennicy. Jarzębinowa Gałąź przeniosła pełne pasji spojrzenie na rosnące nieopodal drzewo.
— Zanim ruszyłaś za mną, razem z Barwinkową Kępą byliście nad jeziorem na północ od obozu — oznajmiła, jakby było to najoczywistszą oczywistością. — Mylę się?
Szczenię pokręciło łbem.
— Uderzyłaś się w drzewo, prawdopodobnie goniąc za zwierzyną — dodała.
Miedziana Łapa ponownie przytaknęła.
— Na litość Gwiezdnych, teraz powinnaś zapytać, skąd to wiem.
— Skąd o tym wiesz, Jarzębinowa Gałęzi?
Wojowniczka przewróciła oczami, nie siląc się nawet na uśmiech.
— Mech o tej porze nie jest częstą sprawą, ponieważ większość terenów pokrywa jeszcze nieszczęsny śnieg. Dla jego resztek na twoim czole i między uszami nie znajduję innego wytłumaczenia, jak wypadek z drzewem. Na dodatek od rana chodzisz jak potłuczona, więc zgaduję, że wciąż kręci ci się we łbie — wyjaśniła. — Mech porasta drzewa od strony północnej, tak więc obstawiam, choć mogę się mylić, że uderzyłaś w nie w trakcie powrotu do obozu, ponieważ gdyby stało się to na początku, kiedy szliście nad jezioro, nie wróciłabyś w tak koszmarnie niemrawym stanie. Widziałam, że ledwo trzymasz się na łapkach. Zresztą, Barwinkowa Łapa ma długi język. Nie dowiedziałam się jednak, gdzie byliście, ale to był mój najmniejszy kłopot. Skoro wracaliście, kierując się na północ, wpierw musieliście iść w stronę południa. Na południu niewiele interesujących atrakcji, ale błoto na twoich łapkach, charakterystyczne dla podmokłych terenów jeziora, mówi mi, że zmierzaliście właśnie tam. Jednocześnie to błoto może pochodzić z lasu, jednak jestem zdania, że śnieg w tamtejszych okolicach jest wciąż zbyt gruby, żeby topnieć i mieszać się z ziemią. Czy to jasne? — zakończyła swój wywód pytaniem, które Miedziana Łapa uznała za retoryczne. Mentorka oczekiwała klarownego potwierdzenia.
— Tak jest.
Jarzębinowa Gałąź strząsnęła resztki mchu z łebka uczennicy.
— Obserwacja i dedukcja, Miedziana Łapo, zrobią z ciebie wojowniczkę na miarę Gwiezdnych.”
*
Postępy Miedzianej Łapy zadowalały Jarzębinową Gałąź wystarczająco, żeby nie czuła potrzeby zganienia siostry za sposób, w jaki wychowała potomkinię swojego partnera. Nie przyznawała się do tego głośno, ale w głębi serca sądziła, że właśnie spartańskie podejście rodziców do miedzianej samicy zahartowało ją wystarczająco, by poczyniła znaczne postępy w przyswajaniu wiedzy uparcie wpajanej jej przez mentorkę. Czas treningu mijał wystarczająco szybko, żeby upłynięcie dwudziestu czterech księżyców Miedziana odczuła jak sześć.
*
„Pochyliła się i delikatnie uniosła zad, przysuwając nos do samego gruntu. Ostry, charakterystyczny dla zająca zapach wypełnił jej nozdrza, subtelnie motywując ją do wykonania pełnego gracji skoku ku zwierzynie. Długie uszy leśnego skoczka uniosły się do pionu, nerwowo zastukał w ziemię, jakby chciał wyczuć wibracje mające źródło u powoli unoszonych i opadających łap Miedzianej. Jeden zbyt głośny oddech mógł pogrzebać wszystkie szanse na zadowolenie mentorki. Zrób to, dziecko — słyszała w swojej głowie głos Jarzębinowej Gałęzi. Zrób to, zanim będzie za późno — naciskał. Szczenię przestało oddychać w momencie, kiedy wzbiło się w powietrze, żeby przy lądowaniu wypuścić z siebie głębokie, męczeńskie westchnienie.
Zając miotał się, uwięziony między jej piersią a ziemią. Po zimie nie ważyła wystarczająco, żeby go przydusić. Zwierzę wyrwało się, pozostawiając po sobie kilka siniaków na skórze Miedzianej.
— Cholera, dziecko. — Powietrze stężało od pogardliwego mruknięcia. — Jeśli sądzisz, że przytulanie zajęcy jakkolwiek ci pomoże…
— Nie mogłam go zabić.
— Dlaczego? — krzyknęła Jarzębinowa, ledwo Miedziana skończyła mówić. — To było twoje zadanie, którego nie wykonałaś, jednocześnie sprawiając, że straciłam cały dzień.
Szczenię nie ugięło się pod pełnym dezaprobaty spojrzeniem mentorki.
— Nie musiał umierać. To nie była konieczność, Jarzębinowa Gałęzi!
— W takim razie nie należy ci się choćby kęs dzisiejszego posiłku. Będziesz głodować, dopóki nie złapiesz zająca i nie złamiesz mu karku.
Głos miała na powrót tak beztroski i beznamiętny, jakby wcale nie skazywała Miedzianej na moralne katusze.
— W takim razie będę głodować.
Wydawało się, jakby z pyska Jarzębinowej wydobył się kłąb dymu.
— Jeśli nie znajdziesz sobie pożywienia, nie zostaniesz wpuszczona do obozu.
Miedzianą Łapę przeszedł dreszcz, ale nie poruszyła się nawet o milimetr.
— Nie zabijam.
— Utwierdzasz mnie w przekonaniu, że nie powinnam mieć więcej dzieci.
„Więcej” z początku Miedzianej umknęło i gdyby tylko Jarzębinowa Gałąź nie wciągnęła powietrza ze świstem, mówiąc, że nie miała tego na myśli, szczenię najpewniej nigdy by się nie dowiedziało. Była to pierwsza sytuacja, w której Jarzębinowa Gałąź postawiła emocje ponad rozsądek i nie było już dnia, w którym budziła się bez wyrzutów sumienia.”
*
Zanim jednak Miedziany Potok dowiedziała się prawdy o swoim niechlubnym pochodzeniu, tereny Industrii zasypał śnieg, a wszystkie jeziorka i stawy pokryły się warstwą pozornie grubego śniegu naznaczonego pojedynczymi pęknięciami po tym, jak zbyt masywne zwierzęta odmawiające sobie zimowej hibernacji pakowały się na nie, nieświadome zagrożenia płynącego z kąpieli w lodowatej wodzie. Szczenięta najwyraźniej odznaczały się niewiele większą inteligencją, ponieważ kiedy tylko mrozy wydały się wystarczające, żeby zmrozić całe pobliskie jeziorko, konspiracyjny plan Miedzianej i Barwinkowej Łapy doczekał się realizacji.
*
„Dotykając ziemi ledwo poduszkami własnych łap, mimo skrzypiącego śniegu, para szczeniąt próbowała poruszać się bezszelestnie — i całkiem im to wychodziło, ponieważ nijak byli w stanie wywołać jakikolwiek szmer i poza ich głupawymi chichotami powietrze nie drżało od żadnego innego dźwięku. Śnieg nie padał już od dwóch dni, więc kiedy oboje nabrali pewności, że w drodze nad jezioro nie przygniecie ich żadna lawina, wyruszyli z obozu tą samą drogą, którą zeszłej wiosny wybrali się nad ten sam zbiornik, nazywany przez nich, niezbyt kreatywnie, „bazą”. Biegli tą samą leśną ścieżką i mijali te same drzewa, przyduszone nieco rosnącymi zaspami. Nie słyszeli ćwierkotu ptaków, ale ciszę wypełniały radosne okrzyki rodzeństwa zbliżającego się do zamarzniętego stawu.
— O cię w mordę. — Barwinkowa Łapa rozchylił pyszczek, oczarowany niecodzienną dla niego scenerią. Z miejsca, w którym stanęli, lód wydawał się wystarczająco gruby, więc przez ich malutkie móżdżki nie przeszło nawet, że mógłby się jakkolwiek uszkodzić. — Kto ostatni, ten ciocia Jarzębinowa!
Wspomnienie mentorki sprawiło, że u Miedzianej pojawiło się zawahanie. Nie pochwaliłaby jej ucieczki z klanu, nie mówiąc już o lekkomyślnym urządzaniu ślizgawki na niepewnym terenie, na dodatek bez dorosłego na brzegu. Cały ten dylemat nie trwał jednak dłużej, niż dwa uderzenia serca, ponieważ kiedy tylko Barwinkowa Łapa poderwał się z miejsca, jego siostra dorównywała mu kroku. Posunęli po zimnej tafli z okrzykami ekscytacji wydobytymi z najgłębszych części płuc. Mróz szczypał w skórę, jednak żadne z nich nie przerywało zabawy, czując, jak ciała powoli się ogrzewają. Żeby było im jeszcze cieplej, przyspieszyli, kierując się ku środkowi jeziorka.
— Ganiamy się!
Ganiali się — dopóki zimne powietrze nie zaczęło kłuć w gardło. Stanęli gdzieś nieopodal centrum i spojrzeli po sobie; Miedziana czekała na rozkazy. Barwinkowa Łapa podskoczył w miejscu.
— Barwinkowa Łapo, uważaj, żeby…
— Bla, bla, bla — przerwał jej brat. — Jak się boisz, idź sobie!
— Nie boję się.
— Też podskocz! Kto pierwszy się przewróci, przegrywa!
Niepewnie oderwała się od ziemi. Odczekała kilka uderzeń serca, ale, nie słysząc łamiącego pod jej łapami lodu, skoczyła jeszcze raz, i potem następny, aż mocno bijące serce niemal nie wyskoczyło jej z piersi.
— Może wystarczy? — powiedziała do Barwinkowej Łapy, kiedy zaczęło jej się zdawać, że doszły ją trzaski. — Już, wygrałeś!
— Nieprawda, skacz dalej! Cienias!
Wyrwa, która powstała po załamaniu się lodu, utwierdziła Miedzianą Łapę, iż wcale się nie myliła. Woda pochłonęła jej małego brata — zniknął pod mrożącą tonią, a jego ciemna sierść zniknęła w odmętach równie ciemnej cieczy.
— Barwinkowa Łapo! — wrzasnęła, przerażona. — Barwinku!
Barwinek desperacko kłapał łapami, z każdym ruchem unosząc się raptem minimalnie. Czuł obezwładniający chłód, który blokował logiczne myślenie i wywołujący panikę. Nie mógł nic zrobić — nie potrafił się wynurzyć — ale nie przestawał walczyć o oddech. Miedziana Łapa, stanąwszy przed wyborem między ratowaniem brata a pozostawieniem go tu na rzecz ruszenia po pomoc, zdecydowała nachylić się nad przeręblą, pewna, że w przeciwnym wypadku pozbawiłaby go szans na uratowanie się. Zanurzyła pyszczek i na ślepo próbowała uchwycić jakąkolwiek część ciała brata, choćby miała to być skóra na zadzie.
Kiedy wreszcie poczuła między zębami fałdę, zacisnęła je mocno i wyciągnęła dygoczące szczenię na brzeg niepopękanej tafli lodu. Nie mogła marnować czasu — czując, jak oddech grzęźnie jej w gardle, zawlokła brata do obozu, ciągnąc za sobą jego bezwładne, małe ciało.
Barwinkowa Łapa jedynym cudem nie zginął — prędko zajął się nim medyk, który zadbał o to, żeby szczenię odzyskało utracone ciepło i wróciło do formy. Niefortunnie, Barwinek zachorował z następnym dniem, a jego kondycja była godna pożałowania. Ledwo otwierał pyszczek, odpowiadając Trzmielemu Lotowi, a do rodziny nie odzywał się prawie wcale, nie dając rady paraliżującym bólom.
— Po-bno… jest z-... mną lep-piej. — Uśmiechnął się raz do Miedzianej. — M-mówi, że się p-prawia.
Tego samego wieczora medyk poinformował ich, że organizm Barwinkowej Łapy nie dał rady się wybronić.”
*
Incydent nad jeziorem, w wyniku którego rodzina straciła ukochanego syna i brata, poskutkował brutalnym obciążeniem winą Miedzianej Łapy, która została osądzona o celowe podburzanie Barwinka. Wówczas nawet Jarzębinowa Gałąź nie wstawiła się za uczennicą — szczenie nie skuliło się nawet, zbierając baty od Fiołkowego Kwiecia, Wrzoścowego Pąka i drogiej ciotki. Można powiedzieć, że kumulacja wydarzeń, niezupełnie pozytywnych, spowodowała rozpoczęcie procesu przemiany Miedzianej Łapy, która wraz z nadejściem lata dorobiła się imienia brzmiącego Miedziany Potok. Kiedy drzewa pokryły zielone liście, Jarzębinowa Gałąź przepadła jak kamień w wodę, zwieńczając historię swoich ekscesów w Industrii dokończeniem treningu, jak Miedziana mogła przyznać, córki. Już poranek przed mianowaniem spędzono na poszukiwaniu mentora wchodzącej w dorosłość wojowniczki — kiedy cały następny tydzień nie przyniósł nowych wieści, a za nim trzy następne, postawiono wspólną tezę, jakoby samica najzwyczajniej w świecie odeszła, żeby znaleźć własne miejsce gdzieś indziej, niż wśród rodziny. Miedziany Potok, odkąd na jaw wyszły sprawunki i oszustwa jej matko-niematki i niematko-matki, nosiła się z zamiarem pozostawienia Industrii tak szybko, jak skończy się jej wielomiesięczny trening, tak więc tak właśnie zrobiła — nadejście jesieni stanęło pod znakiem odejścia pierworodnej Jarzębinowej Gałęzi do Bezgwiezdnych, którzy przywitali ją ciepłej, niż ojciec kiedykolwiek.
Przypadła jej zdecydowanie najlepsza mentorka spośród wszystkich możliwych, a z całą pewnością spośród tych, które były małej Miedzi znane (czyli spośród jej matko-niematki i niematko-matki). Jarzębinowa Gałąź stanowiła swojego rodzaju wrota do dojrzałości emocjonalnej swojej podopiecznej i w dużej mierze właśnie jej nauczanie wpłynęło na mentalność Miedzi. Decyzje Jarzębinowej Gałęzi, można bez zawahania przyznać, zdefiniowały wszystko, czym w tym momencie odznacza się za dziecięcości wrażliwa na cudzą krzywdę, pełna emocjonalności Miedź — wydobywając z córki zagrzebaną głęboko gdzieś w umyśle umiejętność racjonalnego odbierania rzeczywistości i sądzenia jej obiektywnie, nie zapominając tym samym o snuciu podejrzeń ułatwiającym proces przyswajania informacji. Mentorka nauczyła ją, jak z punktu A docierać do punktu B, z punktu B do punktu C i w nieskończoność, mając na uwadze zdroworozsądkowość i drobne sprawy łączące wątki z wątkami. Później zniknęła, burząc wszystkie mury, które skrupulatnie przez lata budowała, ale pozostały po niej jakieś zgliszcza, do jakich zdarza się Miedzi powracać.
Jak dotąd nie może pochwalić się żadną wyuczoną poczwarą, czego, zadziwiająco, całkiem żałuje — Miedź, chociaż dzieci posiadać nie planuje, do czego za moment przejdziecie, uważa, że nie ucierpiałaby szczególnie, gdyby czas od świtu do południa miała spędzać na wpajaniu młodemu umysłowi, dlaczego nie może jeść wilczych jagód i jakie mogą być skutki nierozsądnego połykania kamieni.
Aseksualność i aromantyczność Miedzi skutecznie wykluczają jakiekolwiek kopulacyjno-emocjonalne pobudki przejawiające się u znacznej większości psów (chociaż, lepiej byłoby powiedzieć — ludzi), za sprawą czego jej głowy nie zaprzątają nawet rozterki na polu „kocha mnie czy tego wypłosza, grabarza?”. Miedź żyje w swojej własnej błogiej bańce, nie uwzględniając dzielenia się miejscem z kimkolwiek nawet w najodleglejszej przyszłości. Podejście Miedzi niezupełnie polega na tym, że najzwyczajniej w świecie tego nie chce — prościej, Miedź nie czuje, że miałaby tego potrzebować, nie definiuje swojego języka miłości, ponieważ takowego nie posiada, bez względu na to, czy mówimy o fizycznej cielesności, czy uczuciowości ukrytej pod płaszczem ciepłych, pokrzepiających słów szeptanych podczas wspólnych wieczorów pod gwiazdami. Brak partnera u boku nie sprawia, że jej samopoczucie jest gorsze i sprawiać nigdy nie będzie. Idea wiązania się z kimś jest jej obca, a cała farsa związana z nią wywołuje u niej taką obojętność, jaką odczuwa kawałek drewna na myśl o pestkach pomarańczy — choćby porównanie było najbardziej kretyńskie na świecie, przyznajmy, że te dwie rzeczy mają ze sobą nijaki związek. Miedź jest jak humanistka, która trafiła na kółko dla naukowców — nie ma zupełnego związku z tym, co się wokół niej wyprawia, nie interesuje się sprawami, o których dyskutują stali członkowie koła, ale obserwuje ich, ponieważ interesuje ją ich jedność w swojej istocie, a nie to, co jest jej skutkiem — rozmowy na temat Elona Muska.
Myśl o potomstwie nie pociąga Miedzi na tyle, żeby do jej zrealizowania jakkolwiek dążyła — o ile mentorowanie jest względnie atrakcyjne, ponieważ nie musi podporządkowywać dnia małym kulkom sierści, tak matkowanie zdaje się zdecydowanie zbyt dużym poświęceniem. Indywidualizm Miedzi stanowi swojego rodzaju ryzyko, ponieważ ciężko byłoby określić, jakiego rodzaju matką — dobrą, przyzwoitą, czy beznadziejną — mogłaby być, dla samego przykładu: pozostawiając dzieci nad rzeką w czasie, kiedy sama przeczołgałaby się po łące ulokowanej nieopodal tylko po to, żeby zbadać formę kopulacji żuków poukrywanych między źdźbłami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz