Bańka.
Zdrowe na zmysłach szczenię poderwałoby się z miejsca, żeby pogonić za idealnie okrągłą, przypominającą corgisiowe pośladki kulą stworzoną za sprawą wody i detergentu, żeby przebić ją gdzieś między szybowaniem a roztrzaskaniem się przezeń o grunt. Wirowała, podrywana cyklicznymi powiewami zimowego, szczypiącego w poliki wiatru. Lawirowała między płatkami śniegu, które, zbierawszy się na rozległych kupkach, tworzyły śniegową pokrywę oblegającą połacie trawy w grudniowych okolicach. Zdawała się niewidoczna na tle zbielałej, sennej okolicy. Odtańczyła swojego ponurego walca, po czym zniknęła, rozbryzgując się przy spotkaniu z ostrą powierzchnią jakiegoś pozbawionego większego znaczenia iglaka, w akompaniamencie westchnienia Duriana. Po co Dwunożni dają im życie, skoro zaraz je tracą? — zastanawiał się ze wzrokiem wbitym w miejsce, w którym poległa bańka. Nie wiedział, skąd przybyła ani kto dął w nią powietrze, ale na ułamek chwili uczyniła jego dzień jakkolwiek ciekawy. Tchnęła w niego namiastkę ekscytacji. Całą tę ekscytację pochował tak szybko, jak pojawiła się i zniknęła bańka.
Jednym uchem słuchał ojca. Albo udawał, że to robi, stracił zresztą rachubę, ile razy przyłapał się na rozkojarzeniu.
Chciał wrócić spojrzeniem do Cykuty, ale ledwo udało mu się zdusić odgłos podniecenia, kiedy zza drzew wychyliła się chmara baniek bliźniaczych do tej, której dramatyczne konanie obserwował przed momentem. Bańki mniejsze i większe sunęły, przeszywając mroźne powietrze wysoko ponad głowami Cykuty i Duriana, zataczały kręgi i ósemki, czasem wzbijając się ponad resztę, czasami zniżając na mysią długość od śniegu. Jedne pękały, gubiąc swoje resztki gdzieś wśród zasp, ale nijak nie ujmowało to urodzie zjawiska szybujących baniek. To tylko jedna bańka, kiedy są ich setki — przekonywał sam siebie. Całościowo zaaferowany bańkami, nie poczuł na sobie wiercącego spojrzenia ojca. Kiedy Durian opuścił łeb, skrzyżowały się ich spojrzenia, ale Cykuta prędko wrócił do swojej robótki, przy pomocy kamienia zamieniając zioła w papkę. Jeszcze zanim na niebie pojawiła się pierwsza z baniek, nakazał pierworodnemu przyglądać się jego ruchom z ponadprzeciętnym skupieniem, jako że przedmiotem ich zainteresowania miał być proces przygotowywania względnie skutecznej, w zależności od beznadziejności konkretnego przypadku, odtrutki na szalej, spopularyzowaną wśród amatorów truciznę o silnym działaniu.
— Zjedz to. — Cykuta wskazał na rozpłaszczoną na uklepanym gruncie mieszanki ziół, na którą do tego momentu Durian nie zwracał większej uwagi, przejęty bańkami. — Miel i gryź dokładnie. Przełknij, kiedy się znudzisz. Albo kiedy zwymiotujesz — dodał półszeptem, ale, mimo tej uwagi, Durian nie omieszkał się spróbować jasnozielonego rzekomo antidotum.
Przegryzł niezmielone pozostałości kwiatu, a że smak zioła miały nieznośny, zmarszczył pyszczek, wykrzywiając się. Poruszał żuchwą, a ta, jakby sparaliżowana, w pewnej chwili uniemożliwiła mu przełknięcie wytworu jego ojca, kiedy paraliż stopniowo opanowywał coraz to kolejne segmenty jego ciała. Gdy chwilowa niemoc ustąpiła, serce Duriana nie zdążyło zabić nawet pięciokrotnie, a z jego pyska wytoczyła się piana; upadł na ziemię, w konwulsji, czując podchodzącą do gardła żółć. Walczył, żeby nie zwymiotować, jednocześnie wykręcając kark w próbie wzięcia swobodnego oddechu — chociaż Cykuta bez kłopotu, zdawało się, jakoby w krótkim momencie w powietrzu zabrakło tlenu.
— Tato — stęknął, zaciskając mocno oczy. Cykuta przyglądał się synowi. Po jego pysku błąkała się błoga, bezczelna satysfakcja.
— Powiedz mi, jak przygotować odtrutkę — rzucił, ot, jak gdyby przy okazji rozmowy o azerbejdżańskich mrówkach. — Jeśli coś popieprzysz, podam ci to tak czy inaczej, więc waż swoje słowa, dziecko.
Durian zacisnął mocno powieki. Piana kapiąca z pyska zwilżyła ziemię pod jego głową. Nie miał pojęcia, co składało się na antidotum na szalej, nie zdołał spamiętać ani jednego składnika, a jedyne, co wybrzmiewało w jego głowie, to obawa — Pozwoli mi umrzeć. Następne uderzenia serca zdawały się przeciągać w nieskończoność. Durian nadal nie wykrzesał z siebie ani jednego słowa właściwego słowa — jego pysk opuszczały salwy pojękiwań i stęknięć, w żaden sposób niewskazujące na składnik, który Cykuta miał dodać do odtrutki. Ojciec podał mu szalej. Koniec nie był tak blisko, jak mogłoby się zdawać. Durian miał pełną świadomość tego, iż musi minąć jeszcze kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt uderzeń serca, aż go wykończy.
— Tojad — wydukał, niespokojnie trzęsąc pyskiem opanowanym drgawkami. — Tojad.
Cykuta zaśmiał się sucho.
— Tojad? — powtórzył z kpiną. — Tojad da ci niewiele, dziecko, poza odrętwieniem i ślepotą. Poza tym, po tojadzie nie będziesz w stanie podyktować mi, co mam dodać do twojej odtrutki. Zakładam więc, że twoje życzenie jest nieaktualne.
Durian był na tyle odważny, żeby w głębi serca liczyć, iż Cykuta przyrządzi lekarstwo bez pomocy swojego syna. Nie z obowiązku, nie z konieczności — z dobroci. Miał ochotę wyśmiać swoje nadzieje, kiedy uniósł wzrok ku ojcu — Cykuta spoglądał na niego tak, jak zawsze, bez krzty emocji czy uczucia.
— Gdybyś słuchał, podejrzewam, że wyśpiewałbyś mi recepturę nawet po mieszance wilczych jagód i ciemiężycy. — Wydał z siebie przeciągłe, pełne zawodu westchnienie. — Ale nie słuchałeś. To źle, ponieważ poświęciłem na ciebie już kilka dobrych księżyców.
— Proszę…
— Ja też o coś prosiłem. — Odwrócił się plecami do Duriana i zaczął grzebać przy ziołach. — Dziurawiec, krwawnik, skrzyp, wie-... o, wiesiołek, myślałem, że się skończył. To dobrze, inaczej musiałbym zlecać mojemu nieuważnemu dziecku iść i szukać wiesiołka dla mnie. — W czasie, kiedy Durian wykasływał sobie płuca, Cykuta urządził przegląd zapasów, chociaż wszystkie niezbędne do przyrządzenia odtrutki składniki znajdowały się w zasięgu jego wzroku. Kiedy wydawało się, że Dorek wydusza z siebie swój ostateczny oddech, ojciec obrócił się ponownie, tym razem dzierżąc w łapach skradzioną Dwunożnym, ręcznie wyskrobaną drewnianą miseczkę. — Mógłbyś wstać, bo nie zamierzam wpychać ci tego własnymi łapami. Spróbuj się nie popluć — dodał, jakby Durian już w tamtym momencie nie był mokry od cieknącej piany.
Siląc się na leniwe podniesienie do siadu, pochylił ociężały łeb nad pozbawioną konkretnego kształtu papką, zlizując ją z wilgotnej gleby. Nie pocieszyło go wcale, że po upływie dziesięciu uderzeń serca nie odczuł żadnej zmiany. Drgając co ruch, spróbował odwrócić się w stronę swojego legowiska, żeby ostatkami sił zawlec się tam i zasnąć. Zatrzymała go jednak chłodna uwaga ojca.
— Mógłbyś mi podziękować.
Durian przełknął ślinę. A zaraz potem ją wypluł.
— Idź do diabła, głupi szczeniaku — charknął Cykuta. — Nie pokazuj mi się na oczy i spróbuj nie zawodzić już ani razu więcej.
I tak Durian zrobił. Całym ciężarem ciała rzucił się na twarde legowisko, niewiele różniące się od ziemi, na której leżał, tuż pod łapami Cykuty, z tym że tutaj było sucho. Jeszcze, mamrotał do siebie Dorek, przerzucając się na drugi bok. Ślinotok ustąpił, podobnie jak niemożliwe do opanowania drgawki. Doskwierały mu jedynie nudności, zawroty głowy i nieszczególnie klarowne myślenie; wystarczyło, żeby zamknął oczy, a na powrót czuł się tak, jak gdyby za moment miał poderwać się i wybiec ze swojej dziupli, coby zwymiotować nieopodal. Jedynym, co wówczas przynosiło mu niejaką ulgę, była świadomość, iż jego rodzeństwo bawi się z Laurencym i nie przygląda się z zainteresowaniem godnemu pożałowania stanowi najstarszego z braci. Przynajmniej to ja, nie oni — przeszło mu jeszcze przez myśl, zanim zasnął, zwinięty w kulkę.
Ktoś nim potrząsnął. Wymamrotał coś, zbywając natręta, ale ten zdawał się tak zawzięty, że protesty Duriana spłynęły po nim jak po kaczce. Szczenię ziewnęło i gdyby tylko nie był tak koszmarnie zaspany, najprawdopodobniej ucieszyłaby go myśl, że palący posmak żółci zniknął z jego języka. W zamian czuł ucisk na pęcherzu, ale ponad potrzebę fizjologiczną zdecydował się postawić nieustępliwego upierdliwca, który zdążył poklepać go po brzuchu co najmniej siedemdziesiąt osiem razy. Durian uniósł łepek, odkrywając, że zdążył już wyschnąć.
— Durian, Durian… — powtarzał w amoku gość. Jego głos był piskliwy i Durian wyraźnie wyczuwał w nim strach. — Durian, obudź się.
Wymieniony zmrużył oczy, kiedy zorientował się, kto przerwał mu sen. Na widok Jeżynki poderwał się, prostując wszystkie cztery kończyny. Nieustające zawroty głowy niemal zwaliły go z łap, ale zdążył odzyskać rezon, zanim siostra zdążyła zapytać, czy wszystko z nim w porządku.
— Tak, tak… tak. — Pokiwał niemrawo łepkiem. — Ale, Jeżynko, co tu robisz? Powinnaś… — Zerknął ku wyjściu z norki. — Powinnaś być u Laurencego.
— Byłam u Laurencego, bawiliśmy się tak długo, że Pokrzywa i Larwa pozasypiały!
— Miałaś zostać u Laurencego, dopóki po was nie przyjdę.
— Ale Dorku, zaraz zajdzie słońce, a ciebie nadal nie było, więc pomyślałam, że skoro ciebie nie ma, to może my powinniśmy pójść po ciebie!
Durian zdecydował się wypełznąć na zewnątrz. Rzeczywiście, słońce chyliło się ku zachodowi. Spojrzał ze skruchą na siostrę.
— Przepraszam, Jeżynko, zasnąłem — wymamrotał. — Wróciliście bezpiecznie?
Wystarczyło, żeby Jeżynka się zawahała, by w głowie Duriana namnożyły się wątpliwości.
— Szloch wystraszył się… Laurency nazywa to bańkami, wystraszył się baniek — przyznała cicho. — Jak nie skoczył gdzieś w krzaczki… poszliśmy od razu do Laurencego i powiedzieliśmy, co się stało. Cierń, Mlecz i Chwast poszli go szukać, a Laurency został z Pokrzywą, i Lusią, i Larwą.
Serce Dorka niemal wyskoczyło z jego piersi.
— Wracaj do Laurencego, Jeżynko — polecił jej.
Sam zamierzał pójść w las, na poszukiwania Szlocha, żywiąc się nadzieją, iż chociaż domyśla się, gdzie mógł podziać się jego brat — a Jeżynka wcale nie musiała o tym wiedzieć. Tak właściwie, im mniej wiedziała, tym dla niej lepiej.
— A ty, Dorek? Gdzie idziesz?
Zacisnął pysk.
— Zaraz do was wrócę, obiecuję.
Durian nie potrafił dotrzymywać obietnic. Szczególnie kiedy na szali ważyło się życie jednego z jego braci.
— Poczekaj — zawołał, jeszcze zanim zniknęła za drzewem. — Zaprowadź mnie tam, gdzie Szloch uciekł.
Chociaż pluł sobie w brodę za to, że pozwoli jej wrócić zupełnie samej do Laurencego, pozbawiając ją towarzystwa i, przede wszystkim, opieki, nieustannie myślał o Szlochu. Zaraz się ściemni. W lesie będzie jeszcze ciemniej niż jest tutaj.
[1507 słów, Durian otrzymuje 15 punktów doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz