6 października 2021

Od Żonkila do Potokowej Łapy

— Za... Zabiliście ją?! Ale przecież... czy ona kogoś wtedy zaatakowała? Groziła wam? Dostaliście znak od Gwiezdnych? Przecież to przeciwko kodeksowi wojownika! 
Dawno nie słyszałem takich głupot jak na zgromadzeniu. Sądziłem, że taka mentalność zanikła już po wojnie, jednak, jak się okazało, niektórzy nadal — och, nie chcę wyglądać na uprzedzonego, jednak! — ślepo wierzą, że nasi przodkowie nas doglądają i pokazują drogę.
— Zrobiliście to w przynajmniej honorowy sposób? 
Och, trzymajcie mnie, bo wyprę swoje przykładne, grzeczne zachowanie. Zacisnąłem zęby, by nie wypowiedzieć zbyt wielu, zbyt nieodpowiednich słów.
Moja otwartość na cudzy punkt widzenia w pewnej chwili się kończy. Ważniejsza jest obiektywność, niż osobiste przekonania — możnaby powiedzieć, że w takim razie to ja uparłem się swojego kodeksu moralnego (może nawet tak było), jednak myślałem, że wśród klanów wierzących wyrosła większa rozumność, niż gdy należałem do takowego. W porządku. Sam byłem durny. Wszyscy są durni na pewnym etapie życia — prędzej czy później dojdzie do nich, że naiwność nie popłaca. A czy będzie to prędzej, czy później? — Będzie konsekwencją na to, co się robiło wcześniej.
Nie wtrącałem się raczej w sprawy Bezgwiezdnych — sprawa morderstwa była poważna, lecz to nie do mnie należał obowiązek winienia i karania. Skoro liderzy tak zadecydowali, mając dowody, jest to sprawiedliwe i słuszne. Nie znieważę opinii wyżej postawionych osobników, a pieprzeni Gwiezdni i tak nie ześlą mi żadnego znaku, bym zadecydował, czy było to w porządku, czy nie. 
,,Masz ochotę może iść na zgromadzenie?"
Gdyby znał mnie bliżej, wiedziałby, jak durne jest zadawanie tego pytania akurat mi. Coś w nim jednak sprawiło, że... się zgodziłem. Oczywiście, po sekundzie przyszło mi do głowy, że co ja, do cholery, robię — głupio byłoby jednak odmówić od razu po zgodzie. Jazgocie wyraźnie na tym zależało, a był też jednym z niewielu, do których żywiłem większą niż minimalną sympatię. Dobrze więc było zrobić dla niego cokolwiek, bo naprawdę w pewnej chwili wyglądał na nieco zbyt przejętego. Skutkowało to u mnie jedynie poczuciem mdłości, zbytnią irytacją oraz straceniem aż godziny — dwóch — czasu z i tak zmarnowanego życia. Szczerze, ogólnie rzecz biorąc, nie było tak źle. Było nawet w porządku. Nawet... nie było to kompletnie nieużyteczne czy bezsensowne doświadczenie.
— Dziękuję, Żonkil — powiedział zaś.
— Nic wielkiego nie zrobiłem. — Uśmiechnąłem się szczerze, czując się aż głupio. — Gdyby nie ty... — Urwałem myśl. — Myślę, że Bezgwiezdni dużo tobie zawdzięczają.
— Zgodziłeś się tam być. To mi starczy.
Tak. To było miłe z jego strony. Bardzo miłe. Tak miłe, że aż poczułem się lepiej na niewydolnym żołądku. Doceniałem Jazgota. Doceniałem to, co stara się robić — nawet jeśli prawdopodobnie nie widziałem w tym tak dużego celu, jak on. Sam fakt, że rzeczywiście na czymś mu zależało, czyniło go w moich oczach kimś szlachetnym i godnym.
Nie wiedziałem, czy jakkolwiek wpłynęła na to moja obecność na zgromadzeniu, lecz okazało się, że jeszcze na moment będę musiał uczestniczyć w sferze publicznej Bezgwiezdnych. Na Gwiez- na cholernego Dyma (gdyż się na niego uwziąłem) i wszystkich przeklętych, czy mścicie się na mnie za coś? Nie chciało mi się być kozłem na posyłki.
Jednak wtedy do głowy wpadła mi myśl, iż mogę się na coś naprawdę przydać.
Dopamina zdecydowanie nie współpracowała ze mną w tych ostatnich dniach. Miałem zły humor. Zły to mało powiedziane — był podły. Może to przez świętoszkę ze zgromadzenia, a może moje zdenerwowanie na samego siebie — czułem dziwną, nie do końca wytłumaczalną złość. Czy to przez to, że zabrałem swój głos przed tyloma osobami, nie przemyślając tego ani jednego, ani co dopiero dwóch razy? Że moja irytacja wygrała nad zdrowym rozsądkiem oraz nawet drżącym językiem? Że teraz przez miesiąc będę się obwiniać, choć nie była to wielka sprawa?

— Wiesz, Ikra powiedziała mi kiedyś, że nie wyparła się Gwiezdnych. I że lubi fiołki. Rozsiejemy je na jej grobie?
Skinąłem głową. Pomyślałem o dwóch, spadających gwiazdach, które raczej były astrologicznym zjawiskiem, niżeli przepowiednią.
— Głupia śmierć. Co za pech.
Gdyby w ogóle miało to znaczenie, czy umierasz głupio, czy mądrze. Śmierć była śmiercią, przejmującą jedynie bliskich bądź tych, co wykazują się minimalną empatią. Nie miała jednak większego znaczenia (w przypadku szarych osobników) na skalę dotyczącą też innych klanów. Nie robiła im różnic, gdyż raczej nikt nie prowadzi polityki demograficznej dotyczącej bezgwiezdnych i liczby zgonów oraz narodzin.
— Skąd wiesz o niej takie rzeczy? — zaciekawiłem się. — Nie wydaje mi się, abyście byli kiedyś blisko.
— Masz rację, nie byliśmy — przyznał Ostrokrzew. Swoją drogę, lubiłem jego imię. — Ale raz otworzyła się przede mną, jak byliśmy razem na patrolu. Właściwie, było to niedawno.
— Zabawny zbieg okoliczności — wymamrotałem.
— Co nie? — Uśmiechnął się. — Pomyślałem nawet, że to wyczuła.
— Była chora. Nie chciała się leczyć — odparłem kpiąco, chociaż sam bym tego nie zrobił — Czego się spodziewałeś? 
— Wiem o tym. Po prostu... to tak, jakby tego chciała. 
Nie odpowiedziałem. Potowarzyszyłem mu w zrywaniu kolorowych chwastów, obserwując uważnie, jak rozsypuje je na miejscu pochówku suki. Szczerze mówiąc, to już nawet nie pamiętałem, jak wyglądała.
Wracając z Ostrokrzewem do obozu, pomyślałem, że fiołki są naprawdę brzydkimi kwiatami.

Tenebris. Gówniana kraina gównianych wspomnień. Należałem do niego z Ikrą — także wtedy nie widywałem jej zbyt często, jednakże jakimś cudem moja pamięć zostawiła sobie jej cząstkę. Złocista Trzcina. Tak się zwała. Skoro nie wyparła się Gwiezdnych, to co robiła w klanie Bezgwiezdnych?
Westchnąłem, obserwując z daleka widoczne ogrody, zapełnione Dwunożnymi. Różnokolorowe, nieco zbladłe rośliny uzupełniały przedzierającą się spomiędzy bieli zieleń — widać było, że ich gatunek naprawdę o nie dba. Coś ścisnęło mnie nagle w żołądku. Mój organizm zaczął odczuwać braki. Momentalnie zechciałem powrócić do obozu, do przechłodzonego blokowiska, znaleźć sobie ciepły koc i się w nim ułożyć. Jednak nie mogłem. Zmusiłem swoje łapy, by ruszyły w przód — zniechęcone powiodły w stronę Dwunożnych. Słychać było na dużą odległość ich śmiechy i rozmowy, od których zaczęła natychmiastowo pękać mi głowa. 
Niesamowicie ekstrawertyczne istoty.
Musiałem przyznać, że ogrody były przyjemnym, miłym miejscem — oczywiście nie licząc samego aspektu hałasu. Czułem zapach jedzenia, a także ciepło, przez co nabrałem ochoty pozostać tam na dłużej. Nikomu nie stanie się przez to krzywda, a ja może chociaż raz posłucham się oznak płynących z mojego ciała. Może będzie mi wdzięczne.
Z dwunożnymi byli i ich pupile — dojrzałem takich może trzech — którzy zerkali na mnie ukradkiem. Jeden właściciel podszedł do mnie, starając się zbliżyć, jednak szybko go uniknąłem i odszedłem na znaczną odległość. Jeden z nich rzucił mi ciepłe, ludzkie jedzenie, które nie było ani mięsem, ani warzywem — nie przypominało żadnego znanego mi posiłku, choć w smaku nie było złe. Skończyło się na tym, że nie wykonałem zbyt szybko i efektywnie swej roli posłańca.
Gdy miałem się zmywać ze skupiska Dwunogich, poczułem, jak coś rzuca się na moją tylną łapę — nieco speszony tym nieprzewidywalnym ruchem, odskoczyłem z warknięciem, odpychając od siebie napastnika. Jak się okazało, postanowił rzucić się na mnie szczeniak o czarnej sierści — rzuciłem mu ostrzegawcze spojrzenie.
— Co ty wyprawiasz? — burknąłem. — Nie nauczyli cię, żeby nie rzucać się na obcych?
Brązowooki cofnął się o parę kroków, uważnie mnie obserwując. Westchnąłem cicho.
— No, już. Nic ci nie zrobię. — Usiadłem. — Ktoś inny może nie być tak miły, jak ja. Skąd... jesteś? — spytałem niezręcznie (choć na pierwszy rzut oka wyglądał jak klanowicz, a nie pieszczoch), niepewny, jak przemówić do młodziaka.
— Z Tenebris. Trochę... się zgubiłem.
Westchnąłem i pokiwałem głową ze zrozumieniem.
— Mogę cię odprowadzić. I tak miałem się dostać do waszego obozu.
— Obozu? — Zmarszczył czoło i się naprężył. — A kim jesteś? Nie poznaję cię.
— Jestem... och, cóż, wyznaczyli mnie na posłańca.
Uśmiechnąłem się odruchowo przez podejrzliwe nastawienie szczeniaka. Miałem wrażenie, że za moment się rozrośnie i zatoruje mi drogę, uniemożliwiając ucieczkę.
— Będziesz ze mną walczyć. Jeśli wygrasz, to cię przepuszczę.
Uniosłem brew, zastanawiając się, czy przypadkiem te słowa nie były przesłyszeniem. Niższy ode mnie, zdecydowanie słabszy pies próbował wyzwać mnie na pojedynek — założyłem, że to dziecinna zabawa, która jednak mnie ani odrobinę nie interesowała.
— Nie — odparłem. — Odprowadzę cię do Tenebris i powiem twojej matce, by cię bardziej pilnowała.
— Nie mam matki.
O mało co się nie spiąłem, jednak, nie było w tym smutku. To dobrze. Mi by było smutno.
— Masz ojca?
— Tak, mam. Można powiedzieć, że nawet dwóch!
— To powiem twoim ojcom. 
— Możesz powiedzieć, jeśli... — zaczął, przybliżając się do mnie.
— Zrobię, co zechcę. Jestem starszy, ja tu teraz rządzę. Jak się nazywasz?
— Potokowa Łapa — odpowiedział, urażony.
Skinąłem jedynie głową, ignorując rażący wzrok ucznia. Momentalnie poczułem się odpowiedzialny — a nie powinienem. Niepotrzebnie zaczynałem z nim rozmowę. Mogłem po prostu odejść, a zamiast tego, dałem zmanipulować swoje miękkie serce.
— Jesteś posłańcem? — spytał nagle: wokół niego pojawiła się dziwna aura spokoju. — O co w tym chodzi?
Powinienem zaprzątać jego niewinną główkę takimi rzeczami? Chociaż, to chyba nie było nic wielkiego, a nie muszę też opowiadać żadnych szczegółów.
— Na zgromadzeniu ustalono, by wyznaczyć parę osób, które przekażą sprawnie informacje innym klanom.
Pokiwał tylko łbem, zapewne kodując tę informację — ponownie zamilkł, co przyjąłem z otwartymi ramionami. Najwyraźniej jest spokojniejszy, niż sprawia wrażenie za pierwszym razem. Znacznie mi ulżyło, gdyż nie miałem do czynienia z kolejnym, niewychowanym, głośnym i nie dającym mi spokoju bachorem — Potokowa Łapa ruszył za mną posłusznie, plącząc się pod nogami dwunogich, od których wypadało w końcu się oddalić, nim wpadnie któremuś do głowy coś durnego.
Okazało się jednak, że to szczeniakowi wpadło do głowy coś niesamowicie durnego. Zorientowałem się dość szybko, że go nie ma u mojego boku — gdy rozejrzałem się uważniej, dostrzegłem, że Potokowa Łapa znajduje się przy skupisku paru dwunogich i psa, uwiązanego łańcuchem do słupa. Omijając fakt, iż ten wyglądał, jakby dusił się w widocznie zbyt zaciśniętej obroży, a właściciele zbytnio mu przedobrzyli z jedzeniem, nie wyglądał przyjaźnie. Gdy do moich uszu dotarło warknięcie, szybko ruszyłem w stronę ucznia.
— Co ty wyprawiasz?
Zjeżony szczeniak wyglądał, jakby starał się zaatakować uważnego, przerosłego kundla, lecz najwidoczniej nie był już tego taki pewien po zobaczeniu jego ostrych kłów. Rzucił mi ostrzegawczy wzrok i napiął się na łańcuchu, zaczynając głośno szczekać, zwracając przy tym uwagę właścicieli. Jeden z nich opieprzył psa, kopnął go po czym spojrzał na nas i zaczął znowu głośno krzyczeć. Popychając lekko ucznia, zmusiłem go, abyśmy się oddalili, gdyż przeczuwałem, że dwunogi posunąłby się do czegoś gorszego.
— Czemu zaczepiasz jakichś kundli?
— Był na łańcuchu! Chciałem tylko... tylko...
— Przestań — westchnąłem. — Idziemy do twojego obozu. Nie mam czasu, aby zajmować się tobą dłuższy czas i pilnować, jak robisz coś głupiego.
— Ale jesteś sztywny.
Och.
Zatrzymałem się aż w miejscu, zaciskając odruchowo zęby. Potokowa Łapa bezczelnie mnie wyprzedził i nie odwracając się za siebie, ruszył jeszcze szybciej.
Doszedłem do bardzo przykrego wniosku, który doprowadził u mnie do chwilowego, wewnętrznego kryzysu egzystencjalnego. Do końca życia będę niańczyć rozwydrzone szczeniaki.
Zapomniałem już przez to wszystko, co miałem przekazać Jasnej Gwieździe.

<Potokowa Łapo?>
[1730 słów: Żonkil otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz