22 stycznia 2021

Od Gniewnego Niedźwiedzia do Manaciego Olbrzyma

„Rzeczą ważną w dobroci jest chcieć stać się dobrym”, powiedział kiedyś rzymski retor, pisarz, poeta Seneka Młodszy. Aż ciśnie się na usta dodanie „murarz, tynkarz, akrobata”, ale, niestety, role powszechnie znanego filozofa ograniczały się do zajęć ściśle powiązanych z pięknem umysłu i sztuki. Gdyby równocześnie tańczył na cieniutkiej linii dziesięć nad ziemią, Rzymianie najpewniej uznaliby go za wariata. Ale nie Seneka Młodszy jest przedmiotem naszego zainteresowania, tylko sam sens wypowiedzianych przez niego słów. Każdy z nas jest na tyle pojęty, żeby bez większego kłopotu przeanalizować ów cytat w zaciszu własnego umysłu i postawić całkiem jednoznaczną diagnozę — dobroć to cnota, a ten, który czyni dobrze, musi mieć sumienie wolne od intryg i robić to, to jest, wszystkie te dobre rzeczy, zgodnie ze swoją naturą. Jeśli są tylko obłudą mającą na celu udowodnienie czegoś otoczeniu lub naprawieniu swojej, widocznie słusznie nadpsutej, reputacji, wcale nie liczą się jako akty dobroci i człowiek nie może zostać uznanym za dobrym. Nie chcesz być dobry, więc nigdy nie będziesz. Jeżeli się nie postarasz, nie staniesz na palcach, nie wyciągniesz szyi, będziesz musiał zadowolić się suchą korą, nie soczystymi owocami z czubka drzewa. Ta metafora mogłaby jednocześnie dotyczyć wszystkiego — ambicji, wysiłku, marzeń — udowadnia nam, że zawsze warto przełamywać bariery i nie poprzestawać na tym, kim jesteśmy w tej chwili. Gniewny Niedźwiedź mógł podążać każdą ścieżką, ponieważ w głębi duszy nigdy nie był nikim złym; ot, miewał problemy z impulsywnością, dodatkowo jest dosyć nieznośny i marudny, ale poza tym serce miał gołębie, czego doskonałym dowodem było jego podejście do syna. Problemem w całej tej dobroci było to, iż nie miał dla kogo się starać. Nie było powodu, dla którego wstawałby każdego poranka, dla którego wychodziłby na polowania i z nich wracał, zamiast zrzucić się z klifu w desperackim akcie ucieczki od monotonii i bolesnej rutyny, gdyby miał walczyć — nie wiedziałby, dla kogo, ponieważ ani w Tenebris, ani w jakimkolwiek innym klanie nie było nikogo, na czyim życiu mu zależało. Brakowało tego jednego ognika, który napędzałby cały ten organizm, całą tę maszynę. Brakowało mu klucza do szczęścia i ani on, ani jego rodzeństwo, ani nawet Gwiezdni nie mogli temu zaradzić.
Gniewny Niedźwiedź potrzebował przyjaciela.

***

Miałem sen.
Śniło mi się, że wszystko było w porządku. To trochę naiwne, patrząc na to z perspektywy rozsądku, ale kiedy nie wiedziałem, że tylko bujam między obłokami, moje życia zdawało się błogie. Na powrót. Brzozowy lasek daleko za miastem, nasza niewielka jaskinia, przeuroczy pyszczek mojej Rzodkiewkowej i perlisty śmiech naszego syna. Moje, nasze, moje, nasze. Wszystko było wspólne tak jak za dawnych czasów. Dzieliliśmy każdy wchód i zachód, nazwaliśmy wszystkie żaby rechoczące nad strumykiem, nazbieraliśmy gałęzi i jedzenia na Porę Nagich Drzew, wykąpaliśmy się, wysuszyliśmy, a Kamień przyglądał nam się z brzegu, zbyt mały i za słaby, żeby podołać wartkiemu nurtowi rzeki. Obudziłem się przed wschodem, mimo że zasnąłem na długo po północy, więc w praktyce przespałem zaledwie urywek nocy; skarciłem się, według mnie, w głowie, jednak okazało się, iż w legowisku obok, zajmowanym przez jedną z młodych wojowniczek, znajdował się ptaszek podobnie ranny, co ja, który doskonale słyszał moje wariackie mruczenie do samego siebie. Z fuknięciem zostawiłem nasze legowisko za sobą, razem z nim wścibskiego psa, i odszedłem gdzieś za ruiny, kierowany tylko i wyłącznie obcym mi napływem energii. Ciemny Kieł powiedziała mi raz, że widać, że się nie wysypiam — wtedy, gdy trafiłem do niej ze zwichniętą łapą — i zaczęła wciskać mi jakieś specyfiki niewiadomego pochodzenia. Nie mogłem mieć pewności, czy nie chciała mnie otruć. Mieszanka, którą mi wcisnęła, była żółtawa, a żółty kolor rzadko kiedy budzi szczególnie pozytywne skojarzenia, a jeszcze rzadziej przywodzi na myśl jakiekolwiek bezpieczeństwo — mogła zetrzeć wrotycz z konwalią i wciskać mi kit, że obrzydliwy smak wynagradzają właściwości lecznicze popieprzonego lekarstwa cholernej Ciemnej Kieł. Nie ufałem jej. Była jeszcze starsza ode mnie i chwała Gwiezdnym za to, bo bliżej jej było do śmierci niż dalej, ale prędzej zaufałbym temu pierdolonemu czarnemu szczeniakowi, uczniowi medyka, który chciał mnie co najmniej dwukrotnie wypatroszyć, niż tamtej. Gwiezdni jedyni wiedzą, co siedzi w głowie takich typów. Ciemny Kieł. To ci dopiero, rewelacja.
Słońce wzeszło na długo po tym, jak wstałem. Nie cierpiałem Pory Nagich Drzew. Nie cierpiałem żadnej z pór, ale tej w szczególności. Jedyną gorszą była Pora Zielonych Liści, kiedy mentorzy i ich żałosne przydupasy, potocznie pokraki, jeszcze potoczniej uczniowie, wychodzili ze swoich zaciemnionych nor, bo Gwiezdni jedni wiedzą, gdzie ćwiczyli w trakcie mrozów, i krzątali się po całym obozie, jakby mieli go na wyłączność, zgarszali las swoją obecnością, niszczyły całą przyrodę w imię dziwacznych treningów (treningów! Ja bym im pokazał, czym był prawdziwy trening, czym był prawdziwy sprawdzian przetrwania). Najgorsze spośród nich były dzieciaki Białej Tęczy, małe bękarty lidera, a cała ta ideologia czarno-białych pudeł na obrane, oskórowane i przygotowane tak, żeby, nie dajcie Gwiezdni, biedne szczeniaczki się nie rozchorowały, mięso działała mi na nerwy gorzej, niż widok tych miernot, pseudo pretendentów na wymagające odwagi i poświęcenia stanowiska wojowników. Wojownik miał być wojownikiem, nie pizdą, a wyraźnie nie pizdy te wszystkie małe gnoje aspirują. Nie zdziwię się, jeśli skończą jako cioty i pederaści. I Bezgwiezdni. Te dwa gatunki stawiałem ze sobą na równi, w końcu kto to słyszał o wierzącym sami-wiecie-czym. Przepraszam, ale musimy skończyć ten temat, bo zaraz zwrócę wszystko, co do tej pory zjadłem, czyli właściwie nic. Zwrócę więc wszystko, co mógłbym do tej pory zjeść.
— Poranny spacerek, co, stary grzybie? — zwróciłem się uniesionym głosem do maszerującego po drugiej stronie ścieżki Jodłowej Skóry. Starzec rozejrzał się gwałtownie, próbując odnaleźć mnie w gąszczu krzaków, i kiedy dostrzegł, jak zbliżam się od strony przeciwnej ruinom, uniósł tylną łapę w geście obronnym. — Słyszę, jak ci kości strzelają.
Jodłowa Skóra syknął, jakby był kotem. Kotem! Pieprzony, miał czelność porównywać się do kociego podgatunku. Byłem w stanie zrozumieć wszystko, szczerze nie znosiłem się z Jodłowym, ale nawet on, nawet on, miał nieco więcej w głowie, niż te szatańskie, miauczące pomioty przypominające wiewiórki na czterech łapach.
— Pierdol się, Gniewny Gówniarzu!
— Jestem już za stary. Obawiam się zaklinowania. — Bujnąłem się na własnych łapach, wypatrując w okolicy innych psów, zbyt znużony zwyczajowymi zaczepkami starego kundla. — Jakieś nowiny ze świata starszyzny?
Samiec obruszył się, jakby potraktował pytanie jako przejaw bezczelności.
— Nic ci nie powiem.
— W takim razie Kruczy Dąb dowie się, że zalecałeś się do Różanej Plamy — odparłem bez wzruszenia. W istocie jakiś czas temu przyłapałem Jodłowego na zbieraniu kwiatów dla samicy o dosyć niecodziennym umaszczeniu. Odtąd wydawał się dziwnie spięty, ale nie przeszkadzało mu to w traktowaniu mnie jak kota.
— Dobrze, już dobrze, manipulancie. — Starcowi pozostało westchnąć. — Ponoć Industria wzmocniła straże, ale tylko tymczasowo. Oszroniona Gwiazda zażądał częstszych patroli, tak mówił Ciemna Gwiazda.
— Ciemna Gwiazda? Skąd miałbyś, do licha, wiedzieć, co mówił?
Speszył się.
— Podsłuchiwałeś go?
— Jestem głuchy jak pień, ty kretynie. Nie, nikogo nie podsłuchiwałem. Jeden ze szczeniaków przylazł do nas jednego popołudnia i powiedział wszystko, co wiedział — tłumaczył, a jego głos z wyrazu na wyraz stawał się coraz to bardziej ochrypły i niewyraźny.
— Głupie dzieciaki.
— Coś ty, dzięki nim wiemy, co się dzieje w wielkim świecie.
Pokręciłem tylko łbem i odszedłem na bezpieczną odległość od Jodłowej Skóry, zanim dopadł go kolejny atak amnezji. Za piętnaście uderzeń serca zapomni o tym, że w ogóle rozmawialiśmy. Dzięki temu wrócimy do normalnego modelu naszej relacji. Gdybym miał nadać jej imię, najprawdopodobniej brzmiałoby zbyt niecenzuralnie, żeby je powtarzać, szczególnie na forum. Jakbym zupełnie nie był niecenzuralny.
Przechodziłem obok niemal doszczętnie zniszczonego, naznaczonego mchowym piętnem czasu murku, kiedy po raz pierwszy tamtego dnia naraziłem swoje marne serce na szwank. Plan ramowy, który zwykłem sobie robić, obejmował nic innego, jak podebranie ze stosu jedzenia dla siebie i pary starszyzny zasługującej na dodatkowe porcje (uczniowie i ich niesamowici mentorzy o umiejętnościach godnych (pożałowania) pozazdroszczenia byli wystarczająco sprawni, żeby upolować sobie coś jeszcze, na własność, między popołudniem a wieczorem) i pokierowanie się ku ich legowiskom, by niepotrzebnie nie zaprzątać sobie głowy ani nie zamartwiać obawami, jakoby któreś z utrapieńców miałoby wbiec prosto na mnie i zakończyć tym samym życie moje i jego. Szedłem żwirową, obficie porośniętą trawą ścieżką na wschód od obozu — ta okolica była, niefortunnie, aż nazbyt często nawiedzana przez inne psy i nie mogłem zaznać choćby krztyny spokoju.
— Znajdźcie sobie inne miejsce, małe gnomy — warknąłem do trojga uczniaków drepczących po mojej lewej, którzy na sam mój widok przyspieszyli kroku i zjeżyli sierść na karku. Usłyszałem dwa słowa: „milcz”, wypowiedziane przez jednego z nich do któregoś z dwóch pozostałych, oraz „wariat”, bez wahania tyczące się mnie. — Śmiejcie się, śmiejcie, ale koniec końców to wy poumieracie wskutek choróbsk, nie ja!
Szczeniąt nie obeszła moja groźba, więc charknąłem tylko, dla podkręcenia efektu. Ale dzieciaki miały mnie głęboko w dupie, co frustrowało mnie po dziesięciokroć bardziej. Nie znosiłem bezczelności. Nie znosiłem braku szacunku. Gdyby żyły w moich czasach, ojciec dawno złoiłby im skórę i nikt nawet by się nie zawahał, żeby mu przeszkodzić — matka dołożyłaby coś od siebie i wreszcie by się nauczyły. Tak zostałem wychowany! W dalszej części lasu natknąłem się na zwyczajowy obraz czystego dramatu rozgrywającego się na leśnych deskach. Srebrna Łapa wąchała kwiatki w czasie, kiedy jej, jak obstawiłem, mentorka, Jeziorny Kwiat, siedziała na ziemi zupełnie niewzruszona, wpatrując się gdzieś daleko przed siebie, jakby doświadczyła zwiastowania.
— Bękarcie! — Zbliżyłem się prędko do szczeniaka. — Nie, nie, nie! Co tu się, na Gwiezdnych, dzieje? Cóż to za praktyki? Jeziorny Kwiat, jak mi się dotąd zdawało, była jedną z pokorniejszych wojowniczek. To jest, jak każdy z tej hordy posiadała swoje wady, głupie upośledzenia albo niedobory w komórkach mózgowych, ale nie wydzierała się, kiedy zwracałem jej uwagę ani nie protestowała w trakcie moich litanii na temat wiary w Gwiezdnych. Znała zasady, wedle których kształciliśmy młode duchy. Po jakiego chuja przyszłemu wojownikowi wąchanie kwiatków? — Co za chuchro, naucz tego czegoś pożyteczniejszego, na litość Gwiezdnych, bo zginiemy prędzej, niż sądziłem! Te kwiatki są trujące, zostaw to, zostaw, dziecko drogie, a ty — zwróciłem się do mentora małego czorta — zacznij być uważniejsza, och! Przecież to jaskier, jeden kęs i byłoby po niej, Gwiezdni, Gwiezdni, Gwiezdni, patrzycie, a nie grzmicie. Gdzie ja żyję? Pytam głośno: gdzie ja żyję? Czemu otaczają mnie sami imbecyle? Kretyni!
Starsza z samic wydukała kilka niekształtnych słów wyjaśnienia, ale mój słuch nie wyłapał nic. Absolutnie nic! Równocześnie mogła przez ten czas milczeć, bo tylko się niepotrzebnie fatygowała!
— Nie odzywacie się! Boicie się postawić! Suki, dwie głupie suki! Mówiłem, jasno i wyraźnie, że takie jak wy nie powinny zostać dopuszczane do szlachetnych stanowisk — nie zasługujecie na tytuły wojowników, już nie wspominając o — splunąłem — Białej Tęczy! Co się porobiło, dobrzy Gwiezdni, co się porobiło?
Krew bulgotała mi w żyłach i zanim mentorka zdążyła zebrać się w sobie, kopnąć we własną dupę i wymyślić względnie sensownie brzmiącą odpowiedź, sunąłem już ścieżką w kierunku północy, żeby dostać się między grube pniaki w najcichsze miejsce spośród wszystkich w Tenebris. Las był jedyną atrakcją całego tego cyrku i nawet ruiny, wielce mi zabytek Dwunożnych, nie uplasował się na porównywalnie wysokiej pozycji — zewsząd otaczająca natura to stokroć ambitniejszy towarzyszysz, niżeli skrzeczące nad uchem, niedające wytchnienia kundle. Dreptałem tą pieprzoną ścieżką nabuzowany absurdalnością poczynań aktualnych trenerów tak długo, że straciłem poczucie czasu, i tak intensywnie, że łapy rozbolały mnie od wpijających się w ich poduszki malutkich kamyków. Pierdolona odwilż, wszędzie roiło się od błota i szlag mnie trafiał za każdym razem, kiedy zapominałem, iż gdzieniegdzie lód nie zdecydował się na stopnienie — przewracałem się wtedy prosto na mój pysk, przeklinając każdy skrawek ziemi, po jakiej stąpałem przed upadkiem. Pewnie zauważyliście, w jakim stanie był mój humor. Nie najgorszym, podpowiem, ale najwspanialej również się nie czułem. Tak trochę, jakby przejechał mnie Potwór Dwunożnych, potem zmemlał niedźwiedź (tylko taki większy ode mnie), zwymiotował, wyprał ciało w strumyku, żeby pozwolić mu popłynąć razem z rzecznym prądem aż do tego miejsca i sprawić, że obudziłem się tylko i wyłącznie za sprawą uderzenia łbem o ostry kamień. Czułem pulsowanie w jego tylnej części, mimo że nic podobnego się nie stało.
W lesie są drzewa, na drzewach liście, na liściach robaki, pod moimi łapami błoto zmieszane z ciemnobrązowym, faktycznym gównem, i białą warstwą kolejnego gówna, tym razem kryjącego się pod nazwą śniegu. Ten opis jest wystarczający, żeby zobrazować sobie, jak brzydko tu było o tej porze, więc nie będę zagłębiać się w ckliwe szczegóły — wiem, że głęboko w dupie macie, jaką melodię przypominał szum rzeki, pomijając dosyć istotny fakt, że żadnej rzeki tu nie było. Nieładnie, tyle. Nie jestem estetą. Dla mnie niebieski jest niebieskim, nie błękitnym. Błękitne niebo brzmi, jakby jeszcze nie straciło dziewictwa.
Spacer, mimo swoich niezliczonych wad, był całkiem przyjemny. Całkiem to co prawda słowo klucz, ale gdyby podejść do tego zupełnie fair (dziwne słowo, ostatnio nauczyła mnie go Kruczy Dąb. Skoro tak stary pies zna taki zwrot, musi to oznaczać, że nie jest żadnym wymysłem nowego świata), nie mogłem już więcej narzekać, ponieważ w lesie nie dość, że nikt nie dotrzymywał mi towarzystwa, to jeszcze nie łapały mnie skurcze ani żadne bóle — za subtelnym wyjątkiem łba, jednak kogo by łeb nie bolał po tak ciężkich zmaganiach z cudzą głupotą. Potrzebowałem świeżego powietrza, aby za parę chwil desperacko nie domagać się medycznego wsparcia Ciemnego Kła.
„Za daleko, za daleko” — pomyślałem. „Tenebris nie jest tak szerokie”. W mojej głowie zapaliła się pochodnia — obce zapachy, obce krajobrazy. Za dzieciaka zdarzało mi się trafiać do Industrii, za sprawą przypadku i celowo; nigdy jednak nie zapuściłem się w jej lasy, ponieważ z reguły wybierałem drogi raczej okrężne, coby unikać ciemności, jeśli miałaby mnie złapać późnym wieczorem. To nie tak, że poza obrębem zadrzewionych terenów jest widno całą dobę — to po prostu przeświadczenie, jakoby między drzewami czaiło się jeszcze gorsze zło, niż mogło czyhać na polu. Starcze pierdolenie. Gdybym wówczas, w wieku prawie dziewięćdziesięciu księżyców, miał wracać po ciemku lasami, pewnie biegłbym równie szybko, co za dzieciaka.
Szelest. Pierwszy mi umknął, był cichy. Szedłem dalej, z żywym zainteresowaniem rozglądając się po, właściwie, niczym konkretnym; lasy Industrii nie różniły się niczym od lokalnych.
Szelest numer dwa doszedł do moich uszu, ale nie z taką siłą, jak trzeci. A później nastąpiła fala szmerów i podobnych szelestów, jakby ktoś nienaturalnie dużych rozmiarów przepychał się między krzakami. Z mojego gardła wydobyło się niepożądane warknięcie.
Postawiłem na milczenie. Tak tylko na wszelki wypadek.
To jest, taki był zamysł. Pierwotnie. Wszystko uległo diametralnym zmianom, kiedy spomiędzy zarośli, wpadając w jedną z nielicznych, pozostałych śniegowych kupek, wygrzebała się potężna, naprawdę potężna postać czarnego psa.
— Diabeł, nie ma co. Czarny jak smoła — powiedziałem do siebie, zupełnie nie będąc pod wrażeniem związanym ze spotkaniem kogoś innego. Mógł być z Industrii. Mógł patrolować te tereny. Mógł wziąć mnie ze sobą pod groźbą niezwracania za kręcenie się po cudzych terenach. Mógł, ale nie robiło to na mnie żadnego wrażenia.
— Nie rób mi krzywdy. — Usłyszałem w zamian, aż zacisnąłem wargi, powstrzymując się od uszczypliwości. — Jestem za duży i za ciężki, kiedyś mówili mi, że będę wielki, ale nigdy nie pomyślałem, że tak wielki. Tylko się mnie nie bój, bo widzę, że jesteś równie… równie wielki. Mam nadzieję, że to cię nie uraziło, uraziło cię? Mogę w zamian dać ci trochę wodorostów, spójrz no, akurat nazbierałem. — Nawet nie zauważyłem, kiedy, zanim się odezwał, rozluźnił uścisk szczęk i wypuścił spomiędzy nich wiązkę roślin. Wodorosty, to ci dopiero.
Zamrugałem kilka razy, przekręcając łeb. Czy stanął przede mną najprawdziwszy promyczek? Ucieleśnienie blasku słońca odbijającego się o metalowe dachy domów Dwunożnych, na dodatek rażące i palące w oczy? Tak. I tak. I jeszcze raz tak, żeby każdy miał pewność, w jak niekomfortowej sytuacji się znalazłem. Pies zrobił krok w moją stronę, otrzepując się ze śniegu.
— Nie dotykaj mnie, wielkoludzie — skrzywiłem się. — Jesteś brudny i śmierdzisz. Przysłali cię ci z Industrii?
Rozmówca wydawał się tym pytaniem bardziej zdziwiony, niż ja, kiedy usłyszałem, że moje rodzeństwo, nieszczęśliwie, jeszcze żyje.
— Spokoojnie — przeciągnął niemal każdą samogłoskę, jaka znajdowała się w tym słowie. Wlepił we mnie swoje spojrzenie błyszczących ślepi. — Wcale nie jestem z Industrii. Ty też nie, prawda?
— Nie. No nie. Nie… — rozważania na temat wklepywania nieznajomemu do głowy kłamstwa odłożyłem na dalszy plan — ...nie jestem.
— W takim razie obaj nie jesteśmy z Industrii — oznajmił, jakby nie była to najoczywistsza rzecz na świecie. Dwa „nie” nie zmieniłyby się w „tak”. Pies sprawiał wrażenie przerażającego, nie do końca ze względu na swój nietuzinkowy wygląd, puchatą sierść albo masywny pysk — był po prostu… straszny. Przytłaczał mnie. Przytłoczył mnie już w momencie, w którym skrzyżowały się nasze drogi; ledwo otworzył pysk, a ja już wiedziałem, że będą z tego same kłopoty. Samą swoją postawą wyraził, ile emocji kotłowało się w jego wnętrzu, ile pozytywnych emocji. Okazał się nie tyle, ile lawiną wesołości, a subtelną, nienachalną mżawką, której efekty odczujesz albo nie — w zależności od tego, jak szybko schnie ci sierść. Sądziłem, że ja otrząsnę się szybko.
Nie zorientowałem się, że pies nie przestawał mówić. Nie był, co dziwne, szczególnie uciążliwy. Nie mówił o niczym ważnym, ale i tak go słuchałem. Jednym uchem, ale słuchałem.
— A co się tak najeżyłeś, masz słaby dzień? — zwieńczył swój monolog na temat wodorostów i Industrii pytaniem. — To mi przykro. Ej no, ale uspokój się, ja sobie tylko idę po ziółka, jeśli też chcesz, możesz pójść ze mną — zaproponował mi, ku mojemu zaskoczeniu. „Jeśli chcesz? To była propozycja?” — drążyłem bezgłośnie. „Na Gwiezdnych, czy on chciał iść ze mną spacer? Ktoś chciał iść z e  m n ą na spacer?”. — Tylko musimy się pospieszyć, ponieważ niedługo zapadnie zmrok, zrobi się ciemno i możemy się zgubić, wiesz? Chcę iść na wschód, słyszałeś, że mają tam dużo jałowca?
— Nie wiem, po co mi o tym mówisz.
Pies obruszył się.
— Po prostu, gdybyś chciał iść ze mną i nazbierać jałowca dla twojego klanu. Pewnie byliby ci za to wdzięczni, jałowiec to przydatna roślina; pomaga żołądkowi i pomaga trawić, dodatkowo eliminuje smutne zapachy z pyska. Kal-...
— Wiem o tym — fuknąłem. — Kim ty w ogóle, do chuja, jesteś?
— Mana-...
Miałem zbyt słaby słuch, żeby usłyszeć to za pierwszym razem. Druga tego dnia, podobna sytuacja powinna utwierdzić mnie w przekonaniu, że samotne wędrówki do lasu jednak nie są najlepszym pomysłem. Trzask gałęzi musiał być naprawdę głośny, abym stanął, wryty w ziemię, skupiając wszystkie swoje szwankujące zmysły na szemranych… szmerach. Wydobyłem z siebie dziwny, nieprzypominający niczego szum, tym samym każąc psu zamilknąć. Posłusznie zamknął pysk (jakkolwiek obraźliwie by to nie brzmiało, w tamtym momencie byłem śmiertelnie poważny) i przyglądał się tym okolicom, w których kierunku byłem skierowany. Nawet mój oddech przestał być chrapliwy, jakby sam był ciekawy, kto, lub co, powoduje ten dźwięk. „Zbyt ciężkie na zająca, za kulturalne na dzika. Niedźwiedzie śpią, wilki nie, ale nie kręciły się po tych okolicach, zbyt dużo tu Dwunożnych. Sarna — możliwe” — analizowałem we własnej głowie. Zostałem przy sarnie i miałem nadzieję, że pies uważa podobnie, coby nie czuć się osamotnionym z własnymi nadziejami. Brzmiał mi na medyka, kiedy mówił o właściwościach jałowca, więc jeżeli faktycznie zna się na ziołach, i na zwierzętach powinien. Im bliżej nas było stworzenie, tym cięższe się zdawało. Niedługo później doszły nas odgłosy rozmowy.
— Ktoś idzie — syknąłem do samca, nie spuszczając wzroku z drzew, zza których lada moment miała wyjrzeć grupa psów.
W chwili, w jakiej odzyskałem rezon, resztki rozsądku i rozumu, zdecydowałem się na oddalenie. Nie byłem najszybszy — ba! — podejrzewałem, że prędzej czy później dogonią mnie gdzieś na granicy Industrii i Tenebris, ale zdawało się to mniej ryzykowne, niżeli pisanie się na spotkanie w środku obcego lasu. „Najwyżej mnie powieszą” — pomyślałem ze szczerą beztroską.
Poczułem rozlewający się po całym moim prawym boku ból. Skurcz, który dopadł mnie zaraz po gwałtownym odwróceniu się w przeciwnym kierunku, zmusił moją szczękę do jeszcze mocniejszego ścisku, żeby jakimś cudem nie zacząć krzyczeć. W konwulsji zwinąłem się na zimnej, brudnej ziemi, zaciskając powieki tak, że nie wiedziałem nic, poza bezkresnymi ciemnościami. Ból, ból, ból (dramatyczne westchnięcie). Przed oczami mignęły mi wszystkie wspomnienia — na czele z tymi, w których bezradnie wiłem się w błocie z podobnych powodów. Trzymało mnie to od dzieciaka i nie chciało puścić.
Wszystkie wysiłki włożyłem w uniesienie się chociaż do siadu; jedynym, co mi się udało, było koślawe przesunięcie się z głównej ścieżki na śnieg zalegający na widocznej tylko gdzieniegdzie trawie.
Popchnięty impulsem, całą swoją siłą naparłem na jego potężne cielsko stojącego obok mnie psa, żeby wrzucić go z powrotem w dużą zaspę.
— Spróbuj się ukryć, czy coś.
Olbrzym i jego ciemna sierść nie chciały współpracować. Wystawał mu ogon, tylne łapy, czubek pyska i część pleców. Ja, mimo że zniknąłem gdzieś w niemal nagich krzakach, byłem niewiele mniej widoczny.
— Pierdolone wielkoludy — zakląłem pod nosem.

<manaci manacie?>
(punkty wpisane)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz