Biegnę. Noga za nogą, wielki skokami przemieszczam się dalej, nie oglądając się za siebie. Nawet gdybym zerknęła, nie dostrzegłabym krwawych śladów łap, pozostawionych na śniegu niczym świeża rana na skórze. Czerwieni, która blednie z każdym kolejnym metrem, aż w końcu zostają po mnie wyłącznie czysto białe odciski. Nie widzę tego, w rozgwieżdżoną noc biegnąc niestrudzenie przed siebie, nie mając pewności dokąd zmierzam i co na mnie czeka za kolejnym pagórkiem. Gwiazdy błyszczą po cichu, cichuteńko, ale doskonale odczuwam ich wzrok na sobie. Przeszywające spojrzenie nieskończoności oczu skierowane na moje ubrudzone krwią łapy, gęsią skórkę i parę z pyska, która ucieka w rytmie ciężkiego oddechu, zwiększającego swoją częstotliwość z każdą kolejną chwilą. Małym momentem przepełnionym zimnem, ale i gorącem bijącym z mojego ciała, po którym rozchodzi się adrenalina. Nie czuję jeszcze, że lód pod moimi nogami boli jak tysiące drobnych igiełek i nie wiem, że dotychczasowe siły wyczerpują swój limit. Biegnę, a moje myśli zdają się ścigać ze mną, pracując na pełnych obrotach. Mimo pędu stoją jednak w miejscu, utkwione wokół jednej rzeczy, pędzą jak w kołowrotku i choć pragnę przestać myśleć, obrazy w mojej głowie pozostają zapętlone. Mam ochotę wyć, ryczeć, zatracić się w rozpaczy i ostatecznie umrzeć, lecz instynkt każe mi biec, nie pozwala się zatrzymać, bo wie, że to jedyny sposób, by utrzymać mnie przy życiu. Parkowe drzewa wokół mnie pod osłoną nocy przybierają przerażające kształty, a każdy ryk Potworów Dwunożnych brzmi jak ostatni dźwięk, który usłyszę przed śmiercią. Staram się trzymać z dala od brukowanej drogi, slalomem omijając nagie krzaki i uważnie nasłuchuję, spodziewając się Dwunożnych na każdym metrze swojej podróży. Ku własnemu zdziwieniu, docieram za park, gdzie drzewa przeistaczają się w pojedyncze budynki, samotnie stojące jak posągi strzegące posesji, i nie spotykam żadnego przedstawiciela tej przedziwnej rasy. W moim krótkim życiu miałam z nią do czynienia raz, z daleka i jestem przekonana, że bezpośrednia konfrontacja nie skończyłaby się kolorowo.
Ironicznie, uciekając przed śmiercią, podążam za jej zapachem, łaskoczącym nozdrza delikatnie, zwiększającym swoją intensywność stopniowo, jak inteligentny łowca, który najpierw próbuje zdobyć twoje zaufanie tylko po to, żeby w jednej sekundzie nieuwagi, przerwać twój rdzeń kręgowy, brutalnie wbijając kły w twoją miękką skórę. Uciekając przed śmiercią, dobiegam na cmentarz. Gdyby nie towarzyszący mi strach, napięte ze stresu mięśnie i bardzo niskie prawdopodobieństwo przetrwania, zapewne parsknęłabym śmiechem nad ironią losu. I choć chciałabym być na tyle odważna, by móc śmiać się prosto w pysk śmierci, teraz widząc jej oblicze najprawdopodobniej uciekłabym z podkulonym ogonem. Cmentarz otoczony jest ciszą, lecz zamiast spokoju, wzmaga mój niepokój. Zaprzestaję jednak biegu i idę ostrożnie, uspokajając oddech. Nie wiem jeszcze, że nigdzie dalej nie pobiegnę, a mój organizm odmówi mi posłuszeństwa i moją pierwszą samotną noc spędzę na cmentarzu. Przemierzam wydeptane drogi pomiędzy nagrobkami, gdzieniegdzie dostrzegam delikatnie światło zniczy, przygasające, marne, palące się ostatkami sił. Żałuję, że żar jest za mały, by mnie ogrzać. Zatrzymuję się przy niewielkim pomniku i przyglądam się pojedynczemu płomykowi, skaczącemu i podrygującemu jak szczęśliwy szczeniak. Spoglądam na moje zakrwiawione łapy, wiatr raptownie dmucha mocno, nieodwracalnie i brutalnie gasząc świeczkę.
Drżąc z zimna, chowam się za betonowym śmietnikiem, odcinając się od chłodnego powietrza. Postanawiam przeczekać gwałtowny wiatr. Staję na dwóch łapach, opierając się o ścianę i próbuję chwycić pyszczkiem karton. Zapewne ojciec nazwałby mnie francuskim pieskiem, gdyby zobaczył, że zamiast spać na ziemi jak „męski i wytrzymały wojownik” robię posłanie. Podskakuję, nie zdoławszy dosięgnąć tektury przy pierwszym podejściu. Po cmentarzu roznosi się głośny brzdęk szkła obijającego się o szkło. Rozglądam się w strachu, by upewnić się, że nie zwróciło to niczyjej uwagi. Kiedy nie słychać nic poza świszczeniem wiatru, zwijam się w kłębek na kawałku kartonu. To tylko kwestia czasu zanim namoknie od zwilżonej trawy, ale wystarczy mi tyle, żeby odpocząć i wrócić do ucieczki jeszcze przed świtem. Czuję, jak zbiera się we mnie ogromna rozpacz, kiedy zamiast członków klanu otaczają mnie martwe ciała Dwunożnych. Staram się zdusić w sobie tę tęsknotę, doskonale wiedząc, że nie mogę tam wrócić. Nie mam po co tam wracać. Nie kiedy ona nie… Przymykam oczy i powstrzymuje się od pisku. Ukrywam głowę pod łapami i próbuję się uspokoić w obawie, że lada moment zacznę wyć. Nie mogę marnować sił na tak bezcelowe czynności.
***
Gdy nad ranem budzi mnie skrzypienie śniegu, uświadamiam się sobie jak bardzo się wkopałam. Wstając szybko na nogi i nasłuchując, przeklinam siebie w duchu, że jak niedoświadczony i głupi szczeniak zasnęłam zamiast być czujna. Przez chwilę nic nie słyszę, dlatego rozglądam się, a chcąc pociągnąć nosem, zdaję sobie sprawę, że nabawiłam się kataru. Myśląc, że gorzej już być nie może, nagle dostrzegam rudą łapę wychodzącą zza nagrobka nieopodal, za którą wyłania się równie rudy łeb.
— Kim jesteś? — pyta ostrożnie nieznajomy. Jego głos nie brzmi jednak groźnie, prędzej bym powiedziała, że zabarwiony jest troską.
— Nie zbliżaj się — warczę na dzień dobry, nie dbając o pytanie jegomościa. Myślę którędy uciec, żeby w razie ataku nie dał rady mnie dogonić. Wbrew mojemu żądaniu pies powoli, bardzo powoli podnosi łapę, patrząc na moją reakcję. — Powiedziałam, żebyś się nie zbliżał!
Nieznajomy szybko odstawia łapę na jej poprzednie miejsce. Przygląda mi się, jakby zmartwiony.
— Niczego ci nie zrobię, dobrze? Wyglądasz na ranną, chcę pomóc — mówi, spoglądając sugestywnie na moje łapy. — Nie musisz się bać.
Dobrze grasz, przebrzydły lisie, ale ja nie jestem potulną, głupią owieczką.
— Radziłabym, żebyś to ty zaczął się bać, bo przysięgam, że jeżeli podejdziesz chociażby o krok, to odgryzę ci ucho! — krzyczę ostrzegawczo i staram się brzmieć przekonująco, choć wiem, że w przypadku konfrontacji nie miałabym szans. Przy pełni sił groziłoby to porażką, aktualnie jednak z moim osłabionym organizmem, burczącym z głodu brzuchem i przemarzniętym ciałem miałabym problemy z zabiciem muchy. Pozostały mi jedynie mocne słowa i złowrogi wzrok, zatem zamierzam wykorzystać je całkowicie.
Ku mojemu zdziwieniu pies cofa się szybko o krok. Ku zaś mojemu nieszczęściu moje zdezorientowanie jest na tyle widoczne, że pies odzywa się ponownie:
— Naprawdę nie mam złych zamiarów. Chcę tylko pomóc, obiecuję. Wyglądasz — umierająco — nie najlepiej.
Zatkany nos nie pozwala mi rozpoznać intencji nieznajomego, jednakże obserwując jego reakcję na groźbę od dwuletniego, przemarzniętego, bezsilnego szczeniaka, mogłabym przysiąc, że pachnie jak tchórz. Soczysty zapach miłego i dobrodusznego ciele mele. Ciapciaczek nieboraczek.
— Mam gdzieś twoją pomoc — mówię mimo wszystko, a raptem z mojego brzucha rozlega się głośne burczenie. Pomiędzy nami zapada znacząca cisza, po której, chociaż jeszcze tego nie wiem, podejmuję jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu.
***
Wbijam swoje kły w gołębie mięso i ze wzrokiem lidera klanu Bezgwiezdnych na sobie przeżuwam bardzo, bardzo powoli. Żuję i myślę o tym, co właściwie się stało i w co właściwie się wplątałam. Uciekłam z klanu, prawie umarłam, ale zanim zamarzłam na śmierć, zostałam uratowana przez jeleniowatego psa, który zamiast zabić mnie na miejscu i bezlitośnie za wtargnięcie na teren jego klanu, dał mi jedzenie i z pieczołowitością większą niż nadopiekuńcza matka rzucał mi zatroskane spojrzenia i pytał, jak się czuję i czy czegoś nie potrzebuję. Gdybym komukolwiek opowiedziała o gościnności samego lidera klanu Bezgwiezdnych, wszyscy w Tenebris z pewnością by mnie wyśmiali i powiedzieli, że zmyślam. Wyobrażam sobie drwiny braci: “Dał ci jedzenie i co jeszcze? Order dzielnego pieska?”. I nic dziwnego, sama słysząc historyjkę o arcymiłym liderze, wybuchłabym śmiechem. Mimo absurdalności sytuacji jest ona jak najbardziej prawdziwa. Tak prawdziwa jak mięso, które po długim przeżuwaniu połykam z trudem i głośno, zastanawiając się, co się teraz stanie.
— Nadal nie odpowiedziałaś mi, z jakiego klanu jesteś — odzywa się nagle Klematis, uśmiechając się zachęcająco. Biorę kolejny kęs, daje sobie czas, żeby go pogryźć i przełknąć.
— Nie mam klanu — odpowiadam. — Już nie — dodaję posępnie.
Choć widzę, że Klematis chce zadać więcej pytań, nie odzywa się ponownie. Ku mojej uldze. Nie mam zamiaru mówić nic o tym, jak uciekłam, zamiast stawić czoła konsekwencjom. Nie wiem, czy lider nadal podchodziłby do mnie tak ciepło, gdyby dowiedział się, skąd tak naprawdę wzięła się krew na moich łapach.
— Możesz zostać tutaj — mówi, jakby zamyślony, choć brzmi pewnie. Nadstawiam uszu i patrzę na niego zdezorientowana. Zaraz mrużę jednak oczy podejrzliwie. — Nie patrz tak na mnie, mówię poważnie. — Klematis się uśmiecha. — Przydałby się nam ktoś taki jak ty. Odważny, gotowy zagryźć wroga, jeśli wymaga tego sytuacja. Dodałabyś dynamiki wśród uczniów swoim mocnym charakterem i pomogła reszcie szczeniaków odnaleźć pewność siebie — opowiada, niby patrząc dramatycznie przed siebie, jednak kończąc zdanie zerka na mnie z ciekawością. Niełatwo powstrzymuję machanie ogonem, który ma ochotę trzepotać już po pierwszych kilku słowach pochwały lidera. Przewracam ostentacyjnie oczami.
— Mam katar, więc nie czuję tego, jak podejrzanie śmierdzisz — burczę i szybko zabieram się za dokończenie posiłku. Moja reakcja zostaje skwitowana cichym śmiechem Klematisa.
— Mamy kogoś, kto na pewno coś zaradzi na ten problem.
***
Zmierzamy z Klematisem w stronę medyka. Choć staram się iść z dumnie podniesionym pyszczkiem, w mojej głowie jedna myśl bije się z drugą, a trzecia zdaje się pokrzykiwać gdzieś w tle: “Walka! Walka! Walka!”. Czy powinnam przystać na propozycję Klematisa? Jego słowa, mimo swojej absurdalności, wydały mi się szczere, jednakże nie uwierzę, że każdy Bezgwiezdny jest tak potulny i przyjazny jak lider. Do Tenebris nie mogę wrócić, choćby była to rzecz, której pragnęłabym najbardziej na świecie. Ojciec nie dałby mi żyć. Dosłownie.
Patrząc na to, że podczas pierwszej mojej nocy poza klanem byłam na tyle nieroztropna, że nie tylko wychłodziłam swój organizm i nabawiłam się przeziębienia, ale również wtargnęłam na terytorium Bezgwiezdnych oraz na to, że gdybym zamiast na pana ecie-pecie trafiła na jakąś twardą sztukę, zdolną zagryźć mnie, zanim ogarnęłabym, co się dzieje, zapewne byłabym już martwa, nie widzę szans, abym miała przeżyć następny tydzień bez pomocy. I tak bardzo jak wolałabym nie zgadzać się na pomysł Klematisa, tak wiem, że to jedyna droga, która pozwoli mi pociągnąć nieco dalej tę kupę gnoju zwaną życiem. Nienawidzę instynktu przetrwania.
Z każdym krokiem wyraźniej dostrzegam, zakładam, nasz cel, czyli niewielki budynek znajdujący się pośrodku niczego. Ledwo zauważalnie Klematis zwalnia, jakby specjalnie starał się opóźnić dotarcie do medyka, a jego mina wygląda, jak gdyby gorączkowo o czymś myślał. Kiedy zdaje się dojść do pewnego wniosku, wzdycha i odwraca się do mnie.
— Okej, zanim wejdziemy, uważam, że powinienem cię ostrzec — mówi poważnie, a ja nie do końca wiem, jak zareagować, więc milczę. — Nasz medyk, Leonis może nie być tak… otwarty jak ja.
Co ty nie powiesz, myślę sarkastycznie, ale odpowiadam jedynie:
— Domyślam się.
— Tak, więc — Klematis przerywa, zastanawiając się, jak sformułować to, co chce powiedzieć — więc prawdopodobnie powie coś niemiłego. A raczej na pewno powie coś bardzo nieprzyjemnego. Także nie bierz tego za bardzo do siebie, dobrze?
Przez całą jego wypowiedź patrzę na lidera wilkiem, zirytowana tonem, jakiego używa. Przypomina mi sposób, w jaki rozmawiał ze mną mój mentor – powolny, ostrożny i jakoby zwrócony do kogoś niespełna rozumu. Niech jeszcze mi powie, że niebo jest niebieskie, a żółtego śniegu nie można jeść.
— Czy ja ci wyglądam na ganiającego za własnym ogonem szczeniaka? — mówię ostro i przyspieszam kroku. — Nie urodziłam się wczoraj, żeby nie wiedzieć jak funkcjonuje świat. Niech cię to nie zdziwi, ale byłabym wręcz zaskoczona, gdyby okazało się, że jakiś pies jest tak ufny i prostoduszny jak ty! — prę do przodu, choć cały czas jednym okiem patrzę na Klematisa, na którego pysku jawi się przerażenie — Także może sobie ten Leonis mówić, co tylko zechce. Wszystkie jego zbędne komentarze będę miała głęboko w moim puszystym, futrzastym, mięciutkim kuperku! — nagle z impetem uderzam w coś głową, po czym głucho upadam na tyłek. Podnoszę wzrok, a widząc przed sobą psa spoglądającego na mnie groźnym okiem, zaczynam żałować pewnych decyzji.
— Klematisie — pies zwraca się do lidera, jednak daje sobie chwilę, aby zgromić mnie wzrokiem — co to, do stu Dwunożnych, za szczeniak?
Rudowłosy szybko podbiega, a następnie staje jedną nogą pomiędzy mną a, jak przypuszczam, medykiem Bezgwiezdnych.
— Cóż, Kurko, poznaj Leonisa — mówi, a ja mogłabym przysiąc, że usłyszałam, jak przełyka ślinę. — Leonisie, to jest Kurka. Znalazłem ją dzisiaj rano wymarzniętą na cmentarzu.
— I przyprowadziłeś ją tu w celu…? — dopytuje medyk, lecz po jego tonie słychać, że spodziewa się odpowiedzi.
— Potrzebowała pomocy. Nie mogłem jej tak zostawić. Proszę, mógłbyś ją zbadać?
Leonis patrzy to na mnie, to na Klematisa, a następnie ciężko wzdycha. Naprawdę bardzo ciężko. Odwraca się i zaraz znika w budynku, przechodząc przez małe wejście. Rudowłosy daje mi znak, żebyśmy za nim podążali.
Przekraczam próg, aby dostrzec, mimo tego jak mały wydawał się domek, całkiem spore pomieszczenie zanurzone w półmroku oraz liczną kolekcję ziół, kwiatów i innych roślin, których w życiu nie widziałam. W duchu odczuwam pewną ulgę, że akurat teraz mam zatkany nos. Nie wiem, jak wytrzymałabym w tak dużym skupisku zapachów bez potężnego bólu głowy.
Siadam we wskazanym przez Leonisa miejscu i zaraz słyszę jego zirytowany głos.
— Czy ty masz Bezgwiezdnych za przytułek charytatywny, że przyjmujesz dosłownie każdego szczeniaka, który się nawinie? — pyta i choć sprawdza mój stan, oglądając mnie ze wszystkich stron, wiem, że zwraca się do Klematisa. Podburza to jedynie moją frustrację; Leonis zachowuje się, jakby w ogóle mnie tu nie było.
Rudowłosy już ma się odezwać, jednakże medyk nie pozwala mu na to.
— Pytanie retoryczne — mówi i podchodzi do wachlarza ziół. — Za stary się na to robię. — Wzdycha i bierze w pysk wybraną roślinę. Rzuca ją pod moje nogi i idzie szukać następnej. — Doprawdy, może zamiast uskuteczniać schronisko i sprowadzać do klanu kolejne gęby do wykarmienia, zająłbyś się realnymi problemami, panie liderze. Jak na przykład tym, że niedługo zabraknie ci medyka.
— Leonisie…
— Nie będę cię uczył o sztuce przemijania, ale doskonale widzisz, że najmłodszy nie jestem i, na szczęście, nie będę żył wiecznie. Wspaniale, że szczeniaki bawią się w wojowników, ale potrzebujemy znaleźć dla mnie ucznia, a nie kolejną puszystą kulkę szczekającą na wiewiórki, która myśli, że przyczynia się do czegokolwiek.
Kiedy tak patrzę na niego, krążącego po pomieszczeniu, narzekającego i do bólu bezpośrednio, czuję, że coś zaraz rozsadzi mnie od środka. Jeżeli miałabym wybrać jedną rzecz, której nienawidzę najbardziej na świecie, byłoby nią właśnie starcze pierdolenie. Zanim zdążę przemyśleć swoją decyzję, rozważyć wszystkie za i przeciw, wziąć pod uwagę moje umiejętności, predyspozycje, doświadczenie albo chociażby podważyć trzeźwość mojego umysłu, mówię:
— Skoro tak desperacko potrzebujesz ucznia, to zgłaszam się na ochotnika, stary dziadzie.
<Leonisie?>
[2309 słów: Kurka otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz