14 czerwca 2020

Od Leonisa CD Laurencego

    Kocham pracę medyka, myślę, po raz setny w tym jakże nudnym dniu licząc zasoby ziół. Uznaję to za metodę “na wszelki wypadek”, choć zasadniczo nie muszę być restrykcyjnie ubezpieczony — Bezgwiezdni, w przeciwieństwie do innych (nieco głupszych) klanów, nie mieszają się w zbędne spory, tym samym zmniejszając też ryzyko wystąpienia rannych. Mimo wszystko nie widzę nic ciekawszego w zasięgu łapy. Zajmowanie stanowiska medyka ma w końcu zalety idealnie wręcz dopasowane pode mnie, nie muszę więc zbędnie wychylać się z tłumu, biegać całymi dniami w poszukiwaniu niczemu winnych zwierzątek i w jakże upierdliwy sposób ryzykować życiem za parę wygłodniałych psów, które równie dobrze mogłyby przejść na wegetarianizm. Jednak moje życie jako medyk polega jedynie na codziennej konserwacji niezbędnych w przeżyciu ziół i uspokajaniu karmicielek, że nie, to że jej synek kichnął wcale nie znaczy, że ma raka. To tylko alergia na pyłki.
    Och, co za cudowny dzień. Co za piękny, rozświetlający duszę, pierwszej klasy dzionek, kiedy nikt nie zawraca ci głowy, myślę, patrząc jak wielka kula futra kolorów wszelkiej maści wczołguje mi się do nory.
  Nie fatyguje się nawet na “dzień dobry” — zamiast tego z jego pyska wydobywa się potok słów męczący dla mojej i tak już zażenowanej egzystencji, który w sumie nie układa się w kompletnie nic logicznego. Obserwuję sposób poruszania jego dziwnie niezgrabnego ciała, które wydaje się ociężałe, a każdy ruch mięśni wymaga stuprocentowego zużycia energii. Choć paplanina samca nic mi nie mówi, to sam próbuję porównać jego zachowanie do wszystkich schorzeń jakie znam. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że przypomina mi on co niektórych Dwunożnych, których czasem można spotkać w mieście. Mają oni charakterystyczny, nieprzyjemny zapach — każdy Dwunożny ma inny, niektórzy bardziej kwiatowy, ale równocześnie duszący, niektórzy przyjemny i naturalny dla ich ciała, szczenięta Dwunożnych pachną czasem mlekiem lub innymi słodkościami. Ale to właśnie Ci Dwunożni emanują wyjątkowo śmierdzącym zapachem, który nieprzyjemnie drażni nozdrza i jeży sierść na plecach. Często wydają się też bardziej agresywni, niejednokrotnie kiedy znalazłem się zbyt blisko nich zostałem zraniony kawałkiem szkła z przezroczystych butelek z którymi się nie rozstają. Chwiejący się, śmierdzący i wyjątkowo upierdliwi. Tak, być może Laurency był żulem.
    — To nie izba wytrzeźwień, młodziaku — sapię, zdzielając go łapą po łbie, kiedy psu grunt wali się pod nogami.
    — Panie doktorku, nie-e rozumiesz pa-an! — mamrocze pies, nerwowo kręcąc głową. Wykorzystuję moment, kiedy młodziak wierci się na podłodze, jakby próbując stłoczyć swoje ostatnie szare komórki na odpowiedź i kieruję się w stronę spiżarni, grzebiąc w niej przez krótką chwilę. — Rozmawiałem z zajączkiem, rozumiesz pan? Z-a-j-ą-c-z-k-i-e-m. I zaa-jączek– — Nie dokańcza. Bez pytania ani nawet jego pełnej odpowiedzi, siłą wpycham mu do gardła garść owoców.
    — Szto to? — pyta z pełnymi ustami.
    — Jagody jałowca.
    — Po czo? Nie jesztem głodny, prze-ed — przerwa na czkawkę — zjadłem za-ją-czka.
    To daje mi nowy trop na powód jego choroby. Być może zjadł zająca, który nie żył już dobrych parę dni. Kto wie, co dzisiejszej młodzieży we łbie siedzi? Czasowo przemyka mi przez głowę myśl o otruciu, ale szybko ją zbywam — nie wierzę w bajki. Jaki jest sens w otruwaniu niewinnego zająca? Albo, co gorsza, niczemu winnego psa?
    Zerkam na pacjenta, próbując doszukać się w nim powiązań z wrogami. To głupota. Męczy go czkawka, nie potrafi utrzymać się na łapach a przy tym wygląda tak beztrosko i niegroźnie, że nie jestem w stanie uwierzyć, iż ktoś naprawdę chciałby zrobić mu krzywdę celowo.
    — Jagody jałowca łagodzą bóle brzucha i działają uspokajająco — odpowiadam w końcu. Samiec bez zbędnych pytań przełyka podane lekarstwo. Kto wie, może moja wcześniejsza hipoteza ma jakiś sens? Laurency wygląda conajmniej… cóż, naiwnie. Wzdycham, wracając do spiżarni. Jeśli został otruty, pewna dawka trucizny już krąży w jego ciele, zwłaszcza patrząc na jego zachowanie. Ale czy przetrawił wszystko? Nie, to raczej niemożliwe. Być może jeśli zareaguję szybko, nie będę musiał zbierać z nory trupa. Zmarli ważą trochę więcej niż żywi, ciężko byłoby mi go stąd wynieść w pojedynkę.
    Wyjmuję zioło, od którego zapachu mimowolnie się wzdrygam i rzucam je psu pod pysk.
    — Pa-anie doooktorkuuu. To śmierdzi — bełkocze pies.
    W odpowiedzi syczę przez zaciśnięte zęby.
    — Przeżuj i połknij, o ile to ci się uda zanim pojawią się efekty. Ale tak czy siak radzę ci wziąć to do pyska, bo nie chcę przez następny tydzień czuć w tej norze trupa. To nieco odstrasza pacjentów.
Przypominam sobie o także nieszczęsnym zającu, którego kiedyś przytachałem do nory. Wówczas nie zjadłem go całego, uznając, że zostawię sobie resztę na później, ale ostatecznie wojownicy przynieśli mi inną zwierzynę do spożycia. Wtedy jakimś cudem zapomniałem o ofierze, odkrywając jego obecność dopiero wtedy, kiedy zaczął się rozkładać. Nie był to przyjemny dla mojego nosa zapach, ale istniały także plusy jego towarzystwa — nikt nie zawracał mi przez jakiś czas głowy, bojąc się źródła zapachu płynącego z mojej miejscówki, a ja równocześnie byłem zbyt leniwy, żeby się go pozbyć.
    Laurency nerwowo przełyka ślinę. Choć wszystkie informacje ze świata zewnętrznego dochodzą do niego z opóźnieniem, to mój komunikat jest dla niego akurat prosty na tyle, że pies w ciągu kilku sekund upycha listki w mordzie.
    Nie muszę długo czekać na jego reakcję. Sierść staje mu dęba, a on sam chwilowo spanikowany odzyskuje siły, wykorzystuję więc to i wypycham go z nory na trawę przed wejściem. Pies przy głośnym akompaniamencie niezbyt przyjemnych dla ucha odgłosów, oddaje cały swój obiad na trawnik przed norą.
    — Panie dokto-rku. Co za turbulencje. Mógłby być pan ze mną trochę delikatniejszy, ja jestem wra-żli-wym mężczyzną. — Uśmiecha się głupawo. — Cooo-o to za obrzydlistwo?
    — Nie marudź — fukam, omiatając wzrokiem zawartość jego żołądka spoczywającą na grządkach. — Tak swoją drogą, jak już wytrzeźwiejesz, to chcę ci tylko napomknąć, że jestem medykiem, a nie sprzątaczką. Lepiej szybko sprzątnij mój ogródek, bo w swojej spiżarni też mam niemiłe w efekcie dla ciebie zioła.
    Zostawiam go samego z jego osobistą mieszaniną zajączka i kwasów żołądkowych, żeby jeszcze chwilę pogrzebać w spiżarni. Układam szybki plan leczenia — jagody jałowca już opuściły jego układ pokarmowy wraz z potencjalnym nieprzyjaznym zajączkiem, pozostaje mi więc tylko podać mu miksturę, która pomoże mu w efektach spowodowanych nieznaną mi przyczyną. Marszczę nos, wiedząc, że nic innego nie jestem w stanie zrobić. Laurency nawet nie jest na siłach, żeby powiedzieć mi jak dokładnie się czuje.
    Taksuję wzrokiem zapasy. Doglądanie ich codziennie czasem się sprawdza, na przykład teraz — moje spojrzenie odruchowo ląduje w miejscu, gdzie znajdują się potrzebne mi rośliny. Golteria rozesłana? Doskonała nie tylko na rany, ale też i na trucizny. Wrotycz? Być może pomoże na jego dreszcze i ból brzucha. Lawen—
    — Panie doooktooorkuuu — jęczy Laurency, próbując z powrotem wejść do nory o własnych siłach. Potyka się jednak o swoje łapy i uderza pyskiem o ziemię. — Ktoś mnie otruł, jestem pewien, panie doktorku! To ten zajączek, doktorku. Tak naprawdę nigdy go nie lubiłem. A teraz?! A teraz, panie doktorku, on próbował mnie zabić! Mój własny przyjaciel! My-yślę, że powinniśmy przeprowadzić śledztwo, panie doktorku. Rozumiesz pan? Śle-dztwo. Pan doktorek musi być naprawdę mądry. Ja też jestem niczego sobie, haha! Rozumie pan doktorek powagę sytuacji? Razem go złapiemy. Zawsze chciałem być detektywem.
    Gorzej niż myślałem. Może jednak podwójna dawka jagód jałowca przyda się także na jego upierdliwe majaczenie.
    Wszystkie rośliny ujmuję w pysk i kładę przed nim, uprzednio miażdżąc je łapami w jednolitą papkę. Pies jednak wyjątkowo zapiera się przed lekarstwem. Wzdycham z irytacją.
    — Nie, doktorku, nie rozumiesz! Już czuję się lepiej, chcę znaleźć winowajcę! — bełkocze.
    Przymykam na chwilę oczy, próbując osiągnąć wewnętrzny spokój ducha. Może faktycznie powinienem zostać wojownikiem? Mógłbym legalnie dać kuksańca co niektórym upierdliwym jednostkom bez wyrzutów sumienia.
    — Jestem medykiem, nie Sherlockiem Holmesem — mówię najspokojniej jak tylko potrafię w tej sytuacji. Laurency nabiera powietrza w płuca tak, jakby zaraz chciał powiedzieć coś na jednym wdechu, więc na wszelki wypadek sam wpycham mu wcześniej przygotowane zioła do pyska i zmuszam do żucia. Już nawet nie interesuje mnie to, że jest moim pacjentem. Do stu Dwunożnych, niech tylko się zamknie. — Mało mnie obchodzi, co stanie się z tobą po wyjściu z tej dziury. Ale dopóki nie odzyskasz siły, jesteś skazany na moją obecność, jasne?
<Laurency?>
[1327 słów: Leonis otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz