5 listopada 2020

Od Ciernia do Laurencego

Sny są niesamowitym wytworem. Gonię w nich zwierzynę, którą, o dziwo, udaje mi się złapać. Wbijam w miękkie, delikatne ciało królika kły i czekam, aż przestanie wierzgać łapkami. Futro ofiary nasiąka szkarłatnym odcieniem krwi. Puszczam zwierzę i wpatruję się wprost w coś, co jeszcze chwilę temu żyło. Patrzę prosto na śmierć. Śmierć, która tym razem nie mnie dosięgnęła, ale dopadła zwierzę, żyjące swoim własnym życiem dokładnie tak samo, jak ja. I jedyne, co robię, to wbijam wzrok w kruche ciałko królika, nie ruszając się nawet na centymetr. Nic więcej. Słyszę swój własny oddech. Znajduję się w ciasnym pomieszczeniu, bardzo zimnym pomieszczeniu. Przypomina mi to porę, gdzie drzewa odchodzą w stan spoczynku. Z mojego pyska ulatuje para. Dalej się nie ruszam, a ciałko królika powoli zamarza. Słyszę drażniący odgłos pękającego lodu. I wtedy, gdy moje ciało postanowiło się ruszyć, budzę się.
Rozglądam się zdezorientowany i instynktownie wzrokiem szukam ciała martwego królika. Wokół mnie nie ma nic innego, oprócz trawy i kilku drzew. Dlaczego zasnąłem w takim miejscu? Dlaczego nie pamiętam niczego, co działo się wcześniej? Co ja tu właściwie robię?
Podnoszę się i ze zdziwieniem zauważam, że chwieję się na własnych łapach. Nie mogę utrzymać równowagi, moje ciało przechyla się raz w prawo, a raz w lewo. Wciągam nerwowo powietrze w nozdrza i odkrywam, że niesamowicie mnie ono drażni. Zbiera mi się na kichanie. Czy drzewa wypuściły pyłki? Dlaczego miałyby je wypuszczać, kiedy już minęła na to pora?
Siadam i ciężko wzdycham. Był to wyjątkowo zły pomysł. Od razu zaczęło kręcić mi się w głowie. Czułem się tak, jakbym wcześniej wpadł się w jakąś bójkę, która nieszczególnie dobrze na mnie wpłynęła. Chcąc się upewnić, wciąż chwiejącym się krokiem doczołgałem się do najbliższego zbiornika wodnego, który, na szczęście, okazał się znajdować niedaleko mnie. Tafla wodna była spokojna, gdyż wiatr tego dnia nie wiał. Być może natura chciała, bym zobaczył samego siebie w odbiciu?
— Nieszczególnie... — mruczę i przybliżał łeb do tafli wody. — Nic nie widać... nic... jest tak samo — mamroczę.
Nie była to bójka. Zazwyczaj po bójkach odnoszę obrażenia na pysku, lecz tym razem nie widzę żadnych ran. Nie mogłem odpowiedzieć sobie na pytanie. Dlaczego zasnąłem i co znaczył mój sen z zamarzającym królikiem?
— Och! — Podskakuję, gdy zauważam dużą rybę, podpływającą do powierzchni. — Chciałeś się przywitać? — Merdam ogonem i zapominając o tym, że chwilę temu ledwo chodziłem, zrywam się na równe łapy i skaczę po brzegu. — Pokaż się jeszcze raz, proszę! — wołam, lecz ryba znika w toni wodnej, ignorując mnie.
Zawieszam łeb, lecz nie robię się z tego powodu smutny. Może za chwilę wróci i zobaczę ją raz ponowny. Ryby to ciekawe stworzenia i wcale nie są tak głupie, na jakie wyglądają.
— Rozumiem, możesz nie mieć ochoty — mówię ciszej. — Wrócę tutaj później.
Odchodzę od stawu i ruszam w kierunku sadu, w którym od zawsze kochałem przebywać. W tę porę jest on jeszcze piękniejszy niż zazwyczaj. Przynajmniej ja tak uważałem. Chciałem się rozejrzeć i trochę pomyśleć. Przez tę rybę na moment zapomniałem, że chciałem zrozumieć, co znaczył mój sen.
Otaczają mnie dźwięki natury. Śpiew ptaków, które jeszcze zostały i szum drzew, gdyż wezbrał się delikatny wiatr. Przymykam na moment oczy, by powęszyć w powietrzu. Ciekawe zapachy są dookoła mnie, gdyby nie sen, chętnie odszukałbym ich źródło.
— Zamarzające ciało królika... — szepczę do siebie, idąc dalej w obranym wcześniej kierunku. — Rośliny zamarzają, gdy drzewa tracą liście. Było ciasno... było bardzo ciasno, a królik zamarzł — mruczę dalej, nie zważając na to, że łapy dalej niosą mnie przed siebie. — Zabiłem go, ale krwi nie było dookoła... on zamarzł... jak roślina. — Nim się orientuję, wchodzę prosto w pień drzewa.
Odskakuję do tyłu oszołomiony.
— Och, przepraszam bardzo! — Schylam teatralnie łeb przed wysokim drzewem.
Widząc uginające się gałęzie drzewa pod wpływem wiatru, uznaję to za wybaczenie i zaczynam merdać ogonem. Szeroki uśmiech wita na mojej twarzy, a w kolejnej odpowiedzi słyszę cichy szum. To mój sposób rozmawiania z roślinami. One zawsze odpowiedzą, nieważne, o co spytam. Zawsze otrzymam odpowiedzieć taką, jakiej oczekuję. Można powiedzieć, że natura jest ze mną bliżej, niż ktokolwiek kiedykolwiek był. Czy to smutne? Nie wiem. Nie smuci mnie fakt, iż rozmawiać mogę tylko z drzewami, krzewami czy trawą. Wysłuchają każdej mojej wątpliwości, każdego żalu i będą ze mną wszędzie, gdziekolwiek nie pójdę.
Sad wita mnie piękną scenerią żółtych i pomarańczowych liści. Wygląda to, jak pewnego rodzaju tunel zbudowany z drzew. Rozglądam się, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze jest w pobliżu. Upewniwszy się, iż jestem ja oraz moja kochana natura, wchodzę między drzewa, uważając, by nie połamać gałęzi czy nie wpaść, jak wcześniej, na któreś z delikatnych jabłoni.
Koniec końców siadam pod jednym z drzewek i przymykam oczy. Pozwalam naturze zrobić ze mną wszystko, co sobie zapragnie. Pozwalam wiatrowi mierzwić własne futro, a liściom opadać na głowę czy pysk. Nie ruszam się. Chcę na moment stać się częścią tego, co piękne i tego, co nietykalne. I być może nie jest to osiągalne, lecz tak mogę, chociaż sobie udowodnić, iż mogę taki być.
Martwy królik. Zamarzające ciało. Przed oczami pokazuje mi się sceneria ze snu. Moje własne ciało teraz zamroziło. Ruszyć nie mogę się tak samo, jak w marzeniu sennym. Czuję się tak, jakby ktoś przytrzymywał mnie za kark i czekał na moment, by wbić w niego ostre jak brzytwa kły. Zamarzający królik. Gdzie krew? Czekaj chwilę, gdzie jest ta cholerna krew? Próbuję gwałtownie się ruszyć, lecz wtedy czuję, jakby coś mnie dusiło. Ucisk przy gardle, silny na tyle, że gdyby był mocniejszy, to bez wątpienia udusiłby mnie w parę chwil. Rozluźniam spięte mięśnie i pozwalam dziać się temu, co się dzieje.
Wracam do królika opatulonego zimną kołderką z lodu. Jego futro jest białej barwy z malutkimi, czarnymi plamami. Tak samo, jak moje. Zamarznięte ciałko zwierzęcia to tak naprawdę moja młodsza wersja? Czy to jestem ja, gdy...
Otwieram gwałtownie oczy. Ktoś mnie obserwuje. Przeszywa parom oczu i nie śmie przestać. Podrywam się i rozglądam nerwowo. Nikogo. Jedyne, co widzę to paletę kolorów reprezentowaną przez liście na jabłonkach.
— Nie ma nikogo, nie ma nikogo, nie ma nikogo — mamroczę sam do siebie, gdy powoli prześlizguję się między drzewkami, próbując znaleźć źródło tego nieznośnego uczucia.
Wciąż ktoś na mnie patrzy, lecz tym razem mam również wrażenie, że mnie śledzi i jest tuż za mną. Odwracam łeb, ale dostrzegam tylko kolejne drzewa i kolejne liście.
— Spokojnie, spokojnie, spokojnie — powtarzam sobie. — Nie możesz zamarznąć jeszcze teraz.
I wtem między drzewami dostrzegam postać, która patrzy na mnie wielkimi ślepiami. Kolor futra psa zlewa się ze scenerią sadu. Z mojego gardła wydobywa się ciche warknięcie.
— Nie... — wyduszam. — Nie dorównujesz tym drzewom. Nie dorównujesz liściom. Nie dorównujesz... nie dorównujesz temu, co tutaj widzę — śmieje się. — Nie dorównujesz niczemu. Kim jesteś? Kim jesteś i dlaczego na mnie patrzysz? — Odsłaniam rząd białych kłów. — Dlaczego teraz odwracasz wzrok?! — Unoszę się, gdy dostrzegam, że stojąca naprzeciwko mnie postać przestaje wpatrywać się wprost we mnie. — Spójrz na mnie, spójrz na mnie... teraz patrzysz na mnie! Teraz... dokładnie w tym momencie, dokładnie w tym momencie, w żadnym innym!
Cichnę. Wiatr mocniej wieje. Sierść obcego psa delikatnie porusza się na wietrze z taką gracją, jak gdyby był jednym z tych drzew. Nawet nie drgnie.
<Laurie?>
[1170 słów: Cierń otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz