Jedynym, co Laurency słyszał jasno i wyraźnie, było sformułowanie „dopóki nie odzyskasz kiły”. A może to wcale nie było tak?
Tak czy inaczej — cała reszta zlewała mu się w jedną, nieszczególnie wyraźną całość, nabierając koślawego kształtu czegoś w rodzaju niczego (to nie to samo nic, co w głowie Laurencego; to to „nic” z gatunków funkcjonujących, ale nieprzypominających niczego niców), więc tylko kręcił i kiwał łbem na zmianę, żeby nie wyszło na to, iż albo zgadza się na wszystko, bo wtedy mógł pozwolić Leonisowi na testowanie go pod kątem wywoływania kiły u psów, albo zaprzecza, jakby medyk pytał, czy preferuje niekonwencjonalne leczenie i wydłużony okres powrotu do zdrowia. Swoją drogą, zastanawialiście się kiedyś, jak idiotycznym pytaniem jest „nie masz nic przeciwko?”? Nie to, że Leonis je zadał — na Bezgwiezdnych — tak sympatyczny i miły w obyciu jeszcze nie był, ale przyszło to do zamglonego, otumanionego umysłu Laurencego, kiedy motał się na trawie w bezsilnych wyrazach protestu, zwijając się w konwulsjach nie tyle, co bólu, ale paraliżującego poczucia nieposłuszeństwa tylnych kończyn i szczęki opanowanych zdrętwieniem. Wówczas jego życie, podobnie jak te wszystkie zające, chociaż w skrzydła nikt ich jeszcze nie wyposażył, przeleciało mu przed bursztynowymi oczętami, zalewając nietęgi rozum falą niespodziewanych rozważań. Gdyby trucizna była silniejsza, najprawdopodobniej nawet by się, o zgrozo, nawrócił.
— Po-słuchaj, ty… ty… — zawahał się, naprędce wertując bibliotekę wyzwisk, jakich znaczenia poznał w ciągu ostatnich lat — ...hultaju… drapichruście… ś-śmierdzący… śmier-dzielu… nie pozwolę na t-to. — Spróbował unieść zad, który uprzednio posadził na twardej, uklepanej ziemi w geście swoistego protestu. Medyk patrzył na niego z politowaniem, a Laurency, w amoku, nie hamował nazmyślania, głośno i wyraźnie zaznaczając swoją niechęć do ideologii leonisowej. — Nie potrze-buję ki-kiiiiiły, doktorku od siedmiu boleści! Nie chcę… nie ch-cę mieć zwidów! Kto by ci-ę wie… — czknął — ...wiedział, c-co ro-bisz ze swoimi… pasznetnami. — Z jego pyszczka wydobył się bełkot.
Leonis przyglądał mu się wnikliwie i jeśli tylko Laurency był we wzorowej kondycji fizycznej i o pełni rozumu, skuliłby się w obawie przed gderliwym gburem nielubiącym gadatliwych, zatrutych jak wujowie na rodzinnych imprezach alkoholem psów z problemami ze słuchem i aparatem mowy.
— Panszetami… pasztena… mi… kurczę pie-czone! — zaklął. — Wie-sz, doktorku, o co biega. A teeeraaaz…
— Panszetami… pasztena… mi… kurczę pie-czone! — zaklął. — Wie-sz, doktorku, o co biega. A teeeraaaz…
Obrócił się o pełne sto osiemdziesiąt stopni, ponownie okręcił wokół własnej osi, jakby szukał wyjścia, i ponowił próbę rozruszania wszystkich posiadanych kości — podczas prostowania prawej tylnej, kiedy prężył się jak Kendall Jenner, wyrżnął jak długi o ziemię, ponieważ marnie ocenił swoją koordynację ruchów, równowagę i możliwości, przegrywając z męczącymi zawrotami głowy. Zarechotał baranio, dając wszystkim w pomieszczeniu, to jest, Leonisowi, do zrozumienia, jak komicznej rzeczy dokonał i że powinnością medyka było mu zawtórować.
Pysk Leonisa nie zmienił jednak wyrazu.
— Patrzysz na mnie jaaaak… jak-bym był cię-żarem — jęknął z nieudawaną żałością pacjent. — Jakbym za-zabił ci… mamę… alb-albo… faceta… och, nie! Jakiż ja jestem głu-upi! Nie wszyscy wolą samców! Masz rację, Leo-eonisie, nic ze mnie nie wyrośnie! Nie przedłużę gatunku, więc muszę… muszę zająć się samicami! — Zanim skończył swoją litanię, Leonis zdążył odwrócić się z westchnieniem i zająć przygotowywaniem następnej dawki ziół, którą warto było podać majaczącemu bałwanowi. Laurie co prawda załkał z przykrości, ale spłynęło to po medyku jak morska woda po dmuchanej kaczce, na jakiej Dwunożni grzeją swoje egoistyczne zady.
Bezgwiezdny wojownik leżał na podłodze, jojcząc nieustannie na każdy temat, który akurat udało mu się wyciągnąć z czeluści bezdennego, ciemnotowatego umysłu. Nie przejmując się zupełnie cudzą, obecnością wylewał z siebie wszelkie żale i opisywał nieudane miłosne podboje, niepowodzenie związane z polowaniem na zająca i uczucie, jakie towarzyszyło mu w tamtych tragicznych dla żołądka momentach głodu i wyczerpania. Mimo że umysł domagał się odpoczynku, nieco zbity z tropu mnogością wydarzeń, które występowały po sobie jedno po drugim bez chwili oddechu, ciało Lauriego wyraźnie nie zapisało w swoim prowizorycznym kalendarzyku punktu „przestać pierdolić, dać spokój Leonisowi (((sen)))”, ponieważ kiedy tylko zamykał oczy, w kompletnie przypadkowej części ciała zaczynał czuć nie tyle, co mrowienie, a wręcz kłucie. Jak wiadomo powszechnie, nikt nie lubi kłótników (bo wiecie, kłuć a kłócić się to skrajnie różne słowa, a ani tego, ani tego nikt nie lubi. Dobra, w porządku, zapomnijmy o tym kiepskim żarcie).
Laurency jak przez mgłę usłyszał przekleństwo medyka i wiązkę słów ściśle powiązaną z narzekaniem na brak jakiegoś zioła, którego znajomość nie obejmowały mierne kompetencje wojownika.
— A co to? Buraczki? — Przechylił głowę, kiedy Leonis zbliżył się do niego z następną, tym razem różową mieszanką najróżniejszych specyfików. — Ratunku…
— Przestań — upomniał go po raz kolejny, tym razem jeszcze bardziej oschle i jeszcze bardziej niesympatycznie.
— Ja nie chcę…
— Na lit-...
— Mamo, ratuj…
Z pyska Leonisa dobiegło westchnięcie.
— Trzeci raz! Przecież ja u-umrę!
— Może wtedy byś się zamknął.
— Ratunku, przemoc słowna.
Zanim zamknął pysk, łapa medyka po raz trzeci znalazła się zdecydowanie zbyt blisko i wepchnęła mu zioła. Mózg podsunął mu dwa wyjścia: wyjście A, wypluje to cholerstwo prosto na łeb Leonisa, przy czym narazi się na jego jeszcze większy gniew i na dobrą sprawę zmarnuje dobre roślinki, które mogą uratować czyjeś życie (o tym wcale nie pomyślał, ciężko o rozsądność w obliczu zatrucia) albo wyjście B, z kulturą zrobi to, do czego został na dobrą sprawę zmuszony i zaufa gburowi. Nie lubimy gburów. Nie lubimy nikogo. Ale gburów w szczególności.
— Jakie niedobre — skrytykował. — Smakuje jak żuki. Czy umrę?
— Nie. Na pewno nie po takiej dawce.
— Po większej bym… u-umarł?
— Tak.
— To daj… daj mi więcej… — Spuścił łeb z pokorą.
Leonis zignorował błagalny ton wojownika, ku jego wielkiemu niezadowoleniu i zawiedzeniu. Nie zdążył jednak ponowić swojej prośby, bo ledwo udało mu unieść spojrzenie, a jego powieki zaczęły się kleić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz