21 września 2021

Od Chwasta do Laurencego — ,,Pożegnanie"

Cichy wiatr lekko powiewał schnącymi na koronach drzew liśćmi, odbierając uwagę od mojego dotychczasowego obiektu zainteresowań — Laurencego, który postanowił produkować się na tyle, aby nie wypłakać całego oceanu na naszym ostatnim, ale to tak naprawdę ostatnim treningu. Niby nic takiego, ale jednak koniec pewnej ery bywa trudny do przyjęcia, szczególnie, gdy jest się nadpobudliwym nastolatkiem zamkniętym w ciele starego wojownika. Chodził z jednego końca drogi na drugi, unikając złapania jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego z moimi śmiejącymi się z jego zachowania ślepiami, które nieuniknienie wiodły taką samą drogę, co mentor. Przeskakiwały mozolnie z łap na pysk, z pyska na spokojnie spływający potok, następnie z potoku na malutki krzaczek, kształtem przypominający idealny okrąg, skąd wiodła już krótka ścieżka do zatoczenia kółka i ponownego pojawienia się w punkcie A. Zastanawiałem się, dlaczego zamiast ze mną szczerze porozmawiać, ciągle powtarza o tym, jak ważny jest kodeks wojownika i z jakiej przyczyny trzeba pamiętać, żeby zawsze przed polowaniem załatwić wszelkie potrzeby, nie tylko fizjologiczne, ale także na przykład potrzebę przytulenia się do najbliżej leżącego geja, czy obwąchania suczki, która nam się podoba. Mimo tego, iż powtórzył co najmniej trzy razy kwestię tego, jak dobrze jest zostać wojownikiem, albowiem tylko wtedy dostaje się gwarantowany szacun na dzielni, dalej go słuchałem. Nie wiem, czy aż tak interesowały mnie powtarzane przez niego zdania, czy zwyczajnie rozgorzała we mnie żałość, chcąca, żeby nie było mu przykro, jednak nie czułem się do tego przymuszony. Po prostu się zastanawiałem. 
— Chwaścik, mam nadzieję, że pamiętasz wzmiankę o podejrzanych wiewiórkach spotykanych w lesie — wtrącił, przypomniawszy sobie w głowie, że od jakichś pięciu minut o tym nie mówił. 
— Tak, są przebiegłe i mam się z nimi nie zadawać, żeby przypadkiem nie zejść na złą drogę — mruknąłem, przewracając śpiącymi oczami, jednakże widząc rozpierającą go dumę po wypowiedzianych słowach, zrobiło mi się jakoś lżej na sercu. 
Wyglądając jak spełniony ojciec piątki dzieci, uśmiechnął się jeszcze szerzej i powoli ruszył w moją stronę, uprzednio niemal nie potykając się o wystającą przy brzegu kłodę, co wzbudziło we mnie nielekki niepokój o zdrowie jego nie najnowszych mięśni, wszak ten stary śmierdziel pomału zaczynał się rozsypywać. Ilość księżyców, które nosił na swoich barkach martwiły mnie ostatnio bardziej niż zwykle, gdyż niesprawna mózgownica uświadomiła mi, iż wcale nie zostało mu już tak dużo czasu, jak jeszcze niedawno myślałem. Dzień, mogący być nazwanym tym nieszczęsnym, w którym ostatni raz powtórzy, że tamten rudzielec powinien zostać moim mężem, czy wspomni o jego dzikich przygodach z Cierniem i błędach z przeszłości, których wcale nie żałuje, zbliżał się nieubłaganie, a myśli z tym związane dręczyły mnie nieustannie. Czułem wręcz, jak lęk przed stratą Laurencego drążył w mojej głowie niepomierną dziurę, zabijając mnie nieśpiesznie od środka. Wszystko, co w ostatnim czasie razem robiliśmy, stale przypominało o kończących się zachodach słońca, wspólnych posiłkach, czy spontanicznych wypadach poza nasze tereny. Mimo że nasze życiowe ścieżki zbiegły się ze sobą w sposób przypadkowy, już dawno uznałem, że ktoś faktycznie chciał nas ze sobą zjednać. Nie wierzę w przypadki — wszystko jest wypisane w gwiazdach. Każde słowo, każdy uśmiech i gest. Spotkanie z ukochanym, poznanie przyjaciela, oczekiwana śmierć — ktoś już o tym wie, a ty nie masz szans nic z tym zrobić. Jednak będę mu do końca życia wdzięczny za to, że trafiłem akurat na Laurencego; bez jego pomocy nie poznałbym kogoś, komu na mnie zależy, kto o mnie dba, przejmuje się losem, który mnie spotka. Kto wierzy, że nie jestem bezwartościowym kundlem, niepotrafiącym się odezwać, gdy trzeba. Kto mnie kocha i kochać będzie.
— Chwaścik, jesteś tam? Mam nadzieję, że nie zabiło cię to moje gadanie — zaśmiał się nerwowo, nie wiedząc, czy przypadkiem nie jestem na niego zły. — Nie zabiło, prawda? 
— Nie zabiło — Powróciłem do rzeczywistości, opuszczając na jakiś czas moją otchłań rozpaczy. — Naprawdę to już wszystko? Coś szybko ci poszło. 
Laurency bez słowa przysiadł obok mnie, zapewne szykując swoje ostatnie trzy szare komórki do znalezienia odpowiednich słów, które pomogłyby mu sformułować ostateczną przemowę pożegnalną, zanim stanę się prawowitym wojownikiem i pójdę w jego ślady, znaczy się, będę przesypiać całe dnie i zacznę zawodowo ganiać wściekłe wiewiórki. Do moich uszu wciąż docierał szum wiatru, który jednak zdawał się być nieco stłumiony ze względu na jeszcze głośniejsze bicie serca starego mentora. Dochodziło do tego ciche dyszenie i odgłos gwarno wciąganego powietrza, co zwiastowało ponowne włączanie się systemu. Przez chwilę łamałem się też z myślami, czy przypadkiem owocnym nie byłoby zawołanie po medyka, ze względu na to, iż nie miałem pewności na to, że Laurency tylko myśli, a nie przypadkiem stresuje się na tyle, żeby zaraz odejść w zaświaty. 
— Słuchaj Chwaścik — szepnął cicho, zanim odchrząknął chrapiące gardło. — Zawsze wiedziałem, że stworzymy idealną parę, naprawdę! Jak spotkałem cię po napadzie tamtych małych gangsterów od razu pomyślałem sobie, że dogadam się z takim dzieciakiem, jak ty, pamiętasz to w ogóle? To dopiero były czasy, rozmiarowo byłeś porównywalny do długości mojego ogona! A teraz zobacz no jaki z ciebie przystojniak, mógłbym nawet rzec, że jesteś piękniejszy niż ja! 
Na jego pysku ponownie pojawiła się poważna mina, co porządnie mnie skołowało. Że niby Laurency mówi takie rzeczy i nie jest na jakichś ziołach? 
— Dobra, masz rację, nie będę cię okłamywać — westchnął przeciągle, na nowo powracając do swojego Laurencowania. — W dniu, w którym dostałem cię jako mojego ucznia, myślałem, że oszaleję z radości... Ale też byłem pewien, że ode mnie uciekniesz — przyznał bezwstydnie, kontynuując. — I nie wierzyłem, że w ogóle kiedyś ta chwila nadejdzie! Nie wiedziałem nawet, czy przypadkiem to nie była pomyłka — mruknął jękliwie. — Ale zostałeś ze mną, Chwaścik! Zostałeś i zobacz, co osiągnęliśmy! Tyle razem przeżyliśmy, czy to nie cudowne? Myślisz o tym czasem? Bo ja tak. Pamiętasz dzień, w którym prawie cię zabiłem? Albo ten, kiedy szukaliśmy razem Mlecza? A nie, czekaj, to był ten sam dzień... — powiedział pod nosem, drapiąc się za uchem, gdzie ja przez jego wspominki przypomniałem sobie o czym jeszcze chwilę, przed tą rozmową, tak intensywnie rozmyślałem. Sekundę temu zdobyty pomyślny i nostalgiczny humor, zniknął w mgnieniu oka, zamieniając się bezpowrotnie w sprawiające jedynie ból natarczywe myśli. Ale on nie zauważył. 
— Wiesz, chodziło mi po prostu o to, że stałeś się dla mnie bardzo ważny, Chwaścik — wydusił z siebie, spoglądając na mnie łagodnym, pełnym nadziei wzrokiem. — Kocham cię jak syna, wiesz? 
Przez bliżej nieokreślony czas nie potrafiłem zebrać się ani do ruszenia jakichkolwiek procesów myślowych, ani do palnięcia zwykłej głupoty, byleby wydusić z siebie cokolwiek, żeby przypadkiem nie zawieść wciąż czekającego na moją odpowiedź Laurencego, co stresowało mnie jakoś poczwórnie ze względu na to, iż cholernie, tak, użyję tego brzydkiego wyrazu, nie chciałem, aby najważniejsza osoba, jedyna, która kiedykolwiek wypowiedziała do mnie te słowa, poczuła się przeze mnie zraniona, przecież bym tego nie przeżył. 
— To chyba za dużo dla ciebie — stwierdził, wypowiadając słowa nieco smutniejszym tonem, co mocniej zakłuło mnie w serce, sprawiając, że wewnętrzny ból jedynie się powiększał i stresował mnie coraz bardziej. 
— N-nie, Laurency — wymamrotałem, trzęsąc się mimowolnie, co nie miało największego sensu, ze względu na brak realnego zagrożenia, przez które mógłbym w ten sposób zareagować. — Po prostu trochę się zmęczyłem, ale spokojnie! 
Zaśmiałem się nerwowo, próbując przekonać mentora, jak i siebie, że wszystko jest w należytym porządku i nie ma o co się martwić — przecież nic takiego się nie stało, prawda? To jak zwykle wymysł mojej wyobraźni, która nieposkromiona płata najróżniejsze figle. 
— Wiesz, kiedyś nigdy b-bym nie wpadł na to, że tak byśmy mogli się zżyć — wybełkotałem, czując wiele, o wiele za dużo emocji na raz, co spowodowało dołączenie nerwowego spoglądania na swoje łapy do poprzednich dziwnych objawów. Czułem też, że byłem przez niego obserwowany, przez co jeszcze bardziej wstydziłem się mówić dalej. — To trochę żenujące, heh… zwykle nasze rozmowy polegają na twoich wspominkach o byciu potężnym, męskim wojownikiem, czy wyrywaniu przystojnych kwiatków… Miałem na myśli, że po prostu nie przywykłem do czegoś takiego. 
Zrozumiał o co mi chodziło za pierwszym razem, przynajmniej takie odniosłem wrażenie po jego zachowaniu. Staruszek bowiem wyszczerzył swoje ostre zębiska, pokazując jaki to on nie jest zadowolony z tej chwili, zarazem próbując zapamiętać każdy szczegół, żeby mieć co wspominać po mianowaniu. Nie odzywaliśmy się już do siebie, jedynie słuchaliśmy szumiącej wody, która wciąż kojarzy mi się z momentem, w którym jako niewielki szkrab o mało co nie pożegnałem się przedwcześnie z życiem przez nieuwagę mentora. Zachodzące słońce przywoływało czas, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, także tuż po tym, jak o mało nie zostałem pobity. Trochę dużo mojego umierania jest w tej historii, prawda? Nawet jeśli, to nie jest to ważne. Cieszę się, że podczas naszych treningów, spotkań i zacieśniania więzów pokazał mi, co to znaczy mieć prawdziwą, kochającą całym sercem rodzinę — bo właśnie tym jest dla mnie Laurency, rodziną. 
 
W drodze powrotnej nie czułem się już tak źle, jak na początku dnia. Pogodziłem się z większością moich myśli; dotarło do mnie, iż tak naprawdę nic, co bym chciał, nigdy nie trwałoby wiecznie. Nie mogę życzyć sobie wszystkiego, co najlepsze i liczyć, że faktycznie się to wydarzy. Obydwie persony także zgodził się z moją wersją wydarzeń — lepiej jest uświadomić to sobie wcześniej i cieszyć się chwilą, żeby nie cierpieć, gdy zaplanowana przyszłość okaże się być inną od tej, którą chcieliśmy, żeby była. 
Toczyłem się wolnym krokiem w stronę znajomego mi od dzieciństwa legowiska, próbując nacieszyć się każdą chwilą spędzoną poza nim. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem rozmawiałem z kimkolwiek, kto spokrewniony jest ze mną więzami krwi. Parę księżyców temu? Paręnaście? Kto by to liczył. Każdego dnia oddalamy się od siebie coraz bardziej, powodując zanikanie jakiegokolwiek powiązania między nami. Nie, żebym narzekał oczywiście. 
Już od samego wejścia na teren naszej rodziny wyczuć można było silny zapach ziół, które miała w zwyczaju brać na częste bóle głowy. Zawsze, gdy czułem ich woń do mojej głowy wpadały sceny, których nie chciałbym już nigdy więcej widzieć, dlatego i tym razem mocno wzdrygnąłem się przez ostrość. Nigdy do tego nie przywyknę. 
— Chwast, to znowu ty? Gdzieś ty się szlajał?! — wrzasnął zachrypnięty głos, budząc we mnie najgorsze z możliwych myśli i lęków. Już po chwili zza rogu wyłoniła się niska postać, a wyraz jej pyska zwiastował dla mnie jedynie kłopoty. 
— Myślisz, że możesz sobie robić, co ci się podoba? Za kogo ty się… za kogo… uważasz? — zawyła początek, stopniowo tracąc zdolność do prawidłowego oddychania. 
Przez chwilę próbowała jeszcze ruszyć w moją stronę, co wprawiło mnie w stan przygotowania do ucieczki, jednak zamiast otrzymać soczyste uderzenie w pysk, ujrzałem jedynie spadające na ziemię nieruchome ciało mojej matki. Widok wrył moje kończyny w ziemię, pozostawiając mnie samemu sobie, co przełożyło się na wytrzeszcz moich oczu w celu dokładnego przyjrzenia się sytuacji. Z takiej odległości nie byłem w stanie stwierdzić, co tak naprawdę się wydarzyło, jednak coś wciąż trzymało mnie w miejscu i nie miało zamiaru puścić. Był to mój zdrowy rozsądek, który najwyraźniej rozsądkiem nie był, ponieważ w tej chwili moje łapy wiedziały lepiej niż głowa, której zadaniem jest dbanie o moje bezpieczeństwo w takich sytuacjach, co robić. Nie zastanawiały się, czy istnieje rzecz, którą mógłbym wykonać, aby polepszyć sytuację, ani nie myślały, dokąd mogą mnie zanieść. Zwyczajnie wbiegły w szybki ruch, zabierając mnie wilczym pędem z miejsca traumatycznego zdarzenia, pozostającego w mojej pamięci przez następne ubiegające chwile, w których walczyłem sam ze sobą o odzyskanie kontroli nad własnymi myślami; część mnie twierdziła, iż postąpiłem nieetycznie, że powinienem jej pomóc, aniżeli uciekać jak tchórz — druga zaś krzyczała jak zza mgły, że już nic nie mogłem zrobić. W odniesieniu do mojej obecnej, czyli oddalenia się na bezpieczną odległość od rodzinnego legowiska, głos ten miał rację — nie mogłem nic zrobić, albowiem nie wróciłbym tam nawet, gdyby miało zależeć od tego moje życie. Nie oglądałem się za plecy, tylko szedłem dalej. Poruszając się, czułem, jakbym zagłuszał obydwie persony, chcące zwrócić na siebie moją uwagę, tylko po to, żeby pozbyć się mnie w pochłaniającej rozpaczy z powodu tego, co się stało. Nie, tego co zrobiłem. Bowiem moją winą był ten wypadek; gdybym nie wrócił o tamtej porze, możliwe, że nie wstałaby z legowiska, zostawiając mnie w spokoju, możliwe, że uspokoiłby ją ojciec, akurat wracający na czas z polowania, możliwe też, że nie wróciłbym w ogóle, pozostawiając ich ku sobie samych, równocześnie uciekając od druzgocących problemów tak, jak teraz. Ale stało się i to, co minęło, nie może zostać zrobione inaczej. Potrząsnąłem głową mocniej, żeby zobaczyć, czy może dzięki temu pozbędę się niechcianych myśli, a gdy to nie pomogło, zrobiłem to ponownie i ponownie — aż doszedłem do wniosku, że sam sobie nie poradzę. Mimo narastającego tętna, starałem się nie wpadać w jeszcze większą panikę, niż ta, w której obecnie się znajdowałem; rozglądałem się nerwowo po okolicy, aby dostrzec jakiś znak, który podpowiedziałby mi, w jakim miejscu się znajduję. Niestety, żadne z drzew, krzewów, czy kwiatów nie wyglądało choć trochę znajomo, co znacznie wpłynęło na moje samopoczucie. Oddech przyspieszył, a w połączeniu z intensywnym myśleniem i poszukiwaniem wyjścia z labiryntu, stawał się on ostatnim składnikiem do wybuchowej mieszanki, po której nie sposób jest się jakkolwiek zebrać do logicznego myślenia. Dlatego potrzebowałem pomocy — a jedyną osobą, którą mogłem wtedy prosić o pomoc był Laurency.
— N-nie znajdę… zaraz, z-znowu… — mamrotałem niezrozumiale, starając się iść przed siebie, jednak łapy stały się niemal tak samo bezużyteczne, jak mózg. 
Nie mogłem skupić na niczym uwagi, ponieważ każda komórka szalała na własnych sposób; jedna zajmowała się myślą o mentorze, druga i trzecia tą o matce, a pozostałych dziesięć siedziało i zastanawiało się, w jaki sposób dotrzeć do bezpiecznego miejsca. 
Po tak długiej walce w końcu i łapy się poddały, układając moje ciało pod jednym z wysokich drzew, przysłaniających połyskujące na niebie gwiazdy. A gdy wystrzelony poza skalę poziom stresu związał moje kończyny, uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch, jedyną rzeczą, którą mogłem wtedy robić, było wpatrywanie się w połyskujące na niebie gwiazdy. I pomyśleć, że mimo bycia Bezgwiezdnym, to one uratowały mnie od kompletnego zwariowania. 

<Laurency> 
[2263 słów: Chwast otrzymuje 22 Punkty Doświadczenia + Ikra w końcu umiera]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz