19 marca 2021

Od Rudzika do Chabra

Z gardła Rudzika wydarło się ciche westchnięcie, pogonione karykaturalnym powtórzeniem jego własnych słów. Jakiś wojownik odgonił go od granic obozu z pobłażliwym wyrazem pyska, mówiąc równocześnie, żeby nie wychylał nosa, póki nie pozna terenów pod własnymi łapami. Rudzik przez chwilę gapił się na niego z widocznym zaciekawieniem, szukając w głowie odpowiednich słów, by grzecznie zapytać się go o imię. Nie zdążył jednak, pacnięty w bok łapą. Cudem utrzymał równowagę, ratując się tym, że cios skierowany był w bark i ledwo zahaczył o jego grzbiet. Ziemia zaś zadrżała, ale wojownik przyjaźnie się uśmiechał. Rudzik przełknął ślinę, nie wyobrażając sobie, jakie uderzenie mógłby od niego otrzymać, gdyby był wrogiem klanu. Przez kręgosłup przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz. Posłusznie jednak przyjął odmowę, nie chcąc wyjść na pyskacza i ruszył szwendać się w inne okolice, nie mając ochoty pozostać w miejscu. Miał wrażenie, że każda sekunda w bezruchu cofa go niewyobrażalnie na tle innych uczniaków i wiążę nieumiejętnością nadążania za innymi — a na to pozwolić sobie nie może. Pierwszym krokiem było ogarnięcie otoczenia wokół siebie. A bynajmniej na tyle, by nie zgubić się przy pierwszej lepszej okazji.
Stare blokowisko roztaczało wokół siebie postrzępione cienie a on, czując na sobie nieprzyjemne promienie słońca, chował się więc pod nimi i przeczekiwał, aż wielka kula ognia nie zniknie za chmurami, choć na chwilę. Potem kontynuował swoją wędrówkę, wlepiając ciemne ślepia w każdy nieznany mu obiekt. Niby wiosna, ale czuł się jak prażynka. Iście przypalona prażynka. Ratowała go jednak perspektywa deszczu, bo na horyzoncie zbierały się brunatne kłęby powietrza. Rudzik zmrużył ślepia, szczerząc radośnie kiełki. Ich ciemne zabarwienie raczej nie zwiastowało dobrej pogody.
Jeśli zaś chodzi o jego istotę w klanie, to był nowy, cholernie przerażony i niemalże nagi emocjonalnie, szczękając nerwowo zębami i chadzając w koło jak popieprzony wariat. Ekspedycje traktował jak ucieczkę przed innymi, którzy mogli zadać niewygodne pytanie. Wystarczy już, że przywódca tego zlepka wszelakich psów, jak i Szałwia dowiedzieli się o jego przeszłości — uważał, że nikt inny na razie nie musi. Nie bał się odrzucenia, bo tego wręcz po niektórych oczekiwał. Ale nie był w stanie przyjąć do siebie faktu, że te głupie psy przyjęły go bez słowa sprzeciwu. Ba, gdyby tylko przyjęły! Jego nowi towarzysze pozwolili mu się najeść do syta, dali bezpieczne schronienie i poinstruowali, co musi zrobić, by dołączyć w ich szeregi i to w taki sposób, jakby nie byli w stanie przyjąć odmowy. Już traktowali go jak swojego. Mimowolnie poczuł się przez to małym trybikiem w ich wielkiej społeczności. A to wszystko zrobiły w ciągu dwóch dni, mianując go niemalże od razu uczniem i wciskając do ich legowiska. 
A on jak skończony dureń potakiwał im za każdym razem, podwijając pod sobą ogon.

Miał wrażenie, jakby był najsłabszy ze wszystkich zebranych tutaj uczniów. Większość umiała już polować, nadążać cwałem za biegiem swojego mentora i umykać przed jego kłami, gdy ćwiczyli walkę, która wyglądała jak prawdziwe starcie. Wyłapywał jednak, że nauczyciele nie ranili pazurami delikatnych tkanek i nie biorą takie rozmachu, gdy celują w okolice łba czy brzucha. Nie gryźli też. Przed oczyma stanął mu wojownik, który dzień wcześniej klepnął go w bark i podpatrzył, jak jeden ze szczeniaków unika ciosu kilkakrotnie silniejszego. Przypominali już małych wojowników, których jedynym uszczerbkiem był młody wiek — ale upływ czasu jest jedynie... kwestią czasu. Rudzik przełknął ślinę, starając się stanąć prościej. Szałwia nie może go zobaczyć w takim stanie. Co, jeśli stwierdzi, że jest zbyt miękki, by walczyć? Odrzuci jego kandydaturę i pozbawi statusu ucznia, niemalże obdzierając z resztek szansy na morderstwo ojca? Nie, nie mogłaby. Ale co, jeśli jednak?
A potem zobaczył jego, akurat wtedy, gdy zaczęło kropić letnim deszczem.
Rudzik kierował się do legowiska uczniaków, chcąc znaleźć Szałwię. Wiedział, że ma szczenięta i może nie mieć czasu, ale musiał spróbować ją gdzieś złapać. Chciał z nią porozmawiać. Odwiedzić. Może po prostu poznać? Podpytać o rady, jak ma się zachować. Jeśli była wojowniczką, mógłby ją podziwiać. Spotkał ją jednak tylko raz i to przelotnie, więc nie był pewien jej osoby. Wydawała się przyjaźnie nastawiona. Nie znał jednak tu jeszcze nikogo i logicznym posunięciem wydawało się znalezienie nici porozumienia z przydzielonym mentorem. Jakimś cudem znalazł się na placu porośniętym drzewami z nieharmonijnym tłem dziwnie powyginanych prętów, z których odrywały się płaty wypłowiałej farby. A potem dostrzegł miarowo oddychającą kulkę futra wciśniętą pomiędzy pniem wiśni.
Gościu wyglądał jak siedem nieszczęść, których jakaś tajemna siła magicznie zdublowała działanie. Szary zerkał na boki apatycznym spojrzeniem, kiwając pyskiem na boki. Jakby coś nucił. Z tej odległości ciemny nie był w stanie wyłapać słów, więc zbliżył się w jego kierunku o długich kilka kroków. Tamten jednak zauważył go niemalże od razu, bezwładnie zatrzymując w miejscu. Gdy młodziak spojrzał Rudzikowi w oczy, ten aż podskoczył. Nie, że ze strachu. Nie z lęku. Ale z zaskoczenia. Szczerego i kłującego w piersi. Aż zabolały go żebra od oddechu, który mimowolnie znalazł się w jego płucach. Do pustego łba przyszło mu tylko jedno słowo — piękne. Nie był w stanie wypowiedzieć tego na głos, bo gardło zacisnęło mu się w supeł. Nawet chrząknąć nie mógł. Dopiero po kilku sekundach odzyskał sprawność w kończynach, gwałtownie skracając pomiędzy nimi odległość. Ale w międzyczasie na jego pysku pojawił się raczej wyraz podejrzliwego zmarkotnienie. Nie, mógłby wyjść na debila. Co nie zmieniało faktu, jak bardzo spodobały mu się cudowne ślepia małego towarzysza. Chciał powiedzieć „popatrz na mnie jeszcze raz i nie mrugaj”, ale od razu wyzbył się tej szurniętej propozycji i zastąpił ją chłodną kalkulacją jego możliwości bojowych. Szczeniak wydawał się młodszy. A co za tym idzie i mniejszy.
Nie, nie wydawał się mały — to ogromne drzewo wokół karykaturalnie go zmniejszyło, jakoby tworząc z podlotka zwierzę dwukrotnie mniejsze. A potem Rudzik wziął głęboki wdech, podrywając łeb do góry. Korona przyjemnie pachnącej wiśni mrugała do niego, łaskocząc wiatrem w ślepia i podgardle. Spodziewał się kwiatów na drzewie, ale zobaczył jednak niewyraźne i nierozwinięte pąki. Pewnego rodzaju zawód wyszeptał mu innego rodzaju prawdę. On też był kurduplem pod liściastym płaszczem.
Co nie zmieniało faktu, że ewidentnie przewyższał wzrostem siedzącego w kącie pnia psiaka. Deszcz unikał jego futra, brodząc w korze. Rudzik zaś stał w jego zasięgu, czując, jak kropelki kaskadowo spływają mu między oczyma czy karkiem.
— Et, mały kundlu — warknął, pozwalając równocześnie, by z gardła wyrwał mu się nieco stłumionych charkot. Nie chciał zostawić tego szaraka samego, ale bał się okazać swoje zainteresowanie nawet ewentualnym zawarciem przyjaźni czy sojuszu — Co ty tu robisz? Z legowiska dla szczyli spieprzyłeś?

<Chaberek?>
 [1054 słowa: Rudzik otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia i 2 Punkty Treningu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz