22 listopada 2020

Od Bryzowego Szeptu

Pora była niezwykle wczesna.
Słońce ledwie wychylało się nad horyzont, swym blaskiem powodując łzawienie przyzwyczajonych do otaczającej je zewsząd ciemności oczu.
Stado zwyczajnych, szarych gołębi uniosło się w jednym momencie z ziemi, szybując w idealnie uporządkowanym kluczu nad polem. Zdawało się, że lecą hen, daleko w stronę słońca, lecz tak naprawdę nikt nie wiedział, gdzie ptactwo zmierza.
Delikatne powiewy wiatru muskały czubki wysokich traw, słoneczników i innych roślin mieniących się kolorem tęczy, która zawitała na nieboskłonie po długich, nocnych opadach, moczących obozy klanów do cna.
Gdzieś na tyłach majaczyło parę drzew, jedne z nich korę miały mocno popękaną, inne gładszą. Ich liście natomiast mieniły się kolorami jesieni — jedne były jeszcze zielone, inne brązowe. Były też takie, których kolor podchodził ni to pod pomarańcz, ni to pod czerwień, ale także i żółte.
W trawie zaś ulokowały się grzyby każdej możliwej wielkości i kształtu, pnąc się ku górze i skrzywiając trochę na bok. Niektóre obrastały pnie martwych drzew, doprowadzając do ich szybszego rozkładu, a inne pasożytowały na tych żywych, wyrastając na nich, wyglądem przypominając schodki.
Szkoda tylko, że po tych „schodkach” nie dałoby się wspiąć, lub też nijak ułatwić sobie wspinaczki.
Gdzieś nieopodal, w krzakach, coś głośno zaszeleściło. Chrzęsty i inne odgłosy świadczące o obecności zwierzyny były zagłuszane tylko od czasu do czasu przez głośniejszy podmuch wiatru, ryk potwora w oddali, lub też przez słowa jakiegoś zbłąkanego dwunożnego.
Aktualnie większość zwierząt żyjących dziko przygotowywała swoje ciało na nieubłaganie nadchodzący czas chłodu, którego nadejście było wpierw sygnalizowane wyglądem lasu, a później pogodą która — dzięki Gwiezdnym — nie była jeszcze taka najgorsza, rok temu zdecydowanie aż tak kolorowo nie było.
A wracając, w tą większość zwierząt, o której wspominałam akapit wyżej, wpisywały się również i klanowe psy, albowiem psie organizacje zaczęły zbierać zapasy, a polowania odbywały się stosunkowo częściej, bo zaraz cały pokarm mógł pouciekać. Oczywiście, nikt nie panikował, ale jednak jak to się zwykło mówić — przezorny zawsze ubezpieczony.
Z tego też powodu Bryzowy Szept, którą zbyt wcześnie zbudził blask porannego słońca, uświadomiwszy sobie, że o ponownym zaśnięciu nie ma mowy, podjęła się planu B na takie okazje — ruszyła na nieoficjalny patrol łowiecki w samotności, przemierzając tereny swojego klanu, rozglądając się ciągle na boki, w obawie, że wykryje intruza, a nuż coś, lub też ktoś z niecnymi zamiarami zechce się na nią rzucić?
Rozmyślając na ten temat, truchtała sobie z wiatrem przed siebie, a jej łapy moczyła poranna rosa zgromadzona na zielonych paseczkach trawy, co nie było szczególnie przyjemnym doznaniem.
Ogółem, w byciu mokrym nie było niczego przyjemnego. No, chyba że woda była cieplutka, ale z taką wojowniczka się jeszcze nie spotkała, gdyż z dwunożnymi, którzy kąpali swe pupile w cieczy o wyższej temperaturze, nie chciała mieć absolutnie, ale to absolutnie nic wspólnego.
Ona chciała być świetną wojowniczką! Ba! Przywódcą! A nie jakimś zapchlonym pieszczoszkiem, podległym tym łysym małpom, który nie potrafiłby muchy upolować!
Dodatkowo była całkowicie, ale to całkowicie pewna, że w roli lidera byłaby najlepsza! Że jej znikome umiejętności sprawowania nad innymi władzy samoistnie by się rozwinęły, ażeby takim psom domowym mogła jako ważna persona splunąć w łapy! Haftu!
Generalnie, to Bryzowy Szept miała umysł szczeniaka — wydawało jej się, że wszystko może, że każda rzecz przyjdzie jej z łatwością, jeśli tylko będzie chciała, a prawda była inna — psina nie miała praktycznie szans na wyższe stanowisko.
Członkini Ventusu zrobiła poważną minę i zmieniła krok na taki, który miał przypominać pewny chód Orzechowej Gwiazdy.
Wyglądało to tak, jakby chwilę temu napiła się mocnego trunku; szła chwiejnie, śmiesznie stawiając łapę za łapą, a w, chociażby najmniejszym procencie nie była teraz podobna pod względem sposobu chodzenia do przywódczyni. Głowę miała uniesioną wysoko, jak gdyby podtrzymywaną jakimś magicznym sznurkiem w górze.
— Tak tak, wiem, że jestem cudowna! W końcu nazywam się Bryzowa Gwiazda! — mruczała sama do siebie, wyobrażając sobie swoją osobę jako dumną głowę Ventusu.
— Czemu zawdzięczam swoją pozycję? Oczywiście, swoim umiejętnościom! — mówiła dalej, a gdyby mała zwierzyna ją obserwująca mogła się śmiać, to całe otoczenie wypełniłoby się chichotem.
Idąc tak przed siebie, zauważyła wronę średniej wielkości, dziobiącą robaka, którego postawił przed nią okrutny los.
— Tsaaa, a teraz pokażę wam, jak się poluje — szeptała dalej sama do siebie, ustawiając w dość słabej pozycji łowieckiej.
Zaczęła się powoli skradać w stronę zwierzęcia, napinając mięśnie i zaciskając zęby. Ogon, którym do tej pory merdała, wylądował bardziej w dole.
Pochyliła się lekko, czując napięcie.
Jeszcze dwa kroki. No dobra, jeszcze pięć. A teraz bliżej. I bliżej. Uwaga, bo go spłoszysz. Shhh. — myślała, skradając się.
Teraz! — wrzasnął instynkt, a suczka wyskoczyła zza krzaka, szybując niczym ptak w stronę zwierzyny.
Mówiąc ptak, miałam na myśli pingwina. Bo latać to się Bryzowa nie uczyła, z lądowaniem też sobie najlepiej nie radziła.
Jak to bywa, straciła równowagę i przeturlała się szybko w nieznanym nikomu kierunku, tracąc szansę na przyniesienie klanowi świeżego ptaszyska.
Turlała się dłuższą chwilę, a czas — jak jej się wydawało — podczas tej czynności zwolnił.
Obijała się co moment o jakiś kamień, to łapą, to plecami, wydając z siebie dźwięki podobne do pisków, tylko że bardziej zduszone.
Na Gwiezdnych! Świat wiruje! — mówiły jej wybałuszone w przerażeniu ślepia.
W końcu brązowo-biała wojowniczka zatrzymała się kawałek dalej, a jej oczom ukazał się sad.
Sad pełen czerwono-zielonych, okrągłych owoców, leżących to tu, to tam, przy czym większość z nich nie znajdowała się już na drzewach, a na ziemi.
Kilkanaście jabłek było już brązowych, pokrytych białymi plamkami. Nie pachniały one (jabłka) zbyt pięknie, a wręcz odrzucająco. W dotyku zaś były szorstkie i sflaczałe, niczym poduszki łap u starszych.
Bryzowy Szept podniosła się chwiejnie z ziemi, odrobinę oszołomiona.
— T-to był przykład tego, jak się nie poluje. Takich błędów nie wolno popełniać. — podsumowała suczka, otrzepując się z brudnej ziemi, liści i patyków, które utkwiły w jej futerku.
Ziewnęła, rozglądając się na boki, po drzewach o złocistych liściach, jakby oczekując odpowiedzi, lub jakiegoś komentarza (którego, tak nawiasem, nie otrzymała).
Wzięła głęboki wdech jak zawsze, kiedy znajdowała się wśród drzew.
Rośliny miały zapach wręcz przepiękny, świeży i inny, niż śmierdzące potwory, które często uprzykrzały klanom życie.
Ich woń była wprost idealna!
Zaraz do jej nozdrzy dotarł jeszcze jeden, niepokojący zapaszek, na który pani będę-najlepszym-przywódcą warknęła groźnie.
Na terenie znajdował się inny pies i to zdecydowanie nienależący do Ventusu!
Delikwent najwidoczniej zdał sobie sprawę z tego, że jego obecność została zauważona, więc usiłował się cofnąć w rosnące gdzieniegdzie krzaki, ale — ku jego nieszczęściu — nadepnął na gałązkę.
To wystarczyło, aby Bryzowa wpadła w szał.
Ja będę najlepszą liderką! Ja przegonię intruza! Ja dam mu nauczkę! — powtarzała sobie w głowie.
Z okrzykiem napełnionym nieokiełznaną furią wykonała długi skok wprost na — czego miała się już za chwilę dowiedzieć — uzdrowiciela Industrii.
Pies był albo tak stary, albo tak słabo znał się na walce, że jego reakcja była znikoma; ot tak, stał, jakby czekał na jakiś wyrok.
Może była to dezorientacja, może szok, ale dał w ten sposób napastniczce dużą przewagę, którą ta wykorzystała, albowiem od razu zaatakowała jedno z czulszych miejsc, a mianowicie kark, natomiast pazurami drapała psie boki.
Zmusiła Trzmielego do przewrotu na brzuch, układając swój ciężar tak, aby ten się przewrócił.
Czuła się jak królowa całego lasu! Ba! Świata!
Stawiała, że atakowany był samotnikiem lub też pieszczochem, ponieważ nie wyczuła od niego dotychczas zapachu któregoś z klanów.
A że, jak sądziła, to nie stworzenie klanowe, to mogła z nim zrobić to, co chce, pokazać swoją siłę, wreszcie się jakoś wykazać na tle klanu.
I tu popełniała okropny w skutkach błąd.
A wracając, jej bielutkie ząbki obejmujące szyję medyka zacisnęły się na niej (szyi) mocno, raniąc ją i dziurawiąc mocno, a suka wgryzała się z sekundy na sekundę mocniej.
Teraz pies pod nią próbował się wyrwać, usiłował się obronić, ale wszystko na marne.
Bryzowy demonek miał, a raczej, miała zbyt dużą przewagę.
Ten demonek poczuł, jak szkarłatna ciecz o charakterystycznym, metalicznym smaku dociera do jego języka, a później również i do przełyku, bo nie mając możliwości krwi wypluć, połykał ją odruchowo.
Sprawiła, że pies ledwo łapał oddech, a gdy już to robił to bardzo łapczywie, bo złapanie oddechu było sprawą życia lub śmierci.
Widziała w jego oczach ból, widziała ogromny strach, ale napędzała ją myśl, że jak tylko da mu nauczkę, to mniemanie innych członków Ventusu o jej osobie.
Nie, nie zdawała sobie już sprawy z tego, co takiego robi.
Teraz już nie było odwrotu.
Zaczęła machać pyskiem na boki, pogłębiając zadane kundlowi rany.
Z pyska Trzmielego Lotu wydobyło się ciche charknięcie oraz wylał się z niego cały wodospad krwi, oddech był płytszy… I płytszy…
W tym właśnie momencie Bryzowy Szept jakby zrozumiała, co ona najlepszego narobiła!
Odskoczyła szybko od ciała, patrząc się na nie w niebywałym szoku.
Niee! To nie byłam ja! To na pewno nie byłam ja! Co ja zrobiłam? — krzyczało jej spojrzenie pełne szoku.
Tak, Bryzowy Szepcie. ZAMORDOWAŁAŚ. Zamordowałaś psa — zapiszczał cichy głosik w jej głowie.
— To nie może być prawda! Ej, ej, odezwij się! — krzyczała, szturchając czarno-białe cielsko.
Wzięła głęboki oddech.
I wtedy wyczuła ten subtelny zapach. To był członek Industrii.
Oczy zwierzęcia były mocno zamglone, medyk nie żył.
Zabiła medyka, a nie samotnika lub pieszczoszka.
Otworzyła pysk, jakby dalej niedowierzając i szturchała martwego dalej.
Cóż to ci da, Bryzowy Szepcie? Teraz pokazałaś swoją prawdziwą naturę. Jesteś tylko bezlitosnym mordercą, Bryzowy Szepcie. — dogadywał dalej głos.
Teraz w jej głowie pojawiło się pomiędzy milionami różnych myśli to jedno słowo; dołek.
Musiała wykopać dołek, jeśli chciała ukryć ciało.
Natychmiastowo zabrała się do pracy, rozkopując silnymi łapami glebę, odrzucając jej drobinki do tyłu.
Czymże teraz różniła się od wojowników Quintusu?
Niczym. Zabiła psa. Na dodatek medyka.
Z każdym ruchem zdawała się coraz mniej obecna.
Wesoła, rozbrykana i rozmarzona suczka zniknęła już na zawsze.
Dołek, zarówno w świecie fizycznym, jak i psychicznym się pogłębiał z minuty na minutę.
Po kilkudziesięciu minutach był on na tyle głęboki, aby pomieścić w sobie medyka, tak więc świeżo upieczona morderczyni złapała sztywne ciało i gwałtownie wsunęła je do środka.
Teraz wbiła w nie już obojętny wzrok.
Ten pies nie zasłużył na taki los.
Rozejrzała się jeszcze, po czym zaczęła zakopywać dół, obawiając się, że któryś z członków jej klanu może to widzieć.
W rzeczy samej, jeden pies to widział. Co prawda nie należał on do Ventusu, a do Tenebrisu, ale tu był, został jedynym świadkiem całego zdarzenia, może też miał zamiar o tym komuś powiedzieć.
Jedno było pewne. Jeśli tak, to wojowniczka jest skończona.
Suczka wygładziła ziemię, a właściwie to próbowała ją wygładzić łapkami, po czym rzuciła szybkie spojrzenie na krwawą plamę, która została w miejscu zabójstwa i oddaliła się hen, daleko.
Zapewne do jakiegoś zbiornika wodnego, żeby zmyć z siebie krew.
Medyk Industrii, Trzmieli Lot, ginie spod łap Bryzowego Szeptu.
[1738 słów: Bryzowy Szept otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz