Kończę pracę. Dzisiejszy dzień był spokojny. Jedyne, co robiłam, to uzupełniałam zapasy tej nieszczęsnej pietruszki, bowiem, jak ostatnio po nią poszłam na targ, stoisko z nią zostało już zamknięte. Wieczorem przyszedł do mnie i Leonisa Pył, który podczas patrolu się skaleczył. Jego rana nie była w ogóle poważna.
W pierwszej chwili chciałam mu tę rankę po prostu przemyć i go odesłać, ale Leonis podszedł do tej pracy poważniej, niż się spodziewałam. Poczułam się idiotycznie, gdy idealnie wyczyścił ranę, którą ja chciałam po prostu olać. I jeszcze nałożył na to leczniczy okład.
Gdy tak patrzyłam, jak on pracuje, poczułam wątpliwości. Czy rzeczywiście jestem tak dobrą medyczką, za jaką się uważam? Obserwowałam w ciszy jak Leonis przeżuwa liście dębu. Trening zajął mi tak długo. Tyle razy się kłóciliśmy. Czasami nie miałam racji. Medyk starannie wysmarowywał ranę przeżutymi roślinami. Odwróciłam wzrok.
Teraz myślę o tym i czuję się dziwnie.
Ostatni raz dzisiaj patrzę na zapasy ziół, ostatnio dziwnie na ich punkcie przewrażliwiona. Zdmuchuję kłębek kurzu, który osiadł na krwawniku. Odwracam się i idę do mojego posłania.
Mój wzrok ślizga się po pomieszczeniu. Rejestruje, że powinnam od jakiegoś czasu zmienić mój mech w legowisku. Leonis już śpi. Jest ciemno, a jedyne, co widzę, to zarysy otoczenia.
Kładę się na posłaniu, kicham od starego mchu. Echo odbija się od ścian cichego pomieszczenia. Mój wzrok krąży chwilę po pokoju. Zatrzymuje się na Leonisie.
Nagle pod wpływem złego przeczucia zaczynam przyglądać mu się uważniej.
Wydaje mi się, że nie oddycha. Przestaję myśleć.
Leżę, w szoku. Mam pustkę w głowie. Powoli wstaję. Mam wrażenie, że wszystko wokół mnie wiruje.
Podchodzę i trącam go nosem. Czuje pod jego sierścią, że serce jeszcze bije. Oddycha, ale płytko. Nie wiem, co robić. Stoję bez ruchu i patrzę wytrzeszczonymi oczami. Nie wiem, co się dzieje. Serce zaczyna mi bić bardzo szybko. Myślę, że rozsadzi mi klatkę piersiową.
Dopiero potem widzę, że Leo ma otwarte oczy. Jego wzrok jest zamglony; oddech głośny, chrapliwy.
,,A medycy, w tym ja, żyli sobie dalej, chociaż Leonis stał się jeszcze większym dziadkiem. Mega upierdliwym. Coś mi mówiło, że długo nie pożyje.’’
Zastygam.
On odchodzi.
— Leonisie?
Mój głos jest rozedrgany. Ledwo zdaję sobie sprawę, że brzmię jak przerażony gówniarz. Jak piszczący Bóbr, którego pomagałam wypchać Ikrze.
Pochylam się nad moim mentorem. Słyszę, jak cicho parska. W mojej głowie zaczyna być głośno. Myśli, dotąd sparaliżowane, krążą w kółko. Podsyłają mi tyle możliwości.
— Ja… — chrząkam. Cała drżę. — Pójdę… po… — Prawie mówię, że pójdę po Leonisa. Milknę. Czuję się tak idiotycznie, tak dziwnie i jestem taka przerażona. Chcę zrobić tyle rzeczy, podać mu tyle ziół. Nazwy lekarstw wirują mi w głowie. Mieszają się, mylą. Myślę, że może wyniosę go na świeże powietrze. Jest lato. To mu pomoże.
Pochylam się jeszcze niżej i próbuję złapać go za kark. Zanim zdążę pomyśleć, czuję, że w moich oczach są łzy.
Spływają mi po pysku i kapią na medyka, moczą mu futro. Widzę, że się otrząsa.
— Zostaw — mamrocze cicho. Nie jestem pewna, czy to moje uszy nie robią sobie ze mnie żartów.
Panuje cisza. Przerywają ją nieregularne, świszczące oddechy. Zagryzam wargę.
— Chcesz… — jąkam się. — Chcesz podbiał? Pomoże ci oddychać…
Jakie zioło on by wybrał na moim miejscu?.
Leonis nie odpowiada. Jestem roztrzęsiona; boję się. Boję się, że to są jego ostatnie chwile. Powstrzymuję szloch; chcę odejść. Chcę dać mu podbiał. Chcę się gdzieś ukryć. Jednocześnie boję się, po prostu się boję go zostawić samego.
— Ja… Ja chyba nie będę dobrą medyczką — rzucam. W cichym, ciemnym pomieszczeniu mój płaczliwy głos nie brzmi dobrze. Z mojego pyska wylewa się potok słów. — To nie t-twoja wina. Nie wiem. Chyba… Chyba pozagryzam kiedyś moich pacjentów, ze złości. Muszę się wziąć w garść. Zachowuje się jak szczenię. Szkod-
Przerywam. Nie słyszę już jego oddechu. Nie słyszę bicia serca. Widzę tylko jego przymrużone oczy.
— Szkoda… — kontynuuję. Moje słowa przerywają spazmy. — Szkoda, że… Nie wiem. Ja… p-pierdolę… Leonis…? Halo?...
Trącam go zasmarkanym nosem. Już nie wzdryga się od moich łez.
— Dziękuję… i… — biorę wdech. Przełykam ślinę. — Przepraszam… Cię.
"Ależ ja już ją pokochałem! Zobacz, jaka przeurocza uczennica, będzie z ciebie idealna medyczka, kochaniutki grzybku ty mój, puci puci."
Czuję wilgoć w oczach, która wylewa się i płynie ciurkiem po moim pysku. Wszystko jest rozmazane. Wybucham głośnym płaczem, siadając na zakurzonej ziemi.
***
Leonis został pochowany.
Staram się o tym nie myśleć, że budzę się sama co ranek. Trudno jest mi ogarniać zapasy ziół, nielicznych rannych. Większość czasu zastanawiam się, czy nie robię czegoś niemożliwego dla mnie. Czuję się słaba.
Był naprawdę profesjonalny. Niechętnie podchodził do wizji posiadania ucznia. Chciał, żebym była bardzo dobrą-
Nie.
Najlepszą medyczką, jaką się da.
Krążę w kółko po nasz- moim legowisku, pogrążona w myślach i uczuciach.
Czuję, że nie dam rady. Nie powinien mnie brać pod swoje skrzydła. Słabo przyswajałam medyczną wiedzę. Nie stałam się taką, na jaką mnie wyszkolił.
Nie dam rady. Klan mnie potrzebuje. Myśli, że się nim zajmę tak, jak on. A go nie ma. Jestem tylko ja. Rozglądam się rozpaczliwie po otoczeniu. Jakby na potwierdzenie moich słów nikogo nie widzę. Jestem tylko ja.
Zresztą, kogo chcę zobaczyć? Leonisa? On nie żyje.
Pomiędzy nami padło tyle słów. Myślałam, że jestem od niego lepsza. Teraz dopiero widzę, że wcale tak nie jest.
— Kurko?
Dociera do mnie zapach Chabra. Unoszę głowę, zatrzymując się w miejscu. Niebieski wojownik patrzy na mnie z widocznym żalem w oczach. Marszczę brwi. Nie czuję się dobrze pod tym spojrzeniem.
— Co? — parskam. Brzmi to ostrzej i bardziej oschle, niż zakładałam.
Cichy samiec traci na pewności siebie. Mój wzrok staje się stalowy.
— Trochę boli mnie głowa — wyznaje, niepewnie przystępuje z łapy na łapę. Nie jestem pewna, czy mu wierzę. — I, jeżeli chcesz, to mogę… — staje nieruchomo. Jest spięty, a ja nie przestaję miażdżyć go wzrokiem bez emocji. — Mogę z tobą porozmawiać.
Jest to dzieciak, którego widziałam, jak się rodzi. Niepewny, strachliwy, wrażliwy wojownik. Nie potrzebuję jego rozmowy. Niech bierze leki i spierdala. Chcę być sama.
Równocześnie pragnę coś do niego powiedzieć, ale wiem, że mój głos się załamie. Decyduję się na sztywne kiwnięcie głową i znikam, szukając złocienia.
Biorę do pyska białe kwiaty, a ich cierpki zapach wypełnia moje nozdrza. Staram się nie patrzeć zbytnio na pozostałe lekarstwa. Za dużo wspomnień.
Chaber podnosi głowę, gdy słyszy moje kroki. Próbuje złapać ze mną kontakt wzrokowy; starannie go unikam.
Wydaje się, że niebieski chce powiedzieć coś, co mnie pocieszy. Nie przestaje patrzeć na mnie ze współczuciem. Zaciskam z poirytowania zęby, niemal rozrywając złocień.
— Ale duża stokrotka! — mówi zamiast tego, co brzmi naprawdę bardzo sztucznie. Czuję tak wielkie zażenowanie, że automatycznie przewracam oczami.
— Złocień, nie stokrotka — syczę. Głos załamuje mi się w połowie, co powoduje kolejne smutne spojrzenie. Błagam, niech przestanie. Nie potrzebuję pomocy wojownika. Jestem doświadczoną medyczką. Kładę łapę na jego głowie i stwierdzam, że jest dobrej temperatury. Biorę wdech i kontynuuję: — Nie masz gorączki. — Bo na dziewięćdziesiąt dziewięć procent udajesz, że cię w ogóle głowa boli, gówniarzu, dodaję w myślach. — Masz. Przeżuj to. Poczujesz się lepiej.
Chaber kiwa głową i bierze ode mnie zioło, żując je. Krzywi się i parska, ale dziękuje i wychodzi. Odprowadzam go wzrokiem i wracam do huczących w mojej głowie myśli.
Nie pomagam pacjentom, zachowując się jak rozpłakane szczenię. Ignoruję nieśmiałe przypuszczenie, że nie będę umieć się ogarnąć przez jakiś czas, cokolwiek nie pomyślę i zrobię. Bzdura. Psy umierają. Wszystko toczy się dalej. Bezgwiezdni odczuwają brak Leonisa, bo ja nie mogę go zastąpić.
Muszę się bardziej starać. Być lepsza. Przełykam ślinę. Pewnie żałował, że mnie w ogóle uczył. Pokażę klanowi, że jestem lepsza od niego. Nie jestem szczeniakiem. Mam ważne stanowisko, na którym jestem sama.
Zamykam oczy i biorę wdech. Wiem, że poukładałam myśli. Stoję tak, powoli czując w sercu coraz więcej spokoju i również determinacji. Przy tym wiem, że śmierć Leonisa zmieniła coś we mnie. W tym sercu, wypełnionym determinacją i szczyptą złośliwością zostawiła jakąś rysę.
Stoję tak, poddając się pozytywnym emocjom. Chcę się tak czuć częściej, bo wiem, znakomicie wiem, że będzie trudno. Mam ochotę się uśmiechać.
Trwa to zaledwie parę uderzeń serca. Otwieram moje heterochromatyczne oczy z takim samym błyskiem w oku, który miałam, gdy nie byłam zdana tylko na swoje marne umiejętności.
Blask znika, gdy natrafiam na posłanie Leonisa leżące w rogu. Wzrok staje się hardy, a wątpliwości, które przez chwilę udało mi się popchnąć w cień, wróciły ze zdwojoną siłą.
Za mało umiem, by łudzić się, że dam radę ratować czyjeś życie. Mam za mało doświadczenia. Za mało opanowania. Jestem za mało perfekcyjna. Za mało, za mało, za mało… Wszystkiego we mnie jest za mało.
[1435 słów: Kurka otrzymuje 14PD]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz