— Wstawaj! — Usłyszałem rozkaz tuż nad sobą. Byłem wtedy jeszcze bardzo zaspany, ponieważ jak na moje oko, pora była dość wczesna. Dodatkowo podczas nocy nie za bardzo udało mi się odespać poprzednią wyprawę nad płytką wodę. Biegałem tam od południa do późnego wieczora, przez co strasznie pobolewały mnie łapy. Co za tym idzie, musiałem praktycznie wlec się po ziemi całą tę drogę.
— Nie będę się powtarzać. Wstawaj natychmiast! — nakazał damski głos. Otworzyłem jedno oko, kierując je w jego stronę. Wcale nie byłem zdziwiony, że moja matka stała nade mną i zdzierała sobie gardło z byle powodu. Zdarza się to bardzo często, więc zdążyłem przywyknąć.
— Czemu aż tak ci przeszkadza, że sobie śpię? — mruknąłem, na nowo układając się w wygodną pozycję. Rozciągnąłem prawą łapę, zwinąłem bardziej ogon, a głowę przechyliłem…
— Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? Nie tego cię uczyłam!
Nie, niczego mnie nie uczyłaś.
— Jak zwykle, robisz mi tylko problemy!
Jeśli tak, to może po prostu zniknę?
— Wynoś się z tego wyra, ale już! — wrzasnęła ze złością, ostro zamachując się na mój grzbiet. Na całe szczęście zdążyłem zerwać się z legowiska i odbiec od niej o parę metrów. Jednak opłaca się tyle biegać.
Złapaliśmy kontakt wzrokowy. Ona patrzyła się nienawistnie, za to ja — z widocznym żalem. Chociaż to nie pierwszy raz, gdy zachowała się w ten sposób, to jednak nie chciałem nią gardzić. Mimo wszystko wciąż jest moją matką — dlatego nie chcę jej za nic winić, nawet kosztem mojego samopoczucia i zdrowia.
Stanęła baczniej. Wyprostowała się, nie spuszczając ze mnie oczu. Wyglądała, jakby była gotowa pobić mnie tu i teraz. Nie chciałem, żeby tak się stało, nie chciałem znów czuć piekących ran na moich łapach. Nie chciałem czuć się winny.
Więc uciekłem. Po prostu uciekłem; moje kończyny jakby same z siebie zerwały się do szybkiego biegu w stronę mieszczącego się za mną centrum obozu. Wówczas przypomniałem sobie słowa psa, który jako jedyny zaoferował mi pomoc. „Nie myśl o tym” — głos kundla krążył mi chwilę po głowie. Jest lepiej, gdy o tym nie myślisz — szepnąłem cicho, dopowiadając jego dalsze słowa, które dodały mi otuchy. Na wspomnienie o nowo poznanym samcu, mój humor natychmiast się poprawił.
Po niecałej minucie dotarłem do gęściej zaludnionej części klanu. Postanowiłem zwolnić, widząc jaki natłok kundli tam panował. Obok mnie przechodziły przeróżne psy, które widziałem pierwszy raz na oczy. Fascynowało mnie, jak wiele ich tam było, a także to, w jaki sposób każdy z osobna wyróżniał się czymś innym — a to grubością futra, jego kolorem czy kształtem. Byłem też ciekaw, czy któryś z nich mógłby być dość interesujący podczas obserwacji. Znudziło mi się oglądanie tych samych liści, codziennie porywanych przez północny wiatr...
Przechodząc przez nasze tereny, zauważyłem, jak pewien szczeniak grzecznie czekał przy legowisku medyka. Zainteresował mnie ten widok, dlatego podszedłem trochę bliżej, aby podsłuchać ich rozmowę. Gdy tylko moje pole widzenia się powiększyło, zauważyłem, że pieskiem była dość znana mi Kurka. Nigdy nie zamieniliśmy ani słowa, jednak moje oczy wypatrywały ją nieraz między bawiącymi się rówieśnikami. Po chwili zaobserwowałem ruch obok niej; okazało się, że dorosły kundel trzymał w pysku jakąś zieloną roślinę, przypominającą zwykły chwast. Zastanawiało mnie, co pomaga wyleczyć. Bolący ogon, nadmierną ciekawość, a może brak dobrego węchu do poszukiwania nieznanych skarbów?
Koniec końców suczka odeszła, wyglądając na zadowoloną, uprzednio biorąc od niego lekarstwo. Nie zamienili ani jednego słowa, a jedynie skinięcia głowami i spojrzenia. Zostawiło mnie to strasznie nie usatysfakcjonowanym, ponieważ pragnąłem dowiedzieć się czegoś przydatnego o nowo poznanej roślinie. Oczywiście wiem, że niegrzecznie jest podsłuchiwać rozmowy innych, ale czasami to jedyny sposób na dotarcie do ważnych informacji!
Znudzony brakiem sensacji, mknąłem dalej przed siebie i o dziwo nawet nie zauważyłem, że wyszedłem w tereny, których nigdy jeszcze nie widziałem, a nawet o nich nie słyszałem! Nie poznawałem żadnego z drzew ani krzewów, choć niebo wydawało się podobne do tego, które widzę codziennie. Przestraszyłem się wtedy nie na żarty, ponieważ, nawet gdybym chciał wrócić, to nie miałem pojęcia jak; wielokrotnie skręcałem, widząc ślepe zaułki lub nieciekawe zbocza. Na chwilę kompletnie straciłem pojęcie, co się ze mną dzieje; obróciłem się parę razy dookoła, coraz szybciej oddychając. Myślałem też, że moje serce w każdej chwili może wyskoczyć na zewnątrz (o ile to w ogóle możliwe!). Obszedłem parę drzew wokół ich osi, próbując zapamiętać ich wygląd, aby w razie czego do nich wrócić. Niestety, los postanowił dopiec mi jeszcze bardziej — podczas zataczania koła dookoła wysokiego, obficie porośniętego mchem dębu, coś po prostu poszło nie tak. Okazało się, że po jego lewej stronie jakiś mądrala postanowił wykopać wielką dziurę, do której — oczywiście, jak na ślepego mnie przystało — musiałem wpaść. Nie powiem, zabolało mnie to mocniej, niż się tego można było spodziewać, ponieważ mój biedny zad wciąż przeżywał wczorajsze wygłupy.
Musiało minąć parę dobrych minut, żebym mógł się normalnie podnieść. Wciąż przeklinałem w myślach to, co mnie spotkało, jednak wiedziałem, że muszę się w końcu zebrać do kupy. Z mojego pyska wydobyło się jeszcze ciche „kurczę blade”, po czym spróbowałem powoli rozprostować łapy. Gdy tylko ustałem na równych łapach, obejrzałem się jeszcze raz za siebie i próbując się nie załamać, ruszyłem w lewo.
Przez jakiś czas zwyczajnie dreptałem, ponieważ całkowicie straciłem chęci do starania się o osiągnięcie celu. Jednakże wraz z odsłonięciem słońca, powróciła także moja siła w nogach, więc zacząłem biec. I biegłem tak sobie, biegłem, czując się jak w jakimś labiryncie. Wszystko dookoła wyglądało wciąż tak samo, przez co mój mózg powoli zaczął się gubić. O, jaka ładna sosenka! Zaraz, zaraz… czy przypadkiem nie minąłem jej chwilę temu?
— Przez ten cały czas szedłem w lewo, to może teraz spróbuję w prawo… — mruknąłem, totalnie przestając zastanawiać się nad tym, co wyprawiam. Przestało mnie to obchodzić jakieś trzy krzewy jagodowe temu.
No i skręciłem w prawo, co o dziwo przyniosło jakiś skutek. Zacząłem przechodzić przez szarawe, nieznane mi dotąd chaszcze. Od teraz będę je chyba nazywać kłującymi badylami, ponieważ czułem, że zostaną mi po nich otarcia.
Gdy poczułem się pewniej z łamaniem ich, postanowiłem trochę przyspieszyć, żeby nie spędzić nad tym całego dnia — jeśli dalej by tak szło, to serio musiałbym nocować w tym gąszczu.
Niespodziewanie usłyszałem cichy szum, dobiegający z niedaleka. Wyłapało je moje prawe ucho, dlatego też instynktownie przygotowałem tę część mojego ciała na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, czy nie był to przypadkiem dwunożny. Szmer brzmiał, jakby ktoś próbował zatuszować swoją obecność, chociaż i tak dzięki podmuchowi wiatru doszła do mnie delikatna woń postaci. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jednak należała do jakiegoś kundla. Szczerze mówiąc, topaz spadł mi z serca, ponieważ wielu bezgwiezdnych wojowników często wspominało, że ludzkie istoty zazwyczaj są niebezpieczne i na ich widok trzeba uciekać, gdzie pieprz rośnie. Uspokajając się nieco, postanowiłem trochę zwolnić i przysłuchiwać się coraz to głośniejszym odgłosom łapanych pod ciężarem psa gałązek. Zastanawiało mnie, czy nieznajomy zdawał sobie sprawę z tego, że wiem o jego obecności.
Nie minęło parę sekund, a mój wzrok przeszedł z boku na przód, ponieważ nagle odgłosy ucichły. Uznałem, że pies zapewne nie chciał wdać się w sprzeczkę z kimś z innego klanu i zwyczajnie zmienił kierunek, w którym zmierzał. Sam więc skupiłem się na tym, aby nie wpaść przypadkiem w jakąś dziurę. Ponownie.
Znów ruszyłem szybkim pędem, przedzierając się przez gęste zarośla. Miałem nadzieję, że niedaleko stąd znajduje się miejsce z dobrą widocznością, dzięki któremu mógłbym szybko znaleźć drogę powrotną na teren klanu Bezgwiezdnych. Nie miałem ochoty wędrować tą samą, ponieważ łapy zaczynały mnie coraz bardziej boleć od ostrych końców wyższych ode mnie łodyg.
W pewnej chwili wzdrygnąłem się mocno. Doszło do mnie to dziwne przeczucie, mówiące, że ktoś na mnie patrzy. Bardzo chciałem się w tamtej chwili mylić, jednak moje zmysły mnie nie zawodziły; nieznajomy wcale nie odszedł w inną stronę.
— Widzę cię!
Głos wcale nie przypominał tych niskich i dumnych, jak u dorosłego wojownika, wręcz przeciwnie — brzmiał, jakby należał do takiego psa, jak ja — niedawno narodzonego szczeniaka. Mimo to serce zabiło mi mocniej. Byłem pewny, że skoro nieznajomy jest tak blisko, to pewnie też słyszy to głośne kołatanie. Strasznie się zawstydziłem na samą tę myśl, co było widać, jak na tacy.
— Nie uciekniesz mi, nawet o tym nie myśl! — dopowiedział pewnym siebie tonem, a ja zacząłem spodziewać się czegoś dziwnego, co najpewniej zaraz się wydarzy. Tak głupie teksty nigdy nie wróżą nic dobrego...
Zerwałem głowę do góry. Przez ułamek sekundy coś — lub ktoś — przysłonił mi mocno świecące słońce. Całe moje ciało objął czarny cień, dający mi na chwilę ochronę przed gorącem napływającym z nieba. Otworzyłem szerzej swoje oczy, aby lepiej dostrzec szczegóły skaczącego nade mną psa. Niestety, nie było mi dane nawet określić barwy jego futra, ponieważ poczułem ostry ból przednich łap.
Z tego niefortunnego wypadku wyniknęły dwie rzeczy; pierwszą była krwawiąca rana na moim czole, powstała wskutek upadku, który wydarzył się przez wystający, wielki kamień. Nigdy nie sądziłem, że skały mnie zdradzą i zasadzą na mnie taką nikczemną pułapkę.
Drugą był sukces, co do częściowego odtajnienia wyglądu tajemniczego psa, którego także obwiniałem za moje potknięcie, bo przecież to przez niego się zagapiłem i nie zauważyłem, na co biegnę. Miałem ochotę od razu na niego nakrzyczeć, jednak postanowiłem się powstrzymać, zważając na przeszywający moją głowę ból.
Gdy tylko otrząsnąłem się z tego, co przed chwilą się stało, moim oczom ukazał się nieznajomy czworonożny; kolor jego sierści przypominał mi wcześniej spotkany nad wodą minerał zagrzebany głęboko w piachu, a bystre spojrzenie wbiło się intensywnie w moją stronę. Nie za dobrze widziałem szczegóły wyglądu kundla przez dzielącą nas odległość, jednak z tego, co udało mi się zauważyć, jego ślepia wydawały się o wiele jaśniejsze od moich. Ta ciekawa między nami różnica zdawała się mnie bardzo podniecać — uwielbiam różnorodność!
— Wyglądasz, jakbyś zobaczył Iryskę nie od tej strony, co trzeba — zaśmiał się głupkowato, jednak nie załapałem jego dziwnego dowcipu.
— Kogo niby? — Przechyliłem głowę na bok, mrużąc delikatnie oczy. Chciałem dostrzec, czy odcień jego nosa nie pasowałby przypadkiem do tamtego minerału, który znalazłem dwa dni te...
— Ej, skąd ty właściwie jesteś? — zmienił nagle temat, a ja zastanawiałem się chwilę nad odpowiedzią. Przez jego ton wypowiedzi nie byłem pewny, czy nie będzie chciał się ze mną klepać na wieść, że pochodzę z innego klanu.
— Nooo… właściwie to, eee… z Flumine? — odpowiedziałem dość niepewnie, myśląc, że szczeniak od razu się domyśli, że to nie jest prawda. Miałem nadzieję, że powie mi tylko, żebym stamtąd poszedł, czy coś…
— Och, naprawdę? To co tu robisz? Chodź, niedaleko stąd jest droga, którą możemy wrócić! — Od razu zmienił postawę na łagodniejszą, a na jego pysku pojawił się przyjazny uśmiech. Czułem, że szczeniak tylko ściągnie na mnie kłopoty.
<Krzaczor, co ty robisz?>
[1724 słowa: Chwast otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz