5 listopada 2020

Od Laurencego do Białej Tęczy

Otóż, drodzy państwo, rozpoczął się kolejny dzień. Słońce wzeszło, oślepiając Gwiezdnym ducha winnym przechodniów, którzy spieszyli się do tych swoich pożal się prac i szkół (o których istnieniu Laurency pojęcia nie miał, toteż każdego takiego poranka przyglądał się obywatelom zapierającego dech w piersiach miasteczka ze zdziwieniem wymalowanym na urokliwym pyszczku, bo po cóż te tłumy się tak spieszą?), bezdomnych i ich również bezdomne psy oraz każdą inną istotę, która, za zrządzeniem przypadku, stała zwrócona ku wschodowi. Na przykład Lauriego. Tak, Laurie to zdecydowanie najlepszy przykład, bo, jakby nie patrzeć, to on jest gwoździem (chciałoby się powiedzieć: do trumny) tej historii. Tak więc Laurency wstał praktycznie ślepy, ze zmrużonymi powiekami, wymęczony na wszelkich płaszczyznach, ale szczęśliwy. Spojrzał na źródło światła, rozejrzał po okolicy, na którą składało się to żałosne legowisko, wielki kontener na śmieci, drabina prowadząca do nieba i pijaczyna wylegujący się na pudłach, po czym, jak gdyby nowo narodzony, potruchtał w stronę ulicy, od jakiej wychodziło jego prywatne bagno, tudzież cały ten zaułek.
Laurencjusz dreptał sobie chodnikiem, co na okolicznych mieszkańcach nie robiło już absolutnie żadnego wrażenia. Przyglądał się doskonale znanym już zresztą krajobrazom, tu zajrzał za szybę masarni, tam sklepu zoologicznego, żeby kiwnąć na powitanie wężom szczelnie trzymanym w zamknięciu, pomykał między lampami i od czasu do czasu mruczał coś do siebie, co dla szarego człowieka z całą pewnością brzmiało tak, jak każde inne psie szczeknięcie, warknięcie czy sapnięcie. Tylko Laurie był w stanie pojąć ich głębię i sens. Tylko Laurie wiedział, że listonosz nienaturalnie dzisiaj cuchnie, jakby zeszłego wieczora, nie umywszy się po tym rytuale, wytarzał się w stercie zgniłych owoców. Nikomu ta wiedza do życia nie jest potrzebna, tak więc mistrz nie zdradzał swoich i przechodniów sekretów.
Miasto było atrakcyjne tylko pod względem niecodziennego zagęszczenia ludzkich stóp na kwadrat płyty chodnikowej. W dni tłoczne, jak tamten, wszędzie po okolicy kręciły się dziesiątki samochodów, a panu szanownemu bezgwiezdnemu wojownikowi absolutnie nie widziało się umierać w tak prędkim tempie, w dodatku pod kołami, a tfu, Potwora, co za niegodna śmierć, jeszcze wrzuciliby jego zwłoki na śmietnik i zapomnieli, że istniał ktoś cieszący się tak wielkim autorytetem wśród bezrobotnych, bezdomnych mężczyzn, z którymi dzielił swoje szpargały. Dlatego też nie uważał pomysłu związanego z pozostaniem na tych terenach za szczególnie dobry. Wprawdzie zimno było jak cholera, sierść Laurencego powoli przestawała go dogrzewać, jegomość z pełną świadomością, iż nic bardziej interesującego i pożytecznego wskórać nie jest w stanie, ruszył poza miasto, w kierunku takim, jaki wskazał mu kraniec chodnika.
Jak na Bezgwiezdnego, a na dodatek prostą jak budowa cepa fajtłapę, nie był szczególnie rozchwytywany, co by nie mówić. Trzymał się na uboczu i rzadko kiedy doświadczał sytuacji, gdzie faktycznie skonfrontowałby się z kimś z własnego klanu. Sądził więc, iż ciąży na niego swojego rodzaju fatum, chociaż kwestie wiary, religii i przesądów miał, kulturalnie mówiąc, kompletnie w dupie, pieprzony, chodzący paradoks. Z jednej strony ekscentryk, z drugiej na kilometr cuchnęło introwertyzmem. Niby taki ateista, a jednak nie. Co utwierdziło go w przekonaniu, że jest zwyczajnie demoralizującym małe szczeniaczki złym wujkiem, którym straszy się nieposłuszne latorośle? Ano, nic. Absolutnie nic. Miał w głowie panikę na sam widok drugiego organizmu, który miał cztery łapy, jeden łeb, sprawne serce, lub nie, i gałki oczne. I bum, jakby Laurencego nie było. Skubaniec był święcie przekonany, iż każdy członek absolutnie każdego klanu zna go na wylot, a w szczególności jego aparycję i na dodatek był w stanie rozpoznać go z odległości równej wysokości najwyższej góry na całym świecie, nawet jeśli nigdy jej nie widział. Na swoje szczęście, mniej więcej rozeznał się w tym, kto przynależy do ugrupowania degeneratów i szumowin z półświatka aka niewierzących łajz, więc był w stanie rozpoznać, czy na horyzoncie widzi sprzymierzeńca, czy postać gotową do wyszarpania mu gardła. Nie trzeba mówić głośno, że te absurdalne obawy były co najmniej… absurdalne.
Coby nie przedłużać, Laurency opuścił miasteczko w akompaniamencie własnych westchnień i myśli. Humor miał wówczas całkiem niezły, nie miał powodów do narzekania — zresztą, zwykł nie narzekać.
Przechodząc obok prowizorycznego wysypiska na śmieci, wyłapał zapach zbliżony do tego, który zwykł czuć od swoich Dwunożnych kolegów, czyli całkiem nęcący, a jakże intensywny, można powiedzieć, wręcz smród, jednak wciąż kuszący i atrakcyjny dla psiego nosa. Znajdował się akurat w okolicach pobliskiej, co prawda niewielkiej, ale wciąż odznaczającej się na tle sielskiego miasta fabryki, od której ów zapach było czuć zwyczajowo, ilekroć nie mijało się tego jakże potężnego budynku. Tamtego dnia jednak woń dobiegała nie tylko z lewej strony ulicy, ale i przeciwnej, prawej, gdzie ustawiono dwa niewielkie, plastikowe kontenery pełne błyszczących przedmiotów, które natychmiastowo przykuły ciekawskie spojrzenie Laurencego. Wokół pojemników nie było żadnych Dwunożnych, więć Laurie, bez większego skrępowania, podreptał ku nim, obwąchał starannie i odkrył, iż spomiędzy dwóch ścianek cieknie płynna substancja przypominająca wodę tylko w strukturze — pachniała gorzko i wyglądała kompletnie inaczej! Pies oblizał to, co utworzyło sporą plamę na chodniku i przeszedł nieco wyżej, do samego źródła, skąd wypływała. Mimo że z początku się krzywił, zaraz doszedł do wprawy i odszedł od wodopoju, dopiero kiedy od tego wszystkiego zakręciło mu się w głowie.

— Strzałka, stary — rzucił, kiedy wkroczył na tereny rolne, nieopodal wielohektarowych pól. Adresatem jego słów był niewielkich rozmiarów borsuk, który biegł krańcem trawiastego terenu i, po zatrzymaniu się, spojrzał na Lauriego z wyrzutem. — Jakieś zmartwienia?
Wydawał się zły, jakby Laurie zabił mu borsuczą matkę.
— Spieprzaj, złamasie — odparował borsuk.
Laurencego wmurowało w ziemię. Przystanął, rozejrzał się dookoła, wrócił spojrzeniem do małego słoneczka i omiótł go w taki sposób, jakby od tego skanu zależało każde powodzenie w jego, to jest, Lauriego, życiu. Kompletnie zdezorientowany zgromił go wzrokiem.
— Coś ty powiedział?
Laurency znowuż źle dobrał pytanie. Znów pomyślał raz, zamiast co najmniej trzech. Bardziej zastanawiała go kwestia, dlaczego borsuk powiedział cokolwiek zrozumiałego dla niego.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, więc zadawanie następnego pytania było pomysłem wyjątkowo głupim.
Jednak nie wystarczająco głupim dla niego.
— Odezwałeś się do mnie, gałganie? Chcesz się bić?
Borusk tylko zapiszczał i, całkowicie zbywając Laurencego, uciekł na zachód, w przeciwnym kierunku do słońca. Tyle po nim było.
Laurie, gdyby mógł, prawdopodobnie wzruszyłby ramionami, niemniej jednak, jako pies, mógł pozwolić sobie na tylko i wyłącznie męczeńskie sapnięcie. Odsuwając myśli od przypadku przedziwnego zwierzęcia, potruchtał dalej.
Spokoju doświadczył na krótko, ponieważ już po paru chwilach biegł praktycznie na oślep, z okrzykiem tłumionym w gardle i posmakiem przerażenia na języku. Goniony przez hordę wściekłych borsuków, które zmówiły się i znalazły Laurencego, kiedy ze stoickim spokojem spacerował między kępami krzaków w nie najlepszej, jesiennej kondycji — nikt, to jest, wyłącznie Laurie, nie wiedział, z jakiej racji pędził wzdłuż pól, skrajnie wystraszony bandą czarnych dzikusów chcących wpić swoje ostre, małe ząbki w jego wspaniałą, odżywczą skórę na okrągłych pośladkach. Miał jednak świadomość jednego — po tamtejszej rozmowie ze zmutowanym borsukiem, nic nie mogło go zdziwić. Potykał się o własne łapy. Wysapywał błagalne prośby. Próbował utrzymać równowagę, ale non-stop wpadał w różne dziury i zagłębienia.
Nagle znalazł się przy murze.
— O, a co to ma być? — wymruczał, opierając się o cegły. — Co to za pięk… och.
Uniósł łeb i przetaksował wzrokiem ruiny murów, ścian i, ogólnie rzecz biorąc, pewnej budowli, którą Laurie widział pierwszy raz na oczy. Murowane resztki były rozsiane na calusieńkiej ogromnej polanie. Umysł Laurencego był zbyt otumaniony, żeby podejrzewać, iż ruiny ciągną się jeszcze dalej, poza zasięgiem jego wzroku.
Kiedy udało mu się uspokoić oddech, odwrócił się z zamiarem powrotu na pola. Przebywanie wśród ruin sprawiało, że czuł się co najmniej nieswojo, w dodatku w momencie uderzyły w niego wszystkie plotki, które na temat owych pamiątek słyszał — miejsce było idealne dla klanu, nie mogło stać puste.
Odwrócił się więc z powrotem w stronę słońca.
— A! — wrzasnął, podskakując. — Co ty wyprawiasz?
Jak spod ziemi, wyrosła przed nim postać białej samicy. Strzelał, iż nie chciała go wystraszyć ani nie miała w zamiarze ogryzania mu krtani, niemniej jednak, przyłapany, odczuł nagły skok ciśnienia.
— To, że się czaję, nie znaczy, że jestem intruzem — rzucił, zanim zdążyła rozchylić pysk. W desperacji szukał odpowiednich słów. — Tak tylko podglądam. Nie, nie podglądam, tak tylko stoję sobie. I patrzę. Ładne ruiny, ok-okazałe. I duuże. Godne pochwalenia, wasza robota? Nie no, pewnie nie, nie umiemy robić takich cudów — zaśmiał się nerwowo. — Witam cię, moja droga, miło poznać. Jestem La…
Bezgwiezdni. Bezgwiezdni. Bezgwiezdni.
— Je… Ża… Ża… bi… Odwłok. Żabi Odwłok. Jak mówiłem, miło mi, Żabi Odwłok.
<biała temcza?>
[1361 słów: Laurency otrzymuje 13 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz