27 listopada 2020

Od Płomiennego Krzewu do Szkarłatnego Bluszczu

Słońce zaczęło wschodzić, ukazywało powoli swój kulisty kształt, a przyroda zaczęła odżywać dzięki jego promieniom. Kiedyś uznawałem, że to dobre i pożyteczne, ale teraz mam gdzieś wszelkie ciepło. Otworzyłem jedno oko, całe szczęście, że znajdowałem się w takim miejscu, gdzie to diabelstwo nie dochodziło. Jak ja nienawidziłem słońca… Nie rozumiałem, jak można wylegiwać się w jego promieniach w gęstej trawie, nagrzewać futro i potem narzekać, że komuś duszno. Jak jest ci zimno, to idź pobiegaj i pij wodę z rzeki, proste.
Zrobiłem sobie legowisko w jednym z opuszczonych budynków, maksymalna ilość cienia, chłód idący od betonu, cisza i spokój – to wszystko, co mi jest potrzebne. Kiedyś pozbierałem z okolic kilka gałęzi, teraz były wysuszone i łamały się bardzo łatwo, ale miałem zwyczaj leżenia na nich. Nie wiem czemu akurat one, ale lepiej mi się zasypiało, mając je pod sobą. Beton nie należał do najwygodniejszych, mimo to dzięki niemu miałem płasko pod tyłkiem, a nie jakieś wybrzuszenia. Nie mogłem narzekać. Wygramoliłem się ze swojego legowiska i przeciągnąłem, oczywiście poczekałem, aż usłyszę trzaśnięcie dwóch kręgów, nie byłbym usatysfakcjonowany, gdyby moja rutyna uległa zmianie. Tak się stało i dziś, ziewnąłem, odsłaniając wszystkie zęby, a szczególnie widoczne były długie kły, które pozbawiły życia tych, którzy stanęli mi na drodze.
Postanowiłem, że upoluje coś na śniadanie, nie miałem wielkiego głodu — dobry będzie nawet mały ptak lub wiewiórka. Uniosłem nos w górę, chciałem sprawdzić, czy w pobliżu znajduje się jakaś potencjalna ofiara, ale nic takiego nie wyczułem. Jedynie co latało w powietrzu to wonie innych psów z klanu i ich szczeniaki. Świeże, delikatne i nowe, ciągły się po całym terenie, nie mogłem pojąć, po co im te natrętne futrzaki plączące się między łapami. Cały czas by chciały uwagi albo walczą między sobą, żeby zdominować innych, a jak dorosną, to wtedy inni mogą ich zdeptać jak mrówki, bo wywalczona pozycja w rodzeństwie to nic.
Wyszedłem na zewnątrz boczną dziurą, musiałem ją dawno temu powiększyć, bo była zbyt wąska. Teraz była idealna do mojego wzrostu oczywiście. Na dworze to samo co zwykle, czyli zapach gruzu i piachu. Przeklęte słońce błysnęło mi w oczy swoimi promieniami, odsłoniłem zęby na to i odwróciłem głowę. Zrobiłem kilka kroków naprzód i się zatrzymałem, kilka metrów dalej zauważyłem innego psa z klanu, co on robił tak blisko mojego domu? Nastroszyłem sierść i warknąłem ostrzegawczo do intruza, miało to jasno znaczyć „wynoś się’’. Pies stanął w miejscu i przyglądał mi się zdziwiony, czy on nie rozumiał przekazu?! Szczeknąłem głośno, a raczej ryknąłem, aż mi ślina pociekła. Intruz czmychnął gdzieś prędko i całe jego szczęście, bo straciłby ogon. Nie znosiłem gapiów, a ten osobnik znalazł się zbyt blisko mnie i jeszcze był zdziwiony moim zachowaniem, pff.
Zacząłem iść między walącymi się budynkami, niezbyt mnie interesowały, ale lubiłem patrzeć, gdy jakaś ich część się odłamuje i spada na ziemię. Ciekawie to wyglądało, jak uderza o podłoże i w dodatku rozlatuje się na mniejsze części. Niekiedy jak dręczy mnie nuda, to próbuję łapać te odłamki w pysk, zwyczajna zabawa na zręczność.
Udałem się na północ, tam mnie coś prowadziło i miałem nadzieję, że znajdę jakiś smakowity kąsek. Zostawiłem za sobą sypiące się budowle, byłem przekonany, że nadejdzie czas, kiedy się zawalą i to miejsce będzie niczym. Stanąłem na granicy klanu, przede mną znajdował się duży obiekt, wewnątrz niego było jasno, domyśliłem się, że są tam dwunożni, niech tylko mi wyjdą na przywitanie, to odpowiednio ich potraktuję, pomyślałem. Ominąłem to miejsce szerokim łukiem, to bardziej dla ich dobra, bo raczej marnie by się skończyło zadzieranie ze mną. Szedłem centralnie po granicy innego klanu i znów na chwilę przystanąłem. Po lewej stronie usłyszałem głośne krzyki i śmiechy, to znów dwunożni, ale tym razem było ich tyle, że nie byłem w stanie naliczyć, wszyscy znajdowali się w parku ze swoimi mniejszymi klonami. Od samego patrzenia kręciło mi się w głowie i mdliło. Warknąłem pod nosem i jak najszybciej oddaliłem się od tego miejsca. Nagle uniosłem nos do góry, wyczułem niedaleko pewien zapach, który mi mówił, że to coś smakowitego. Podążyłem tym tropem i przystanąłem za niewielkim krzakiem. Naprzeciwko znajdował się średniej wielkości ptak, łatwy łup jeśli się odpowiednio wybije z miejsca. Ofiara spokojnie skubała coś w ziemi i nie zwracała na nic innego uwagi, co było największym błędem. Wbiłem pazury w ziemię i czekałem na ten moment, ptak co chwilę skakał z lewa na prawo i w pewnej chwili przybliżył się do mnie. Bardzo szybkim skokiem przygniotłem go do ziemi nim się zorientował. Oczywiście próbował za wszelką cenę się wyswobodzić, ale nie był w stanie. Wyszczerzyłem zęby i chwyciłem go za skrzydło, od razu je złamałem w pół, czułem wyraźnie, jak kość pęka. Trzasnąłem ofiarą o pobliskie drzewo, specjalnie, aby go oszołomić. Wydawał z siebie ciche odgłosy śpiewu i skrzekotu, za chwilę skończą się jego cierpienia… albo i nie. Przydusiłem zdrowe skrzydło do ziemi i miałem zamiar odgryźć mu głowę, ale kątem oka dostrzegłem przemykające brązowe futro. Wściekłem się i zacząłem warczeć.
— Zostaw ptaka — powiedział obcy pies, wychwyciłem w jego głosie niepewność
Odsunąłem ofiarę na bok, zjem go później, gdy rozprawie się z tym śmiałkiem. Spojrzeliśmy sobie w oczy, stał około 5 metrów ode mnie, za blisko… będzie musiał oberwać. Co chwilę spoglądał na rannego ptaka, jakby interesował się jego losem. Ryknąłem głośno, aż odbiło się echo, pies spłoszył się, ale zatrzymał kawałek dalej. Jeśli nie odejdzie stąd, to dojdzie do krwawej bójki.
<Szkarłatny Bluszczu?>
[883 słowa: Płomienny Krzew otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz