Gdyby ktoś zapytał, dlaczego Laurency chodził taki wygłodniały i mizerny, wytłumaczenie jest prostsze, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.
Otóż Laurency uwielbiał robić z siebie największego durnia i zwyczajnie nie potrafił porządnie zapolować — ot, cała historia, która odejmuje mu pięć procent od męskości. Lata praktyki na nic się zdały, ponieważ kiedy dochodziło co do czego, ta skończona fajtłapa albo skakała na biednego zwierzaka, przygniatając go ciężarem swojego niedożywionego ciała, albo atakował ich… cóż, właściwie to wcale nie atakował, ponieważ poszanowanie wobec przyrody i dzieł matki natury zakazywało mu warczenia na słabszych od niego. Powtarzał sobie wówczas, że tak został wychowany i że każdy organizm ma takie samo prawo do życia, jak on i jego pobratymcy, chociaż w praktyce nie przestawał myśleć o Viktorze i jego moralności. Vic powtarzał, że należy doceniać dary zesłane przez naturę. Laurency kiwał łbem i z pokorą jadł to, co mu ukochany podsuwał pod nos, czyli zieleninę i dziwaczne owoce, które widział pierwszy raz na oczy. Samiec, mimo że nie zdołał go przekonać do diety pozbawionej mięsa, zaszczepił w Lauriem konkretne przekonanie i odkąd wyzionął ducha, tamta fajtłapa z bólem serca dokonywała mordów na niewinnych istnieniach. Albo udawała, że to robi, żeby nie wyjść na niedorajdę.
Można go opisać tyloma epitetami, a i tak większość z nich będzie znaczyła to samo.
Ledwo letniego popołudnia, wydawałoby się, że sierpniowego, a tu dopiero czerwcowego, wybrał się więc na te swoje, pożalcie się, łowy, żeby sprawić sobie w najlepszym przypadku mięso niedomagającego już, potrzebującego dobicia leśnego stworzenia pokroju, powiedzmy, zająca albo sarny. Licząc się ze swoimi marnymi umiejętnościami, już w drodze na obrzeża miasta przygotowywał staranny plan działania (punkt pierwszy, przyczajenie się, drugi — atak). Minął komplet dwunożnych, którzy ciągnęli za sobą pieszczocha, zapierającego się i przytwierdzonego do ściany — posłał mu więc jedno z tych przepraszających, pełnych współczucia spojrzeń i kontynuował swoją wędrówkę przez ulice zatłoczonego miasteczka. Lubił ten tłok, nigdy nie miał problemu z adaptacją, to i miliony zapachów docierających do jego nozdrzy każdego dnia po przebudzeniu nie stanowiły większego problemu. Wręcz przeciwnie! Miło było poznawać je wszystkie i chodzić ich śladami, żeby od wielkiego dzwona docierać do nowo odkrytej knajpki, która wieczorami wyrzuca resztki do śmietnika albo starszej pani dokarmiającej bezdomne psy i gołębie. Laurency przywykł do staruszek na tyle, że nauczył się jeść karmę dla ptaków i, jak się okazuje, kiedy jest się głodnym, wszystko smakuje jak najsmaczniejsze kąski.
Czasami czuł zapachy innych klanów i wtedy, mimo wrodzonej pewności siebie, starał się brać łapy za pas, przynajmniej dla własnego bezpieczeństwa. Poza tym nie widziało mu się zawczasu tracić przydatnych elementów ciała.
Najsmutniejszym elementem jego bezsensownego, nudnego życia było jego życie towarzyskie. Momentami odnosił wrażenie, że jedynymi żywo zainteresowanymi nim mieszkańcami miasteczka była para gołębi notorycznie obserwująca go z dachu pralni naprzeciwko, przejeżdżający od czasu do czasu hycel i dziewięćdziesięcioletnia dwunożna, która, zakochana w jego oczach i umaszczeniu, co dwa dni przynosiła mu świeżo ugotowany obiad. Nie był on co prawda najwyższych lotów, ot, kilka kawałków mięsa na krzyż, ale Laurencemu nigdy nie było tak ciepło na sercu, jak wtedy, kiedy doświadczał ludzkiej dobroci. Z Dwunożnymi nigdy nie miał na bakier, nie udawał męskiego i niezależnego, tylko korzystał z ich życzliwej pomocy — mimo to nie można było nazwać go niczyim psem. Był swój. Trochę zasmucony, osamotniony, ale swój.
Jak jego lokum w ciemnej uliczce, między dwoma kontenerami na śmieci. Pachniało tam zaskakująco dobrze (miejmy na uwadze, iż Laurency jest psem), a znalezione gdzieś na drugim końcu ulicy stare legowisko z kilkoma dziurami, chociaż twardością dawało się we znaki, było wystarczające, kiedy przychodziło przesypiać na nim kilka godzin. Przebywając w dzielnicach widocznie bogatszych, gdzie nie czuł mieszających się zapachów stęchlizny i niezadbanych psów, rozglądał się po pozostawionych przy śmietnikach rzeczach, ale od chwili znalezienia pierwszego posłania nigdy więcej się mu nie poszczęściło.
W zasadzie to nie miał szczęścia do niczego.
Do lasu chciał dotrzeć przed napływającymi do niego Dwunożnymi, żeby w spokoju oddalić się na wystarczającą odległość i nie martwić o własną, trochę wygłodzoną i kościstą dupę. Wskoczył w zarośla, nurkował w gęstwinach i, przepraszając wszystkich leśnych mieszkańców w duchu, deptał po odpoczywających w ściółce robakach, nieustannie węsząc za śladem jakiejkolwiek zwierzyny. O ile zimą o pożywienie było ciężko, zające, sarny czy wyciągnięte z zimowego snu niedźwiedzie pozostawiały za sobą tropy — sytuacja latem miała się nieco inaczej, ponieważ Laurency musiał polegać jedynie na swoim spaczonym zmyśle węchu.
I masz ci los, w takich momentach desperacko próbował przypomnieć sobie słowa ojca, które powtarzał i powtarzał do usranej śmierci, a Laurie błagał, żeby już przestał.
— Nie ułatwiacie mi tego — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Wcale mi tego nie ułatwiacie.
Bezszelestnie sunął między drzewami, bez wątpienia znacznie oddalony od wydzielonej dla Dwunożnych przestrzeni. W tych okolicach krążył tylko ci z bronią, czyli myśliwi, lub leśniczy, żyjący w swoich przytulnych chatkach. Pierwszych Laurency unikał jak ognia.
Zastrzygł uszami, słysząc szelest w krzakach za drzewem naprzeciw. Niepewnie pochylił się do tyłu, przeniósł ciężar ciała na nieco drgające tylne łapy i, w pełni przygotowany do skoku, rozważał. Myślał. Jak to Laurency. W obliczu tak istotnych dla jego fizjologii momentów mógł stać tak i zastanawiać. Viktor. Głodówka. Szacunek wobec natury. Wrodzony instynkt. Empatia. Brak innych możliwości.
W końcu, jakby od niechcenia i bez przekonania, dźwignął się, pchnął i wskoczył w gęstwiny.
Sęk w tym, że jego ofiara zdążyła czmychnąć niepostrzeżenie.
Rzucił się więc w pogoń, która w praktyce potrwała raptem pół minuty, ponieważ uciekinier, wyraźnie osłabiony, poddał się oprawcy zaskakująco szybko. Laurency, jak ostatni baran, zamiast za zajęczy kark, chwycił za jego lewą kończynę, to i zanim doprowadził do śmierci biedaka, otrzymał dwa solidne kopnięcia prosto w ten pełny współczucia, którego zając wyraźnie nie podzielał, pysk. Kiedy ułożył go pod swoimi łapami, westchnął męczeńsko i trącił dwukrotnie w nos, w nadziei, że ten nie żywi do niego szczególnej urazy.
— Jestem fanem reinkarnacji, zajączku. — Uśmiechnął się do niego. — Mam nadzieję, że w następnym życiu będziesz kimś silniejszym, na przykład wilkiem.
Głód zasysał mu żołądek, więc nie powstrzymywał się ani chwili dłużej, tylko odgryzł zajęcze udo i z niemałymi wyrzutami sumienia połykał rozdrobnione mięso. Nie był wybitnym koneserem, nie znał się na smakach mięs i nigdy się nad nimi nie rozczulał, ale to smakowało dziwnie. Odstawało od wszystkich innych, których zdarzyło mu się smakować — pachniało równie osobliwie, kiedy pochylił się nad zwłokami i wziął głęboki wdech. Nieprzyjemny zapach drażnił jego nozdrza i to powinno być wystarczającym ostrzeżeniem, ale Laurency pomyślał sobie, że skoro przemógł się i martwego już jegomościa uśmiercił, nie może grymasić. Zrzucił to przy okazji na fakt, iż lata świetlne minęły, odkąd ostatnio miał w pysku zajęcze mięso.
Im pełniejszy miał żołądek, tym gorzej widział na oczy. I gorzej słyszał. I poczuł, jak uginają mu się łapy. W pewnym momencie cały las — wszystkie drzewa, ich gałęzie, większe i mniejsze krzaki, i leśne runo — zlało się w jedną, zielono-brązową plamę. Czuł intensywny, nabierający na sile zapach zmieszanej z wonią stęchlizny słodkości, która, łącząc się tak z odorem truchła, nie miałaby swojego uroku, gdyby nie to, iż Laurency, powiedzmy sobie wprost, bez wątpienia przebywał na haju, jakby przed chwilą znalazł i pochłonął co najmniej trzy listki LSD, nie żegnając się przy tym z życiem. Złapał pozostałości z jedynego kompana znoszącego jego obecność w pysk i, korzystając z błogości, jakiej uświadczył, beztrosko oddalał się z miejsca zbrodni, kierując swoje niepewne łapy ku miastu.
Półgodzinna wędrówka zakończyła się klęską, ponieważ gdzieś w jej połowie, mimo szczerych chęci zwrócenia wszystkiego na ziemię, Laurencjusz przystanął, rozejrzał się i odgryzł zającowi ostatnią pozostałą kończynę, niczym wygłodniały wilk do cna czyszcząc kość z jakiegokolwiek mięsa. Jego stan w żadnym razie się nie polepszył — ba!, z każdą chwilą było coraz to gorzej, ponieważ zza drzew zaczęły wychodzić niezidentyfikowane, niekształtne parodie cieni, pokracznie kroczących ku tej niedorajdzie na swoich nieistniejących, niezmaterializowanych nóżkach. Pisnął w duchu, bo pysk miał zajęty, rzucił do tyłu i biegł — biegł — ile sił miał w łapach, a szybki, oddajmy mu to, istotnie był. Jak w labiryncie mijał dziwaczne skały, które przypominały się wzajemnie (gdyby się tak nie spieszył, z całą pewnością pozostawiłby za sobą ślady wymalowane własną krwią), unikał zderzeń z wysokimi jak góry pniami drzew, z ignorancją deptał po małych sprzymierzeńcach żyjących w trawie i nawet nie odwracał, ażeby się tylko nie spowolnić. Towarzyszyły mu wyłącznie własne myśli i martwe ciało zająca, którego nieustannie ściskał w zębach, byle go gdzieś po drodze nie zgubić.
Cienie ustąpiły po długiej pogoni. Laurency, wymęczony, zipiący, osunął się na ściółkę i zajęczał głośniej, niż te wszystkie cholerne zjawy razem wzięte. Biedny, bezsilny, z nieustępującymi bólami i głowy, i brzucha, i kończyć, i nawet ogona, położył przyjaciela po swojej lewicy — sam przechylił się w prawą stronę, oparł pyskiem o łapy, przewrócił na bok, eksponując przy tym każdy detal niesamowitego ciała, odkaszlnął (co oznacza mniej więcej tyle, że podczas tej czynności splunął ze trzy razy, żeby wypluć zajęcze kostki podchodzące mu do gardła) i jeszcze raz stęknął.
— Boli mnie — powiedział do towarzysza. — Boli mnie każda część ciała. Ty też to widzisz? Te dusze ucierpione, zajączku, czy to Gwiezdni?
Wydawałoby się, że ten pokręcił głową.
— Ja wiem, ja wiem, Gwiezdni to bzdura, którą sprzedają nam ci naiwniacy z klanów. Co oni, rozumy potracili? Przecież… — Westchnął, zmęczony mówieniem. — Przecież gdyby istnieli, Viktor by żył, zajączku, nieprawda?
Nie odpowiedział, ale Laurency wiedział, że w duchu obaj się zgadzali.
— Viktorze — wypowiedział jego imię z nienaturalną delikatnością, jego głos był sentymentalny i pieszczotliwy, jakby zbitka kilku literek, które przywodziły na myśl wszystkie wspomnienia, była jego powodem do uśmiechu. Jakby nie patrzeć, temu stwierdzeniu niedaleko do prawdy. W płynących po niebie chmurach widział jego kształt. — Jeśli mnie słyszysz, a z całą pewnością tak jest, ponieważ zawsze słuchałeś mnie, jakbym głosił najświętsze przykazania, Viktorze, wiedz, że będę cię kochał, dopóki ten świat się nie skończy. — Tak zobowiązująca deklaracja dawno nie padła z jego pyska, aż dziwnie zabrzmiała, nawet w jego głowie. — Kocham też panią, która mnie dokarmia, ale to sprawy drugorzędne. Ciebie najmocniej, zaufaj mi!
Odpowiedział mu tylko kojący szum liści.
Dźwignął się jeszcze raz na tych niegodnych zaufania łapach, otępiały i powodowany przez rozlewający się po całym ciele ból, żeby skierować się do tego, jakiekolwiek imię nosił, pożal się zielarza Bezgwiezdnych, którego to odwiedzić miał pełne prawo. Gdyby nie luki w pamięci, trafiłby tam od razu, skręcając wpierw w lewo, później prawo, jeszcze raz prawo, lewo, kawałek prosto, w dół i dwukrotnie w jakimś tam kierunku, nie wiadomo do końca, jakim, ale będąc w takim stanie, jakim Laurency był, ciężko zachować trzeźwość umysłu. Poszedł więc do tyłu, w stronę, z której rośnie mech, do słońca i wokół kamienia, później zgodnie z mrowiskiem i razem z największą gwiazdą na niebie, która wywiodła go nie wiadomo gdzie, jak to Dwunożni zwykli mówić, do lasu, ale skubaniec trafił do leonisowej nory, skrytki na wszystkie zielska na każdą istniejącą przypadłość.
Schodząc do niej, uderzył łbem o twardą ziemię i wybrudził w niej cały pysk. Na jego szczęście, w dziurze odnalazł poszukiwanego, który spojrzał na niego spod byka, z deka zaskoczony.
— Panie doktorku. — Zachwiał się na własnych łapach. — Mam pro-blem.
Klapnął na ziemi, zgasłym spojrzeniem mierząc samca.
— Sprawa wygląda tak, że boli mnie tu. — Kiwnął łbem. — I brzuu-ch też mnie boli. I-i-i nogi, ale biegłem. Bieg-ną-łem. Biegłem, chyba tak to się mówi, nie jestem medykiem. Wiesz pan, jak to się mówi? No nieważne. Proszę jakieś zielsko, żebym mógł wrócić spokojnie do domu, bo co ru-usz coś widzę, a ja chcę do siebie. I nie patrz tak na mnie, bo już tu u ciebie byłem, kiedyś… — Czknął. — Niech ja sobie przypomnę… no wiesz sam, kiedy. Ja jestem Laurency, jakbyś mnie nie pa-miętał.
<Leonis?>
[1910 słów: Laurency otrzymuje 19 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz