22 listopada 2020

Od Szkarłatnego Bluszczu do Ciernia

Pamiętam pewnego psa, którego spotkałem, kiedy moje myśli były bardziej żałobne niż zazwyczaj i doprowadzały mnie do rozważań, czy nie lepiej byłoby uciec od klanu. Nie jestem pewien, czy bardziej fortunne byłoby stwierdzenie „z klanu” niżeli „od”, lecz prawdopodobnie każdy inny weźmie to jedynie za synonim, podczas gdy w mojej głowie te dwa przyimki znaczą zupełnie co innego. W każdym razie był to Bezgwiezdny, którego nigdy później nie spotkałem. Oskarżył mnie o przekroczenie granicy (w mojej opinii, wcale tego nie zrobiłem — nie przekroczyłem jej, jedynie przy niej krążyłem), zachowując się przy tym, jakbym popełnił morderstwo. Do dzisiaj zastanawiam się, czy miał gorszy dzień i musiał zlać swoje emocje na przypadkowego psa, czy zasady i reguły uderzyły mu do głowy. No i czy Bezgwiezdni w ogóle dbają o granice? Wdałem się w nim w małą sprzeczkę, pewnie dlatego, że sam nie miałem najlepszego dnia. Była wyjątkowa głupia, ale chyba przysłużyła się nam obydwóm, gdyż od razu poczułem jakąś ulgę i byłem spokojniejszy.
Byłem o trzy lata młodszy, byłem właściwie bachorem i chyba obydwoje mieliśmy jakiś kryzys egzystencjalny, bo pies zaproponował po chwili, jakby nic wcześniej się nie stało, bym wraz z nim udał się na stare blokowisko — powiedział przy tym, że wydaję się osobą, z którą by się dogadał. Było to co najmniej podejrzane a przy tym ironiczne, ale nie miałem siły nawet na swoją podejrzliwość, więc się zgodziłem. Tym samym przekroczyłem granicę, której tak bardzo wcześniej bronił. Na miejscu spytał mnie, czemu wyglądałem, jakbym planował wymordować cały klan. Pamiętam, że zaśmiałem się dosyć niezręcznie i odpowiedziałem tylko, że nic takiego nie chciałem robić, a następująca cisza była tak niezręczna, że wolałbym zamordować właśnie tego psa, byleby ten dyskomfort zniknął.
Powiedział potem, że czuł się osamotniony tego wieczora, dlatego przykułem jego uwagę. Nie sądziłem, że tak po prostu wdam się w rozmowę z kimś obcym, bo w ogóle to do mnie nie pasuje, jednak w końcu wygadałem mu się, że z dnia na dzień przebywanie tutaj jest dla mnie trudne. Wtedy zaczął żartować ze mnie, że my, głupi wierzący, podkreślając przy tym „głupi”, zawsze tacy jesteśmy. Czy to był ten moment, kiedy zacząłem kwestionować poważnie swoją wiarę? Właściwie, nie wiedziałem nawet, o co mu chodzi, ale pewien ciężar sprawił, że powiedziałem mu zbyt wiele. A potem i tak go już nie spotkałem. A jednak pamiętam jego pysk, choć nie mam genialnej pamięci, szczególnie nie do czyjegoś wyglądu, pomimo że długo czasu przecież z nim nie spędziłem. Pamiętam, jak się ze mną drażnił (w zadziwiająco miły sposób).
Tak czy inaczej, rzadko kiedy potem w ogóle zbliżałem się do granicy. Zazwyczaj nie mam żadnej potrzeby tego robić, więc siedzę na dupie, na cholernych terenach cholernej Industrii. Czy Gwiezdni byliby na mnie źli za taką niechęć względem klanu? Za myśli, że czasem wolałbym nawet być u boku Bezgwiezdnych? Wiem, że jest to pewnie bardzo nielojalne z mojej strony. I czuję się z tym źle. Możliwe, że to dlatego nie potrafię nic zrobić.
Szczerze nie lubię wpadać w takie zamyślenia. Od razu tracę kontakt z rzeczywistością. A najgorsze, że dosłownie wszystko może mnie w nie wprawić, gdyż od razu sobie coś przypomnę albo skojarzę, a przecież jestem kimś, kto bardzo lubi nad wszystkim rozmyślać. Niekiedy zaczyna mi to przeszkadzać w życiu.
Pora roku, podczas której opadają liście, jest moją ulubioną. Lubię ten chłód i lekkie dreszcze pod sierścią. W tym czasie zyskuję energię, która od innych ucieka — lubię myśleć, że to ja ją nieświadomie kradnę. Ogólnie wszystko wydaje mi się odrobinę bardziej żywe, choć jednocześnie ponure i naprawdę ciężko mi wytłumaczyć, czemu czuję takie przywiązanie do tego czasu.
Ten dzień jest dla mnie bardzo miły i mam znacznie lepszy humor niż zwykle. Problem w tym, że nagle mam wrażenie, iż nie jestem sam, a przecież tym tak bardzo się delektuję — samotnością. Czuję obcy zapach i od razu zatrzymuję się w miejscu, by nie wywoływać szelestu opadłych, kolorowych liści. Rozglądam się i wykonuję jeszcze parę małych kroków, żeby wypatrzyć psa, który zakłócił mi ukochany spokój.
Nie pomyliłem się. Nagle kogoś zauważam i skrywam się za grubym pniem drzewa, by móc zaobserwować puszystego, białego psa. Nie robi nic szczególnego. Wygląda, jakby obserwował spadające liście. Wgapiam się w niego, przekrzywiając łeb na widok jego małego, rysującego się na pysku zafascynowania, które jeszcze nieco się zwiększa, gdy obok przelatuje jakiś ptak. Mówi coś do niego, na co odruchowo, delikatnie się uśmiecham.
Wydaje mi się bardzo spokojny, przez co mam ochotę poobserwować go jeszcze przez chwilę, lecz w pewnej chwili moje wrażenie się zmienia. Pies z czarnymi plamami na białym puchu odwraca nagle łeb w moją stronę, stoicki spokój zanika, zastąpiony przez gotowe do ataku oczy oraz obronną postawę.
— Ej, ty, widać cię, dlaczego na mnie patrzysz?! — burczy w moją stronę. — Jeśli mnie obserwujesz, to spytaj przynajmniej o zgodę!
Dosyć zlękniony, z niepewnością wychodzę zza drzewa, nie wiedząc, czy się odezwać, czy przygotować w przypadku ataku ze strony obcego.
— No, spytaj się! — Marszczy brwi, siadając.
Mrugam. Patrzę na jego sylwetkę. Nie wygląda, jakby chciał się na mnie od razu rzucić, więc czemu tak gwałtownie zareagował? I o co mu właściwie chodzi?
— Co? — wydobywam cicho z siebie, po chwili mając ochotę ochrzanić siebie za durnotę.
— S p y t a j. — Wstaje z ziemi i podchodzi do mnie powoli, na co cofam cię o trzy kroki.
Otwieram pysk, lecz nagle pies upada, a raczej, wpada w jakąś dziurę. Zgroza w powietrzu nagle znika, a ja czuję się jak w jakiejś niepoważnej komedii. Pies wydaje z siebie krótkie skomlenie. Nie za bardzo wiem, co robić, więc dalej na niego patrzę, choć zapewne niezbyt mu się to podoba. Obcy podnosi się z jękiem i rzuca mi obrażony wzrok.
— Masz zamiar tak stać?!
Analizuję sytuację i zwracam na jego łapę, z której leje się krew. Pies chyba nie zwraca nawet na to szczególnej uwagi i bardziej interesuje się mną i tym, że nie spytałem go o zgodę na jego obserwowanie.
— Wszystko... z tobą okej? — pytam, nie wiedząc do końca, co powinienem zrobić.
Patrzy na mnie zdezorientowany, jakbym to ja był tym głupim.
— To ty się na mnie gapiłeś — mruczy.
Co to, jakaś cholerna paranoja na punkcie swojej prywatności i byciu obserwowanym?
— Wybacz. Nie miałem na celu nic złego.
Mruży oczy podejrzliwie i fuka. Chce się poruszyć w moją stronę, lecz kuleje przez zranioną łapę i z kolejnym zaskomleniem siada w miejscu.
— Pomóc ci z tym?
— Ty?
— Ja. Mogę... pomóc.
Mówię to dosyć niechętnie, gdyż jego towarzystwo przyprawia mnie o dziwne, zaniepokojone myśli. Mój instynkt medyka jednak od razu podpowiada mi, na jaki sposób mogę mu pomóc. Tylko nie jestem pewien, czy nie stanowi dla mnie zagrożenia. I dla klanu. Nie, nie kojarzę wszystkich, jednak nie wygląda na kogoś z Industrii.
— Czemu mam ci ufać? — pyta spokojniejszym tonem.
— Cóż, nie powiedziałem, że możesz mi ufać. Twoja sprawa. Tylko proponuję pomoc.
Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że zaraz znowu powie, żebym spytał o zgodę na to, by na niego w ogóle patrzeć.
— Jestem medykiem, więc wiem co robić — dodaję, widząc jego niepewność i odwracam szybko wzrok.
— A co ty, jakiś dobroczyńca?
— Nie to nie.
Nieco zirytowany jego opryskliwym tonem, odwracam się z zamiarem odejścia. Nie mam zamiaru tracić na niego czasu i nerwów, a na dodatkowe droczenie się, którym chyba zaryzykowałbym swoje zdrowie i życie, totalnie straciłem jakąkolwiek ochotę.
<Cierniu?>
[1204 słowa: Szkarłatny Bluszcz otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz