Rudzik nie chciał próżnować. Nie potrafiłby nawet. Uderzyłoby to w jego wybujałe ego, jak i ambicje, których wodzy nie potrafił utrzymać. Nieważne, jak bardzo by się starał. Ciągnęły go w przód, urywając niekiedy sen czy zmuszając do nieprzeciętnego wysiłku. A motywacje miał wręcz wyśmienitą. Gdy kładł się spać, myślał o ojcu i snuł wizje ich spotkania, tuż po tym, jak urosną mu już łapy i nabierze siły. Chciał zmiażdżyć mu czaszkę. Jakoś tak sobie wymyślił. Nie wiedział w sumie, czemu. Gdy zaś odpoczywał, czuł przy sobie ciepły i jakże przyjemny bok matki... Otwierał rozradowany oczy z przymilnym wyszczerzem na pysku, chcąc przywitać ją czułym liźnięciem w podgardle. Już wyciągał język, już chciał powiedzieć, że ją koch- A potem okazywało się, że była to Szałwia, która chciała sprawdzić, czy wszystko z nim dobrze, albo jeden z tych śmierdzących stęchlizną starszych, który poprzedniego wieczoru recytował mu jakieś bujdy o biegających po gwiazdach psach. Uciekał wtedy prędko spojrzeniem, jakby zrobił coś bardzo, bardzo złego i podwijał pod siebie łapy, chcąc znaleźć się w świecie, gdzie mógłby spotkać się z matką. Nie płakał od jej śmierci. Uronienie choćby jednej łezki stanowiło dla niego barierę nie do pokonania, nawet jeśli czuł, jak topi się w jeziorze żalu i smutku. Jedynie chęć zemsty nie pozwalała mu się zadusić własną chandrą, trzymając kłami za gardło i nie pozwalając zapomnieć.
Obudził go rechot wydeptywanych kamieni. Podniósł głowę, otrzepał ospale i wysunął łeb zza uczniowskiego legowiska, łypiąc podejrzliwie oczyma na śpiącego Mlecza. Jego pierś unosiła się miarowo, zgodnie z rytmem wdechów, więc Rudzik rozluźnił mięśnie. Nie znał gościa. Skąd miał wiedzieć, jak drugi uczeń zareaguje na jego chęć nocnej wycieczki? O ile towarzystwem równie odważnego kompana co on by nie pogardził, to lękał się zdrady i piskliwego krzyku wołającego starszych. Tego nie potrzebował. A jak już wcześniej przeanalizował, to znał szczeniaka tylko w widzenia — nie był więc w stanie ocenić jego reakcji na zaistniałą sytuację. Dźwięki łap ponownie zaiskrzyły chodnik, dudniąc między budynkami osiedla. Pazury darły beton, a on wzdrygnął się wbrew sobie, czując przypływ adrenaliny. Jakim cudem Mlecz był w stanie spać przy takim hałasie? Gapił się przez chwilę na pogrążonego w śnie uczniaka, mrużąc przy tym powieki. Czy tak właściwie miał jakiś inny wybór? Nie mógł go obudzić. Dopiero po chwili ruszył, sprawnie omijając jego chaotycznie rozłożone łapy. Bez wahania w kroku opuścił legowisko, korzystając z mroku późnej pory. Chłodne powietrze uderzyło go z niesamowitym orzeźwieniem, już do reszty obdzierając z chęci pójścia spać. Zachłysnął się ochłodą i zeskoczył z podestu legowiska, kierując się w gęste listowia. Od razu poczuł się pewniej, ale mimo wszystko, zachował resztki instynktu samozachowawczego i postanowił się ukryć. Na szczęście, część chodnika przy ścianie zarośnięta była gęstymi chaszczami, idealnymi do ukrycia i podejrzenia, co robią psy na dziedzińcu. Przemknął się przez pierwsze kilka metrów, niemalże czołgając w krzakach. Druga kwadra górowała na niebie, znacząc czas. Poranek dopiero za kilka godzin — co więc robi tu kilka psów, które wcale nie wyglądały, jakby miały zamiar się kłaść?
Rudzik usadowił się wygodnie w listowiu, wybierając miejsce, z którego miałby dogodny widok na plac. Wojownicy zaś stali przez chwilę w miejscu, rozmawiając ze sobą przyciszonymi głosami. Jeden z nich w pewnym momencie obrócił się w jego stronę, ewidentnie kierując spojrzenie w miejsce, gdzie ukrywał się Rudzik. Czarny zamarł, łapiąc z psem kontakt wzrokowy. Szczenięce serce zagrzmiało, czując, że może mieć sporawe kłopoty przez taki wybryk. Jak to mogło wyglądać? Podsłuchiwanie? Szpiegowanie? Nie było to uczciwe wobec innych... Czy tamten zaraz go wyda i wyciągnie konsekwencje, oby tylko...! Ale pies uśmiechnął się zadziornie i jak gdyby nigdy nic, powrócił do cichej rozmowy z innymi. Rudzik nie wiedział, co zrobić. Zebrani zakręcili się wokoło placu i zniknęli z Rudzikowego pola widzenia, gnając między krzakami i zostawiając szczeniaka samego z mętlikiem w głowie, zanim do niego w ogóle dotarło, co się zadziało. Czy to są jakieś dziwne zwyczaje Bezwiednych, o których nie miał pojęcia? Z trudem wrócił do swojego legowiska.
Rudzik dopiero rano ogarnął swoje teorie, gdy ci sami wojownicy wrócili. Z patrolu.
Przez kolejne kilka godzin niemrawo krążył po obozie, wyklinając swoją głupotę. Jak durny w tamtej chwili musiał być, doszukując się tajemnych spotkań czy konszachtów między klanowych, w chwili, w której tamci opuścili granice leża, by wyjść na najzwyczajniejszy na świecie patrol? Załóżmy, że to już wyższy poziom zarezerwowany wyłącznie dla niego.
A potem dostrzegł na uboczu psa, który mrugnął mu wtedy i nie zareagował na jego próbę szpiegostwa. Jedyne szare komórki, jakie jeszcze w Rudziku siedziały i nie opuściły posterunku po wieloletnich bataliach, ruszyły do działania. I to tak, że po chwili szczeniak stanął przed wojownikiem z drżącymi łapami.
— Na początku chciałbym... uhm... przeprosić pana. Za wczoraj. Wie pan, o co chodzi — wystękał całość na jednym wdechu, czując, jak ciekawskie spojrzenie psa oplata jego ciało — Mógłby mi pan może wyjaśnić, co robił pan z innymi psami dzisiaj w nocy? I czy... mógłby pan mi pokazać tereny klanu? Jeśli ma pan wojownik czas, oczywiście...
Słowa przychodziły mu z wyraźnym trudem, jakby ledwie mógł z siebie coś wydusić. Ale czuł od nieznanego mu psa siłę, której nie potrafiłby się oprzeć w żaden znany mu sposób. Z bliska wydawał się większy. Wątpił, by jego pazury czy zęby dały radę w ogóle dotknąć kufy wojownika, zanim ten nie zmiażdżyłby mu karku swoimi kłami. Albo nie podrzucił w górę, próbując podchwycić za brzuch czy krtań. Szczeniak zamrugał, odsyłając nieciekawą wizję. Byłby pewnie zdolny to zrobić. Ale nie może tak myśleć. Jak jest się nowym członkiem klanu, to nie po to, żeby stać się pożywieniem świeżych braci, prawda? Przyjęto go. Więc był teraz ich towarzyszem, nie obiadem. Bynajmniej miał taką nadzieję. Może są wśród nich kanibale. Cholera wie...
Wojownik kojarzył mu się z ojcem. Jakimś dziwnym trafem pies emanował tą samą siłą, której on do pewnego czasu wręcz nienawidził. Ogarnięcie, że fizyczna potęga jest kluczem do pokonania ojca, zajęło mu kilka miesięcy samotnego błąkania się po świecie. Dobrze, że w ogóle zrozumiałem, dodał gorzko w myślach, starając się nie kojarzyć członka Bezwiednych z własnym rodzicielem. Czarny basior zasługiwał na śmierć a stojący przed nim pies na pochwały, że pomaga swojej małej społeczności w postaci klanu. Jeśli nie zagryzłeś swojej lubej i nie przepędziłeś dzieciaka, to myślę, że się polubimy, stwierdził chwilę później, kaskadowo oceniając psa — nie, żeby o cokolwiek go podejrzewał. Wydawał się przyjaźnie nastawiony. Ale pozory zazwyczaj mylą. Sam starał się łagodnie uśmiechnąć, zapewne kalecząc przy tym wizerunek psów, które chciały wyjść na miłe. Ale to już nie od niego zależy, czy wojownik w ogóle się zgodzi z nim porozmawiać. Nie był w stanie odczytać jego emocji z pyska. Mało miał kontaktów z innymi, a taka ilość psów, jak tu w klanie, niemalże go przerażała, gdyż nie rozumiał niekiedy, jak się wobec każdego miał zachować. Podpowiadała mu jednak hierarchia, której nauczyła go matka i życie na ulicy.
Samiec nie był niski, ale miał krępą i silnie wyglądającą sylwetkę, co dziwnym trafem deprymowało Rudzika. Niby nie przerastał go aż tak, ale w gębie miał rząd kłów i zapewne więcej rozumu, niźli ciemny uzbierał przez wszystkie dni jego życia. Rudzik więc uśmiechał się, żałośnie wciskając ogon pomiędzy nogi. Nie chciał wyjść na zbyt pewnego siebie, ale leszczem też nie chciał pozostać, więc pozwolił sobie przynajmniej na równe złączenie łap.
— Proszę pana..? — znowu zapytał, starając się jakoś grzecznie dotrzeć do łaciatego samca. Jego milczenie zaczynało go przerażać.
<Jazgot?>
[1213 słów: Rudzik otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia i 2 Punkty Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz