21 stycznia 2021

Od Gniewnego Niedźwiedzia do Lisiej Łapy

Umówmy się, dotąd nie było źle, ponieważ każdemu zdarza się pochować matkę. Niektórym nawet dwie. A innym rodzeństwo, nawet trzy sztuki rodzeństwa. Śmierć była szczególnie kapryśna, kiedy chodziło o najbliższych Gniewnego Misia; nie wysyła się do niej listów, w które pakuje się łapówki, żeby przełożyła wyrok na najdalszy pasujący termin, nie słodzi ani nie obrzuca kwieciem, gdy przychodzi, nie pada na kolana ani nie płacze, bo w momencie, w jakim stajemy z nią twarzą w twarz, tudzież pyskiem w czaszkę, wszystko inne staje się nieistotne, bo nas już nie ma. Tak przynajmniej mówił Epikur. Od nas zależy, czy posłuchamy Epikura, czy aż do końca naszych dni będziemy się miotać i wyrywać, wyklinając niematerialne, gwiezdne byty, zjawisko opuszczania ciała przez domniemaną duszę i inne, pokrewne okoliczności skutkujące niechybnym zerwaniem więzi między światem doczesnym a zmarłym, na rzecz kto by tam wiedział, czego. Gniewny zadzierał łeb ku niebu i zadzierał, za dnia i za nocy, jak było słonecznie, jak lało, jak błyskało — i choćby wytężał go w nieskończoność, widział jedynie niezmierzony żadną miarką niebieski w odcieniu adekwatnym do aktualnej pory doby. Kilka lat zajęło mu poszukiwanie odpowiedzi na to, co dzieje się później. Podróżował, poszedł na, wydawałoby się prostemu, szaremu psu, na sam skraj świata, pytał każdego, kto zdawał się mieć trochę więcej komórek mózgowych, niż trzy na krzyż, z czego dwie odpowiadające za umiejętność rozróżnienia wiewiórki od dzika, czy wie, gdzie podziewają się jego bliscy. „Jak gdzie? Panie, toć oni siedzą sobie nad rzeczką!” — odpowiadali mu ci mniej sprytni. Z ust mądrzejszych rzadko kiedy słyszał odpowiedź, a jeżeli padała, była tak jednoznaczna, że pozostawało mu tylko wysnuwać pojedyncze wnioski i formować swoje nowe teorie. Zbyt wiele księżyców spędził na doszukiwaniu się czarno-białego rozwiązania, bo kiedy koniec końców, gdzieś na trzy księżyce przed niezupełnie planowanym powrotem do klanu, zorientował się, w czym tkwi cała tajemnica, najpoważniej w świecie dosięgnął samego dna, co najmniej trzy długości drzewa poniżej najgorszego mułu. Gniewny Miś zorientował się, że w każdej chwili może umrzeć.
Pozostało jedyne pytanie — czy Gniewny Miś nie chciałby umrzeć? 
***
— Wspaniały dzień na gnębienie wszystkich dookoła, co, Gniewny Niedźwiedziu? — Usłyszałem irytująco uniesiony ton głosu jednego z tych śmierdzących starców, których jedynym zajęciem było przesiadywanie w tym swoim żałosnym legowisku z grupą innych psów równie wiekowych, jak on sam. Za każdym pierdolonym razem, kiedy krążyłem po tamtych okolicach, czułem duszący odór zgnilizny, psich odchodów i starczego smrodu, a gdy wypominałem to Jodłowej Skórze, natychmiast stroszył się jak paw i odpowiadał, że to dlatego, że się tam pojawiłem. Jego obecność sprawiała, że walory tego miejsca spadały z trzech punktów na dziesięć do minus sześćdziesięciu dziewięciu. — Coś ty? Żeś się zepsuł? Krucza, ten młody chu-...
— Jeszcze się zmęczysz, stary pniaku — powiedziałem z oschłością, mierząc cholernika przenikliwym, jak mi się zdawało, spojrzeniem. Wyjątkowo oporna jednostka tylko zarechotała, powodując tym samym nagły skok ciśnienia w mojej krwi. — Nie uduś się!
Spośród całej starszyzny Jodłowa Skóra wydawał się najbardziej uciążliwy i działający na nerwy. Miał co najmniej dwa i pół tysiąca księżyców, martwicę mózgu i pewnie jakąś traumę do kompletu, ponieważ ino wchodziłem do tego przeklętego legowiska, to on już koczował na mnie, ukryty między krzewami, żeby wyskoczyć na krok przed miejscem jego ukochanej, Kruczego Dębu, wycharczeć do mnie parę słów jakieś popieprzonej klątwy, pomachać tylną łapą, bo gdyby posłużył się przednią, to uderzyłby pyskiem prosto o stwardniałą, pewnie obsikaną po dziesięciokroć ziemię, i splunąć mi prosto między m o j e łapy, których z całą pewnością mi zazdrościł i nie mógł zdzierżyć widoku kogoś, kto mógł się nimi posługiwać. Kiedy tylko nadarzała się odpowiednia sytuacja, i te braki mu wypominałem, zaraz obok litanii na temat jego niesprawności psychicznych i chorób, których objawy zmyślałem na poczekaniu. Inna sprawa, że Jodłowa Skóra wcale mi nie wierzył, podkopując tym samym mój autorytet wśród starszyzny. W pewnym momencie stałem się dla nich kimś na kształt wodza. Właściwie, mimo pełnienia służby, powoli stawałem się jednym z nich, dzieląc się świeżutkimi ploteczkami, jedząc wspólnie i robiąc te wszystkie starcze rzeczy, jakie tylko przychodzą na myśl. Tylko ich towarzystwo sprawiało, że nie żałowałem powrotu do, wyobraźcie sobie, że właśnie pluję, Tenebris, zgorszonego i w formie jeszcze gorszej, niż te pięćdziesiąt księżyców temu. Tłumaczyli mi, co zmieniło się podczas mojej nieobecności, rysowali na piachu drzewka genealogiczne nowo narodzonych i sporadycznie przywoływali imiona mojego rodzeństwa, które schodziły z ich języków równie prędko, jak Jodłowa Skóra tracił godność, ponawiając nieustannie propozycje bijatyki o Kruczy Dąb między mną a nim. Żeby nie zrozumieć mnie źle — Kruczy Dąb miała dobrze ponad sto dwadzieścia księżyców i, chociaż brzmi to przeokropnie, bliżej jej było do końca niż dalej. Nie to, że ja będę żyć wiecznie.
— Nie martw się o mnie, dzieciaku, przeżyję cię i zatańczę na ziemi, pod którą cię pochowają.
Gniewny Miś słyszał to co najmniej trzynaście razy w ciągu jednego księżyca.
— Prędzej się w niej wytarzasz, bo do tego momentu zupełnie zgłupiejesz. Albo ją zjesz.
Jodłowy prychnął, wyraźnie dotknięty obelgą, a ja tylko spuściłem łeb, żeby spojrzeć na Kruczy Dąb.
— Zostaw go, kochanieńki — powiedziała do mnie skrzekliwie, ale z miłością, jakbym był jej dzieckiem. — Jodłowa Skóra nie wie, co mówi. Jest już taki stary!
— Sranie w banie, Krucza, na twoim też zatańczę! — wykrzyczał z drugiego końca segmentu ruin, w którym wówczas się znajdowaliśmy.
— Może to i lepiej — wtrąciłem się. — Będziemy mieć spokój od starczego pierdolenia.
Samiec nie odpowiedział już nic więcej, tylko poświęcił pełnię swojej uwagi innej suczce, niewiele młodszej od Kruczego Dębu, która przysłuchiwała się naszej wymianie zdań, odkąd tylko dotarłem do legowiska starszyzny. Był poranek, słońce wstało raptem kilka chwil temu, jednak zdawałem sobie sprawę z tego, że moi przyjaciele będą już na nogach — zauważyłem, że im więcej księżyców mają na karku, tym wcześniej chodzą spać i wcześniej się budzą. Pasowało mi to w zupełności; rano zachodziłem do nich, spędzaliśmy wspólnie czas aż do górowania słońca, później wychodziłem na polowanie, wracałem wczesnym popołudniem i na wieczór chodziłem na patrol, żeby wrócić z niego jak najpóźniejszą nocą, świadomy tego, że i tak nie zdołam zasnąć. Unikałem tłumów przeklętych młodzików, które pałętały się tylko pod nogami, w biegu wpadając na przypadkowe psy. Dzieciakom przydałaby się krztyna dyscypliny, jakiej wyraźnie nikt nie był w stanie im zapewnić. Z pokolenia na pokolenie stawaliśmy się coraz to słabsi i trzeba było być ślepym, żeby nie zobaczyć, jak się staczamy. Dobrzy wojownicy to już przeżytek. Historia.
— Mam do ciebie prośbę, słoneczko. — Kruczy Dąb szturchnęła mnie w bok pyskiem, jakby sądziła, że straciłem nią zainteresowanie.
— Prośbę? — powtórzyłem.
— Otóż to, mały, otóż to. — Pokiwała łbem. — Ostatnimi czasy boli w tych okolicach. — Wskazała łapą na swój brzuch. — Boli mnie tak, że spać nie mogę. Czy mógłbyś temu zaradzić?
Nie byłem medykiem, wbrew temu, co sądziła starszyzna. Wprawdzie znałem kilka ziół, swoimi czasy wykułem się na blachę ich właściwości, ale daleko mi było do jakiegokolwiek obeznania — dawałem im sprawdzone rzeczy, które pomogły w moich przypadkach, nierzadko skrajnych i, na pierwszy rzut oka, beznadziejnych. Raz, całkowicie nieumyślnie, otrułem Jodłową Skórę, niemniej jednak, ku mojemu zdziwieniu (i niezadowoleniu), wyszedł z tego cało.
— Pójdę po zioła i wrócę do ciebie wieczorem.
Kruczy Dąb posłała mi słaby uśmiech.
Pora Nagich Liści nie obfitowała w zioła. Generalnie Pora Nagich Liści przynosiła ze sobą więcej smutku niż radości, wszystkim odmarzały dupy i zewsząd dochodziły mnie tylko „zimno, hoho” albo „zaraz odpadną mi poduszki”, aż robiło mi się słabo za kolejnym razem, kiedy byłem świadkiem następnej fali narzekań i wylewania swoich żali. „O, Gniewny, mogę cię przytulić?” — nie, na Gwiezdnych, spieprzaj ode mnie w podskokach. Razem z mrozem objawiały się te gorsze oblicza większości psów; umierając z zimna, jedynym, o czym myślisz, jest chęć ogrzania się, a nie silenia na jakiekolwiek kurtuazje czy szykowności. Nigdy w życiu nie pomyślałbym, jak prędko szacunek do drugiego psa zostanie zastąpiony przez grubiaństwo i prymitywizm.
Za cel obrałem sobie szklarnie Dwunożnych. Domki wypełnione skrzeczeniem ich małych szczeniąt często wyposażano w gorące od środka, otoczone czymś dziwnym, przezroczystym i jeszcze przeze mnie nienazwanym mniejsze wersje domostw, tylko otwartych praktycznie całą dobę. Obok nielicznych znajdowały się wydzielone, ogrodzone niewysokimi płotkami skrawki ziemi, z której wyrastały zdolne do przeżycia zimy zioła. Nie zdecydowałem jeszcze, co nadawałoby się na dolegliwości Kruczego Dębu i ciężko wyobrazić sobie, jak w głębi duszy żałowałem, że problemem tym nie był obciążony Jodłowa Skóra — wystarczyłoby wówczas podać mu trochę ciemiernika i byłoby po kłopocie.
Jak sęp krążyłem wokół małych domków warzyw, ale pora, jaką wybrałem na polowanie na rośliny, okazała się skrajnie nieodpowiednia — jedna z tych Dwunożnych, niespecjalnie urodziwa, widocznie pomyślała o tym samym, co ja, ponieważ chodziła po ogrodzie w tę i we w tę, pieląc swoje zielone dzieciaki jakby miały jakiekolwiek uczucia. „Głupi Dwunóg” — przeszło mi przez myśl, kiedy koczowałem za płotem, skulony podobnie do Jodłowego polującego na moje mięso. „Pierdolę to, co za bezmózgie stworzenia”. Zmarnowałem zdecydowanie zbyt czasu na przyglądanie się, jak płomiennoruda kreatura wypina swoje pośladki w rytm jakiejś dwunożnej muzyki, spełniając tym samym wszystkie bezgłośne zachcianki sąsiada jeden dom na prawo. Krzaki zaszeleściły, kiedy wskoczyłem między suche gałęzie, a Dwunożna tylko spojrzała za mną tonącym w wysokich zaspach. To znaczy, nie wiem, czy spojrzała, jednak byłem wystarczająco głośny, żeby podejrzewać, że to zrobiła.
Plan awaryjny, zgodnie ze swoją nazwą, wykluczał powodzenie planu głównego, więc wróciłem do ruin, w głowie układając sobie poszczególne jego podpunkty. W tej porze znaczna część Tenebris obchodziła lasy, szukając zwierzyny na wspólny posiłek — lampka w moim łbie jarzyła się jasnym światłem, kiedy mijałem drogę do legowiska Ciemnego Kła. Chadzałem nią z rzadka, wyłącznie w sytuacjach wymagających jednorakiej desperacji jak ta, w której znajdowałem się w tamtym czasie, a medyczka nie zdawała się mieć cokolwiek przeciwko; prawdopodobnie zmieniłoby się to, gdyby dowiedziała się o licznych kradzieżach mających pozornie niewielką wartość ziół. Tojad, mający silne właściwości prowadzące do niechybnej śmierci, wpadł w moje łapy raz czy dwa. Nie wykorzystałem go co prawda jeszcze nigdy, ale zdarzały się momenty, w których to rozważałem. Tojad. Taki ładny kwiatek. Ciekawe, jak wyglądałby w moim żołądku.
Ścieżką nieopodal dreptało nieznajome mi szczenię. Przewróciłem oczami na samą myśl.
— Hej, ty! — zawołałem do niego.
Czarny piesek uniósł wysoko łepek, rozglądając się po okolicy, jakby w poszukiwaniu źródła nawoływania. Nawet spostrzegłszy mnie, nie ruszył się na choćby długość mysiego skoku. „Bezczelny gówniarz” — zakląłem pod nosem wystarczająco cicho, żeby dzieciak nie dosłyszał żadnej obelgi. Potrzebowałem go zbyt mocno.
— Ty… kimkolwiek jesteś… psie, niech będzie, psie, szukam Ciemnego Kła. Nie mignęła ci się?
Dzieciak drgnął. Na całe szczęście, bo już zacząłem obawiać się, że było z nim coś nie tak.
— Musi być w swoim legowisku — odparł, w mojej opinii, nieco bezczelnie i niegrzecznie, prężąc się w próbie spojrzenia na mnie z góry.
— Zaprowadź mnie tam — zażądałem.
— Kim ty jesteś?
Zmrużyłem oczy, rozchylając lekko pysk.
— Kim ty jesteś? — powtórzyłem jego słowa. — Kim ty jesteś? Słuchaj, rozpuszczony gówniarzu, nie wyrażaj się tym tonem, bo przysięgam na Gwiezdnych, że wyrwę ci wszystkie kończyny i ukręcę jaja, żebyś zastanowił się nad swoim zachowaniem. Jeśli to nie pomoże, odgryzę ci ten długi język. — Zbliżyłem się do niego na niebezpieczną odległość. — Wszyscy jesteście tak rozpieszczeni, że aż przykro mi, kiedy na was patrzę. Wszyscy. Słabi i pizdowaci. Kto jest twoją matką? Pewnie Sarni Ogon! — Przypomniałem sobie, że Sarni Ogon już nie żyła. Nie żyła w momencie, w którym opuściłem Tenebris. — Jak nie ona, to pewnie Jaskółcza Piosenka! Obie takie same, siebie warte! Za moich czasów złoiłbym ci skórę, a twój mentor tylko pokiwałby łbem i powtórzył moją robotę. Teraz to ja wyjdę na tego złego! Co za czasy! — jęknąłem żałośnie, kręcąc łbem z politowaniem. — Zapieprzaj do Ciemnego Kła i powiedz jej, że w legowisku wojowników czeka na ranny. Nie może się ruszyć.
— Coś ty, do cholery, powiedział?! Jak będziesz zdychał, to ja ci łaskawie uratuję życie! To ja, nie ty, mam kontakty z Przodkami, więc jak chcesz, popaprańcu, to idź i rozkazuj Borsuczej Łapie! Nie mnie! — wrzasnął do mnie, wyrzucając z siebie coraz to nowsze sformułowania.
— Mam w dupie, kim jest Borsucza Łapa, pyskaty gówniarzu — wycedziłem, z całą siłą wczepiając się w podłoże. Idiotyczny odruch. — Nie dbam o to, kim są twoi Przodkowie i jakie bajeczki ci wciskają, jestem starszy i proszę cię o to, żebyś poszedł do Ciemnego Kła. Masz jej przekazać to, co powiedziałem. Dokładnie to.
Pies patrzył na mnie z wściekłością wymalowaną na pysku.
— Przekażę, co do słowa — warknął wściekle. — I dbaj o relacje z medykiem, bo nie znasz ani dnia, ani godziny, w którym złapie cię niespodziewane zatwardzenie. Przez przypadek.
„Z medykiem” — powtórzyłem w głowie. „Czyli gówniarz musi być uczniem Ciemnego Kła. Całkiem nieźle”.
Ciemny Kieł zniknęła za drzewami, udając się prosto do legowiska wojowników. W tym czasie udało mi się bezszelestnie przetransportować po wyboistej, zaniedbanej dróżce do jej siedziby. Dopadł mnie delikatnie mdlący zapach zielska, jednak mojemu węchowi udało się względnie szybko do niego przywyknąć. Nie kichnąłem, nie wstrzymywałem oddechu.
— Rumianek, dziurawiec, rumianek, dziurawiec. — Myszkowałem po zapasach, powtarzając nazwy ziół jak mantrę. Rumianek był wyborem dosyć oczywistym, a dziurawiec przyszedł mi na myśl niespodziewanie. Moja pewność à propos jego właściwości wahała się na granicy dziewięćdziesięciu pięciu procent. — Dziurawiec!
Złapałem w zęby ususzone resztki pachnącego dziurawca, nie odwracając się jednak z zamiarem wyjścia z kryjówki Ciemnego Kła. Pokręciłem się tam jeszcze moment. Oba zioła znalazły się w moim pysku i przysięgam na Gwiezdnych, że już miałem iść.
Czarny pies pojawił się u progu, a z jego spojrzenia wyczytałem więcej, niż kiedykolwiek dotąd.
Przez „kiedykolwiek” warto rozumieć „wyłącznie naszą ostatnią rozmowę”.
<Lisia Łapo?>
[2199 słów: Misio otrzymuje 21 Punktów Doświadczenia, lamus, zabrakło ci jednego słowa XD]

1 komentarz: