8 czerwca 2021

Od Szarej Skały

 — Co sądzisz?
— Jesteś debilem.
— Czyli kontynuujemy.
Ruszyłem dalej przez tory kolejowe, radośnie przechodząc na ich drugą stronę. Mój demon wewnętrzny, zwany Vergilem, nie kłócił się ze mną dalej. Taki był dryl, chociaż raz musiał wyrazić swoją, błędną, opinie o mojej inteligencji, zanim będziemy kontynuować podróż. Tym razem odnosiła się do tego, że na miejscu czuć było psy. Nie domowe, one były wszędzie, a dzikie. Dzikie psy są niebezpieczne, każdy to wiedział. Starałem się ich unikać, chociaż musiałem przyznać, że czasem brakowało mi towarzystwa. Vergil był dobrym towarzyszem do rozmów, ale on słyszał już wszystkie moje historie. Potrzebowałem kolejnej gromady, do której mógłbym pysk otworzyć. Verg prychał tylko na to, ale nie kłócił się ze mną. Wiedział, że byłem towarzyską bestią.
Nigdzie nie zostawałem szczególnie długo. Po prostu nie czułem tego ucisku w żołądku, który mówiłby mi „Tak Peter, zostań tu Peter”, a ja zawsze słuchałem się swojego ciała. Nie słuchałem się za to Vergila, który uznawany był przez wszystkie psy, spotkane po drodze, za wytwór mojej wyobraźni albo chorego umysłu. Nie kłóciłem się już o to, nie było zabawy.
Wspomniany Vergil przypomniał mi, żeby wrócić uwagą do świata zewnętrznego, bo zbliżałem się do ulicy. Przemknąłem między samochodami i zacząłem kręcić się między tłumem ludzkich nóg. Jeśli zajęczę w odpowiedni sposób ktoś zrzuci mi hamburgera.
Ktoś inny postanowił wydawać z siebie upokarzające dźwięki. Poszedłem w ich stronę.
— Oho, wyglądasz, jakby mogła ci się przydać pomoc — powiedziałem, patrząc na psa, który zwijał się z bólu.
— Nasz medyk jest chwilowo niedysponowany.
— O, a co się stało?
— Nie żyje.
— … ups?
Pies zacisnął zęby i spróbował wstać. To był zły plan, ale pozwoliłem mu walczyć z grawitacją.
— Poczekaj chwile, co? Przyniosę ci coś do pożucia. Będzie ci zaraz lepiej.
— Skąd mam mieć pewność, że mnie nie otrujesz?
— Nie znam cię szczeniaku, czemu miałbym cię truć?
— A czemu miałbyś mnie leczyć?
— Bo nie mam nic lepszego do roboty, jak również liczę, że w podzięce dasz mi coś do jedzenia. Leż.
Pies posłuchał mnie, bo niezbyt miał inną możliwość. Nuciłem sobie po drodze, z nosem blisko ziemi. Ludzie i ich zanieczyszczenia utrudniali mi poszukiwania. Nie znalazłem tego, czego słuchałem, ale niech będzie. Nie byłem pewien, czy odpowiednie roślinki nawet tu rosną, a nie chciałem kazać szczeniakowi czekać zbyt długo.
— Masz. — Podsunąłem mu kępkę ziół pod pysk. — Przeciwbólowe. Pomoże ci chociaż na tyle, że będziesz mógł wrócić do swoich. Pies wyglądał na niepewnego, ale ostatecznie wziął rośliny do pyska. — Żuj jak najdłużej, żeby wyszły z tego wszystkie soki. Potem właściwie możesz wypluć — powiedziałem, siadając obok. Czułem, że Vergil chce coś powiedzieć, ale powstrzymał się na razie od komentarzy. Po chwili substancja zaczęła działać, bo samiec rozluźnił się i wypuścił oddech. Uśmiechnąłem się na to.
— Dziękuję.
— Nie ma za co. Długo cię tak trzyma?
— Jakiś czas — odpowiedział, ostrożnie zmieniając pozycje. — Nazywam się Ognisty Mak.
Brzydko, pomyślałem.
— Miło cię poznać. Jestem Peter. — Jego spojrzenie od razu stało się ostrożniejsze.
— Należysz do Bezgwiezdnych?
Mój uśmiech pozostał niezmienny, ale zmrużyłem nieco oczy. Bezgwiezdni. Najwyraźniej nie lubicie się z nimi szczególnie, co? Już czułem, że Vergil chce powiedzieć A nie mówiłem, że to głupi pomysł”, ale kazałem w myślach mu się zamknąć.
— Nie. Jestem samotnikiem — powiedziałem radośnie. — Żadnych powiązań z żadnymi Bezgwiezdnymi.
— Słyszałeś chociaż o klanach?
— Nie, ale możesz opowiedzieć mi po drodze. — Pies zaczął wstawać, ale zatrzymał się, by na mnie popatrzeć. — Odprowadzę cię do domu, a ty powiesz mi o tych waszych klanach. Ale najpierw ważniejsze rzeczy. Gdzie dokładnie cię boli?
Medycyna od zawsze mnie ciekawiła, nawet jeśli przez większość życia interesowała mnie tylko anatomia i sztuka opatrywania ran. Po nieprzyjemnych przygodach, które zmniejszyły moją sprawność fizyczną, nie widziałem dla siebie za bardzo innej drogi. To nie tak, że zaczynałem od zera. Każdy idiota powinien umieć rozróżnić konwalie od konwalijki i wiedzieć, że obie są bezużyteczne. Trochę wiedzy przyszło samo, trochę nauczyłem się od jednego ze swoich dzieciaków. Teraz uważałem się za nie takiego najgorszego medyka. Łapy miałem sprawne, chociaż już nie tak silne i tak, nadal mnie to irytowało, ale umiałem sobie poradzić. Potrzeba było tylko odrobiny sprytu.
Ognisty Mak coś zaczęło pobolewać parę tygodni temu. Na początku nie było to nic strasznego. Czasami tylko, jak postawił łapę nieodpowiednio, coś mocniej strzelało. Nie przejmował się tym, bo po co. A potem Srocza Łapa — ich medyczka jak się dowiedziałem — umarła, a jemu się pogorszyło. Uderzenia bólu były częstsze i przychodziły znienacka. Trochę się zdziwił, na moje pytanie o jego kał, ale grzecznie odpowiedział. Wypróżniał się normalnie, czyli nic z żołądkiem. Możliwe, że problem był natury bardziej anatomicznej. Jelita ułożyły się w nieodpowiedni sposób, czy coś podobnego. Przypominałem sobie taki przypadek. Nic, czego nie dało się rozwiązać odpowiednimi roślinami i paroma uderzeniami w brzuch.
Nie powiedziałem mu oczywiście, że będę musiał trochę ponaciskać, jeszcze by się przeraził. Musieliśmy przedostać się przez park. W parku byli ludzi i mieli swoje jedzenie. Psy nie powinny jeść kiszonki, ale to były specjalne okoliczności. Zawinąłem trochę z ludzkiej łapy i ukryłem się z młodym koleżką w krzakach. Kazałem mu się położyć i zjeść. Teraz jakoś bardziej się słuchał. Zjadł wszystko, chociaż to nie mogło być dobre. Potem wyjaśniłem, że chce sprawdzić jedną rzecz.
Kiedy pierwszy raz nacisnąłem mu brzuch między żebrami, podskoczył i wyszczerzył zęby. Dlatego właśnie nacisnąłem mocniej i nieco bardziej w lewo. To dopiero zabolało, bo pies zapiszczał. Aha, czyli rzeczywiście coś anatomicznego może tu się dziać. Miałem nadzieje, że nie wyrzyga ogórka. Nie lubiłem marnotrastwa jedzenia.
Manewrowałem na ślepo, Ognisty Mak cierpiał, ale w końcu miałem wrażenie, że coś dobrego się zadziało. Masa mięśniowo-flakowa wydawała się mniej spięta pod moją łapą.
— Przepraszam cię szczeniaku…
— Co to miało być?
— Rozwiązywanie twoich jelit. Spróbuj utrzymać kiszonkę w żołądku, co? Pomoże na pracę organów wewnętrznych.
— Nie mogłeś mi jej wcisnąć po tym, jak zacząłeś mnie maltretować.
— Nie. Chodź, powinieneś czuć różnice w chodzeniu. Idziemy do twojego domu. A poza tym ciesz się, że dałem ci zioła przeciwbólowe wcześniej. Mogło być gorzej.
Psy mieszkały w magazynie. A przynajmniej te psy. Dowiedziałem się, że są tu cztery klany i piąty, złożony z uciekinierów po wojnie. Zignorowałem część religijną, o Gwiezdnych i ichniejszych zaświatach, skupiając się na bardziej realnej części. Pięć, całkiem sporych, psich grup na niewielkiej przestrzeni. Nie przyjmują za bardzo obcych, czyli ich pula genetyczna musi być paskudna. To brzmiało…
— Peter nie. Wiem co myślisz.
— Oczywiście, że tak.
— Chcesz się wepchać do nowej sfory?
— Klanu — poprawiłem go. — A czemu nie? Chociaż na parę dni. Odpocznę sobie, najem się i będziemy mogli iść dalej.
— Peter…
Vergil posiadał niesamowity dar mówienia mojego imienia na dwieście różnych sposobów i co najmniej sto z nich wyrażały dezaprobatę.
Ognisty Mak wrócił do mnie z innym samcem. Całkiem spory, o ciemnej śmierci i zimnym spojrzeniu. Spodobała mi się jego nieufność. Gorzej by było, jeśli przywódca był otwarty i uprzejmy dla wszystkich.
— Nazywam się Sowi Pazur — przedstawił się. — I chciałem podziękować ci za pomoc naszemu wojownikowi.
— Ależ nie ma za co. To mój obowiązek jako medyka — posłałem mu swój najlepszy uśmiech, Vergil prychnął.
— Jesteś medykiem? — spojrzał na mnie, mrużąc nieco oczy.
— Byłem w dawnym domu. Nie słyszałeś o miejscu, to nie ma co nawet mówić.
— Dlaczego odszedłeś? — zapytał.
— Epidemia wybiła prawie wszystkich. Nie miałem dla kogo zostawać — skłamałem gładko.
— Peter, pierwszą rzeczą, jaką mówisz w nowym miejscu nie powinno być kłamstwo — mruknął Vergil, a ja go zignorowałem, bo miałem w tym wprawę. Odpowiedź „Po prostu tak czułem” nikogo nie zadowoli. Każdy powinien mieć tragiczny powód, najlepiej związany ze stratą kogoś bliskiego. Inaczej już spojrzenia są nieprzychylne.
— Tak, my też ostatnio musieliśmy się z nią mierzyć — mruknął samiec. Czyli strzał w dziesiątkę.
— Jest mi też przykro z powodu waszej straty. Słyszałem, że pożegnaliście niedawno medyczkę.
— Tak, niestety mamy ich dużą śmiertelność w tym miejscu.
Oho, to brzmiało niedobrze. Coś czułem, że subtelnością tu niewiele zdziałam. Poza tym byłem głodny.
— Nie chcę być nachalny — zacząłem. — Ale wy potrzebujecie medyka, a ja jestem gotowy do pracy. Mówcie mi Peter, a ja wyleczę wam chorych.
Sowi Pazur patrzył na mnie bez słowa. Mogłem niemal zobaczyć, jak kalkuluje to w głowie. Musiałem przyznać, że byłaby to niebezpieczna zagrywka: przyjąć obcego nieznajomego na tak ważną pozycję? Z drugiej strony, to nie tak, że mieli za duży wybór.
— Zastanowimy się — powiedział w końcu.
— Tylko tego oczekiwałem. — Uśmiechnąłem się i zapadła między nami lekko niezręczna cisza. Mimo wszystko liczyłem na kawałek mięsa. Nie jadłem od dwóch dni. Nie był to zwykle jakiś duży problem, dało radę się przyzwyczaić, ale czułem zapach żarcia.
— Jeżeli cię przyjmiemy, potrzebujesz innego imienia — powiedział w końcu.
— Co jest nie tak z moim imieniem? — zapytałem, przechylając łeb. — Jestem do niego bardzo przywiązany. Miałem je całe życie.
— Nie jest wojownicze. — I to brzmiało ciekawie.
— Wyjaśnij — poprosiłem.
— Właściwie to powinniśmy najpierw zrobić z ciebie ucznia, ale skoro miałbyś być medykiem, to nie mamy mentora, eh… — Samiec pokręcił łbem. — Ktoś nauczy cię kodeksu, tylko nie przyznawaj się, że go nie znasz. Imię ma być dwuczłonowe, gdy jesteś wojownikiem. Jako szczeniak masz tylko jedno, jak Zając albo Stokrotka. Jako uczeń stajesz się na przykład Zajęczą Łapą. Kiedy stajesz się wojownikiem, zostajesz Zajęczym… czymś.
— Stopą? — zasugerowałem.
— Możesz być i Stopą.
— To świetnie, słuchaj, mam imię. Mówcie mi Szara Skalo.
— Co?
— Cicho Verg.
— Co?
— Cicho Sowi Pazurze. Nieistotne. Czy to jest odpowiednie imię?
— Tak. — Samiec uśmiechnął się. — Miło się rozmawiało, Szara Skało. — Uśmiechnąłem się.
— Dzięki, ale mów mi Peter, co? Dla formalności mogę mieć wasze imię, ale będę reagował na swoje, dobra?
Nie powiedział technicznie nie. Przydzielono mi psiaka, który teoretycznie miał mnie oprowadzać, praktycznie pilnować. Miałem nadzieje, że Sowi nie cenił mojej inteligencji tak nisko, podejrzewając, że się nie domyślę. Ah, jak też się okazało, Sowi Pazur nie był liderem, tego spotkałem niedługo później.
Wilczy Blask wydawał się charyzmatycznym, małym gnojem, ale dał mi zająca po poleceniu Sowiego Pazura. Nie mówił dużo, ale nie było problemu, ja mówiłem za niego. O wszystkim i o niczym, ale głównie o niczym. Czułem na sobie ciekawskie spojrzenia, ale nikt nie był na tyle zainteresowany by podejść bliżej. Szkoda. Krążyłem z moim niańką głównie w okolicy magazynu, by zostać łatwo znalezionym. W końcu Rzepakowa Gwiazda (co to za imiona?) zgodziła się mnie przyjąć. Niezupełnie była tym, czego się spodziewałem.
— O Gwiezdni! Ty chcesz być naszym medykiem! Ale zarąbiście! — Suka wydawała się tą perspektywą znacznie bardziej podekscytowana, niż jej zastępca. Rozumiał już, czemu to on poszedł na pierwszy ogień.
— Też się cieszę! — powiedział, uśmiechając się szeroko.
— Będziesz mógł zobaczyć moje bąbelki! One są już takie duże! Sowi, czy to nie jest super, że chce nas leczyć!
— Świetnie — powiedział Sowi bez entuzjazmu.
— Masz dzieci? Opowiedz mi o nich!
Po krótkiej rozmowie stwierdziłem, że lubię Rzepakową. Była radosna. Była podekscytowana. Była, niemal na pewno, nieodpowiednia na rolę przywódczą, ale od czego był Sowi? Przypominała mi jedną osobę z przeszłości i nawet nie protestowała, gdy prosiłem, żeby nazywać mnie Peterem.
Czułem się pozytywnie nastawiony. Vergil smętał z tyłu mojej głowy. Jeżeli ja byłem Rzepakową, to Verg był moim Sowim — głosem rozsądku i nudy, którego czasem trzeba posłuchać, ale na szczęście nie zawsze.
Widziałem, że zastępca nie był mnie jeszcze takim pewnym. Postanowiono poczekać z oficjalnym ogłoszeniem mojego przyjścia do rana. Nie spałem w magazynie, bo nie byłem debilem. Ułożyłem się bezpiecznie, niedaleko jeziora. Wciąż na ich terenach, ale odpowiednio daleko, by nie czuli zagrożenia. Widząc, że Rzepakowa ze mną rozmawiała, jeszcze parę osób postanowiło zamienić zdanie. Poznałem Stopową Łapę (cudowne dziecko, moja ulubiona osoba, chciałem ją adoptować, ale Vergil powiedział nie), Jagodową Mgłę (patrzyła na mnie nieufnie, całkowicie zrozumiałe, biła od niej arogancja), Orli Klif (od razu powiedział, że nie ufa mi, też go polubiłem) oraz Malwowy Ogon (patrzyła na mnie jak mrówkę, zdecydowałem, że będzie dostawać najgorsze zioła, jakie mi zostaną).
Wstałem jeszcze zanim słońce wzeszło, strzepując rosę z futra. Przeszedłem parę kroków, by sprawdzić, jak sprawuje się moja noga. Dziś nie bolała, to dobry start. Postanowiłem się przydać i zebrać parę roślinek. Nie wiedziałem, czy Srocza zostawiła po sobie duży zapas. Pokręciłem się, porozmawiałem z Vergilem i prawie wpadłem do jeziora.
Orli Klif znalazł mnie i kazał przyjść do magazynu. Stałem po lewej stronie Rzepakowej, gdy Sowi znajdował się po prawej. Jej wypowiedź była mało oficjalna, ale chyba każdy zrozumiał najważniejszą część. Zostałem nowym medykiem Industrii. Przedstawiła mnie jako Petera, Sowi poprawił ją na Szarą Skałę, a ja poprawiłem jego, że Peter jak najbardziej pasuje.
Potem udało mi się złapać Ognisty Mak i zapytać jak się czuje. Powiedział, że dobrze, ale i tak kazałem mu mnie odwiedzić jeszcze parę razy, żeby się upewnić.
Na razie postanowiłem nic nie przestawiać w legowisku medyka, żeby nikt nie myślał, że za bardzo się panoszę. Spędziłem dzień na zjadaniu ich jedzenia, sprawdzania zaopatrzenia klanu w zioła i powtarzaniu wszystkim „Proszę, nie mów mi Szara Skało, mów mi Peter”.
Słońce zaczęło zachodzić zdecydowanie za szybko.
— Peter? — odezwał się mój głos wewnętrzny, gdy leżałem już między pudłami.
— Hmm? Mów mi Szara Skało.
— Nie.
— Powiedz, czy to nie brzmi wspaniale? — zapytałem ironicznie.
— Mogłeś wybrać sobie nową tożsamość i padło na Szarą Skałę.
— Halo halo, nie wybieram żadnej nowej tożsamości.
Vergil uniósłby brew, gdyby je miał, czułem to.
— Nie po to męczyłem się tyle lat będąc Peterem, tylko po to, by teraz wyrzucić to do błota. Ale zasady to zasady. Mogą mnie zapisać w swojej pamięci nawet jako świętego Patryka.
Vergil prychnął śmiechem. To był nieprzyjemny dźwięk, tak jak jego głos, ale lubiłem go. Nie mogłem się doczekać, żeby komuś opowiedzieć o nim. Reakcje były zawsze zabawne. Nie potrzebowałem cudzej wiary, niech uznają go za wymysł mojego umysłu.
— To miejsce jest dziwne, prawda? Przyjemne, chociaż trochę prymitywne — powiedziałem, przerywając komfortową ciszę.
— Wolisz iść dalej?
— Nie, raczej zostanę tu przez jakiś czas. Nie jestem wymagający. Dostanę mięso, posłanie, robotę. A poza tym mam ciebie, to mi wystarczy. — Uśmiechnąłem się lekko.
Wiedziałem, że Verg przewraca oczami w ten sposób, który oznacza „Jesteś durny, ale masz szczęście, że cię lubię”
— Ostatnio częściej cię bierze na takie… dziwne szczerości — zauważył.
— Stary jestem.
— To słaby powód.
— Oj nie narzekaj, mój najlepszy przyjacielu.
— Jestem twoim jedynym przyjacielem. Jedynym znajomym, żeby być dokładnym.
— Teraz już nie. I co ty taki ponury Verg, hm?
— Nauczony doświadczeniem, żeby bać się twoich decyzji — prychnął.
— Oj Verg. Uśmiechnij się w duchu. Kolejna przygoda przed nami. Wiesz jak to mówią ludzie, powodzenia na nowej drodze życia i tak dalej — zaśmiałem się cicho. Vergil westchnął.
— Błagam cię, idź spać.
Tym razem nawet go posłuchałem.
[2365 słów: Szara Skała i Vergilek otrzymują 23 Punkty Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz