Niewielki, szary cień przypominający te należące do lisów, pojawił się nad mocno pofalowaną, niezwykle błękitną taflą szerokiej rzeki, która podrzucała te dziwne, ostre przedmioty zostawiane w niej przez Dwunożnych.
Woda lekko się pieniła, szybko brnąc do przodu, niczym dzikie, nieokiełznane zwierze, porywając ze sobą wszystko, co tylko się do niej dostało w nieznane.
Rudawy, maleńki kundelek spoglądał na nią z lekkim strachem, ale był jednocześnie zafascynowany jej pięknem. Medyk zawsze doceniał takie cuda natury, będące czasem jedynym miejscem, z którego można było wydobyć wodę.
Oczywiście, nie miał zamiaru nawet próbować się napić z tego zbiornika, musiałby być mysim móżdżkiem, żeby tak ryzykować, podczas gdy miał akurat dostęp do wody pitnej w obozie, i nie było potrzeby czerpania jej z tak niebezpiecznych źródeł.
I można by się teraz zacząć zastanawiać, po co więc się tu udał, jeśli nie po wodę. Właściwie, rozglądał się za ziołami występującymi blisko rzek, lubiącymi wodę, których akurat mu zabrakło, ale oczywiście po drodze zbierał również i te zioła, których było pełno wokół obozu Flumine, bo grzechem byłoby zostawienie takich skarbów na pastwę losu, lepiej było dodać je tak przy okazji do składziku, tak na czarną godzinę.
Piesek ziewnął, otwierając szeroko pyszczek, po czym kichnął, kiedy do jego wrażliwego noska dotarły drażniące pyłki. Warknął cichutko z niezadowoleniem, po czym ruszył wzdłuż brzegu, dalej co chwile wydając z siebie ciche parsknięcia.
Jego głowę zaprzątała ostatnio myśl, że już niedługo nadejdą zimniejsze dni, a lada chwila może wśród szczeniąt wybuchnąć epidemia jakiegoś syfu, która w poprzednich latach zbierała żniwa. Każde martwe młode aktualnie było mocnym ciosem dla już i tak biednych klanów, zbierających się jeszcze do kupy po wcześniejszych, okropnych wydarzeniach, przez które zostały wygnane ze swoich starych, obfitych w pokarm domów.
Tym razem nie pozwolę na utratę chociażby jednego młodego — poprzysiągł sobie pies, mając jednak świadomość, że to najprawdopodobniej będzie niemożliwe.
Kilka lat temu Flumine miało większy dostęp do roślin o właściwościach leczniczych niż teraz, kiedy chodząc nawet po własnych terytoriach, odczuwa się paraliżujący strach, słysząc nawet chociażby szelest, lub trzask łamanej gałązki.
Ale właśnie jego obowiązkiem było szczególne skupienie się na swojej pracy w tym jakże trudnym okresie. Gwiezdni oraz klanowicze na niego liczyli, nie mógł ich teraz po prostu zawieść.
Zwolnił odrobinę, czując już zmęczenie, objawiające się u niego jako ból łap. Trochę zajęło mu dojście aż tutaj, na takich maleńkich, chudych i słabo umięśnionych nogach. Zbyt wytrzymały to on nie był, ale otuchy dodawała mu myśl, że zaraz po powrocie do swojego domu się ogrzeje, a resztę dnia najprawdopodobniej prześpi.
Z tyłu głowy pojawiła mu się myśl, że ktoś właśnie może być ranny, potrzebować pilnie jego pomocy, podczas gdy on sobie beztrosko spaceruje, jak gdyby nie miał żadnych większych obowiązków.
Przecież jako jedyny znał się na medycynie, co by się stało wtedy z rannym? Zostałby skazany na pewną śmierć. I to byłaby nie wina nikogo innego niż właśnie Podgrzybkowej Sierści.
Szybko wyrzucił z umysłu wszystkie możliwe złe scenariusze, które mogły się ziścić podczas jego nieobecności i skupił się na szukaniu jednej z roślin, której brak zauważył podczas wieczornego przeliczania swojego dość ubogiego zapasu lekarstw.
Nagle poczuł, jak grunt osuwa się mu pod łapkami. Nie zdążył złapać nawet równowagi i runął na bok, wpadając do rzeki. Jego brązowo-rude futro przesiąkała zimna ciecz, owładnął nim nieokiełznany strach. Wytrzeszczył przerażony swoje orzechowego koloru oczy, jego wszystkie mięśnie spięły się, bicie serca przyśpieszyło do tego stopnia, iż wydawało mu się, że zaraz wypadnie ono z piersi. Zaczął machać kończynami, usiłując dopłynąć do brzegu, ale cóż mu to dało, skoro nie był wystarczająco silny? Opuszczały go przez to siły, więc zaprzestał, widząc że bezmyślne ruchy nie dają rezultatu.
W duchu krzyczał, błagał Gwiezdnych o pomoc. Kto zajmie się klanem, jeśli umrze? We Flumine nie było żadnego osobnika, który mógłby zostać jego następcą. Przecież bez niego wszyscy poumierają na ciernie w łapach! Jego pyszczek zanurzył się w wodzie, maluch wstrzymał oddech, aby jej przypadkiem nie łyknąć. Starał się zaczepić o coś, cokolwiek to miało być, a jednocześnie zaczął się dusić.
Czy taki miał być jego straszny koniec? Nawet nie zdążył się nacieszyć w pełni życiem. Był zbyt młody, aby umrzeć. Nie chciał jeszcze dołączyć do przodków, bo był potrzebny tutaj, na ziemi, i to żywy, gotowy do pracy. Nawiedziła go straszna wizja jego klanu pozbawionego możliwości leczenia chorych, psy Flumine wymierające jeden po drugim. A to wszystko będzie jego wina, gdyż mógł przecież bardziej skupić się na otoczeniu, niż na rozmyślaniu o problemach, które mogły go dręczyć w niedalekiej przyszłości.
Ale ku jego euforii, wystający z ziemi korzeń zatrzymał jego drobne ciałko, a głowa pieska wynurzyła się spod tafli rzeki. Podgrzybkowa Sierść zaczął mocno drżeć z zimna, które przenikało jego ciało od poduszek łap aż do koniuszków uszu.
Świetnie, jeśli się nie utopię, to zdechnę przez przechłodzenie! — pomyślał smutno, usiłując wydostać się resztkami sił na ląd, jednak bezskutecznie.
Nawet jeśliby się udało, nie dam rady dojść do obozu. Widocznie pisana jest mi śmierć — stwierdził chwilę później. Jego nadzieja na odnalezienie przez kogoś ze swojego klanu praktycznie wygasła, przygotowywał się już na spotkanie z Gwiezdnymi.
Oby odpuścili mi wszystkie występki i pozwolili do siebie dołączyć. — Z tą właśnie myślą tkwił w miejscu, oczekując na swój kres, nie spodziewając się nawet, że zostanie uratowany przez członka Bezgwiezdnych.
<Laurency?>
[865 słów: Podgrzybkowa Sierść otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz