tw samobójstwo
Oddech uwiązł jej w gardle. Przez chwilę
sądziła, że oto nastąpił jej koniec, że już nigdy nie będzie jej dane
zaczerpnąć kolejnego tchu. W uszach zaczęło jej dzwonić, przed oczami
pociemniało, a łapy, które wiernie służyły jej przez ostatnie sto
czterdzieści siedem księżyców, ugięły się. Zaryła pyskiem o grubą
warstwę śniegu, który zamortyzował jej upadek. Śniegu, który przez
ostatnie kilka dni przykrywał martwe ciało Wojowniczego Mrozu.
Gwiezdni
mieli w sobie jakieś upodobanie do ironii i, choć Biała Tęcza odkryła
to już dawno temat, teraz dane jej było posmakować tego wyjątkowo
wyraźnie. Mróz zabity przez... mróz. Burza śnieżna, która zapewne
odebrała mu życie, mocno wstrząsnęła ścianami starych ruin stanowiących
schronienie dla Ciemnych. Ona sama spędziła ją zwinięta najciaśniej, jak
się dało na swym posłaniu, modląc się do Gwiezdnych o dobrą śmierć,
która, jak jej się zdawało, miała na nią spaść tamtej nocy. Jednak to
nie ona wtedy umarła. Lecz jednocześnie...
Matka
nie powinna być zmuszona żyć dłużej niż jej potomstwo. Pięćdziesiąt
osiem księżyców temu przekonała się tego po raz pierwszy. Deszczyk,
piąte spośród jej maleństw, walczył o każdy ze swych nielicznych
oddechów, by w końcu zakończyć swój żywot tuż po tym, jak go rozpoczął.
Zniknął z życia swej matki, zanim zdołał się w nim na dobre pojawić i
dlatego, nawet jeśli ta strata wciąż w niej tkwiła jak ogromna drzazga,
podniosła się i żyła dalej. Teraz jednak z jej życia zniknął pies,
który, choć zapewne nieświadomie, wielokrotnie uratował jej życie.
Gdyby
nie on, rzeczywistość wielokrotnie byłaby jeszcze bardziej
przytłaczająca. Gdyby nie on, życie miałoby znacznie mniej sensu. Gdyby
nie on, Biała Tęcza nie byłaby tą osobą, którą teraz stanowiła.
Dlatego decyzja przez nią podjęta przyszła szybko.
—
Oboje wiemy, że nie chcesz mi pomagać. Ja też nie chcę pomocy —
zwróciła się do Lisiego Wrzasku, do którego legowiska została
przeniesiona przez przypadkowych wojowników, których imion nie potrafiła
spamiętać. Odkąd przeszła na emeryturę, mogła przynajmniej pozwolić
sobie na przywilej niepamiętania. — Mam tylko jedną prośbę. Daj mi
cokolwiek, co mnie zabije i pozwól z tym odejść. Nie obchodzi mnie, co
to będzie. Ma być skuteczne i o więcej nie będę pytać.
Nie
słuchała go. Odcięła się od złośliwych słów, które zapewne opuszczały
teraz jego pysk. „Nareszcie”, usłyszała mimowolnie gdzieś pomiędzy
jednym przekleństwem a drugim. Tak, nareszcie. Nareszcie to wszystko
zbliżało się ku końcowi.
— Dziękuję —
odezwała się w końcu, gdy w jej posiadaniu znalazł się woreczek z
nieznaną jej rośliną. — Wiem, że nigdy się ze sobą nie zgadzaliśmy, ale
chcę, żebyś wiedział, że i tak jestem z ciebie dumna i cię kocham. Nawet
jeśli jednocześnie cię nienawidzę — zdradziła z delikatnym uśmieszkiem
i, nie czekając na odpowiedź swego syna, opuściła jego legowisko.
Zatrzymała
się na chwilę, gdy uderzył w nią gwar obozowiska. Gdzieś za ścianą
Żłobka słychać było śmiech i uderzenia małych łapek szczeniąt o podłogę.
Już niedługo to tej wesołej gromadki dołączyć miały jej własne wnuki,
potomstwo Stokrotkowego Płatka i Cytrynowego Liścia. Poczuła tępy ból,
gdy uświadomiła sobie, że nigdy nie będzie jej dane ich poznać.
Potrzebowała chwili, by przekonać samą siebie, że od tego, co zamierzała
teraz zrobić, nie było już odwrotu. Gdy powie się A, należy już
powiedzieć również B, a potem już tylko kilka literek dzieli nas od Z
jak zgon.
Dlatego właśnie ruszyła w
dalszą drogę, co kilka kroków odpowiadając na uprzejme powitania
członków jej klanu, z zaskoczeniem zauważając, że niektórzy z wojowników
byli wystarczająco młodzi, by zapewne nie pamiętać, czy może wręcz nie
znać czasów, w których to ona była liderką klanu. Był to jednak tylko
kolejny dowód na to, że spełniła swoją misję i mogła odejść. Klan dobrze
sobie radził pod władzą nowego lidera i jego zastępcy. Wszystkie jej
dzieci były dorosłe — sprawdzały się na swoich stanowiskach,
przekazywały swą wiedzę uczniom, poznawały swoje drugie połówki i
zacieśniały z nimi więzy, zakładały rodziny. Dlatego też właśnie ona
teraz mogła po prostu odejść z uśmiechem na pysku.
—
Jasna Gwiazdo — zwróciła się do lidera klanu, gdy natknęła się na niego
niedaleko granicy klanu. — Mam do ciebie małą prośbę. Czy mógłbyś...
Czy mógłbyś wieczorem posłać kogoś w okolice Gwiezdnego Szczytu?
Najlepiej kogoś gruboskórnego...
— Nie rozumiem — zauważył samiec, przechylając nieco pysk, podczas gdy jego oczy uważnie obserwowały pysk jego poprzedniczki.
—
Zrozumiesz, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Proszę cię... Ze względu na
starą dobrą znajomość? — mruknęła, uśmiechając się krzywo.
— W porządku... Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Biała Tęczo.
—
Oczywiście, że wiem, Jasny. Inaczej bym tego nie robiła — prychnęła,
tym razem będąc w stanie wydobyć z siebie prawdziwy zawadiacki uśmiech.
I
odeszła, znowu nie czekając na odpowiedź. Nie wiedziała, jak mogłaby
pożegnać się z samcem, nie wzbudzając w nim podejrzeń. Uciekanie było
łatwe. O wiele trudniejsze było odchodzenie od kogoś, wymienianie z nim
ostatnich zdań, kiedy obie strony wiedziały, że to już koniec. Dlatego
też omijała rejony, w których wiedziała, że mogłaby się natknąć na
któreś ze swoich potomków czy przyjaciół. Pozwoliła łapom zanieść się
prosto do swojego ostatecznego celu, nie tracąc czasu na napawanie się
otoczeniem.
W końcu zasiadła pod
gałęziami ogromnego srebrzystego drzewa, które obecnie pozbawione było
liści. Wtuliła się w dobrze sobie znany konar, a z podarowanego jej
przez Lisi Wrzask zawiniątka wyjęła krwistoczerwone jagody. Ułożyła je w
śniegu i pochyliła ku nim pysk.
— Madam! — usłyszała po chwili, a wszystko w niej jakby zatańczyło.
— Wojowniczy... — wyszeptała.
Leżała w śniegu, lecz nie czuła jego zimna. W zasadzie to nie czuła już nic poza nim, jego obecnością.
—
Synu — wyszeptała płaczliwym tonem, choć tak właściwie nie miała już
zapewne połączenia z własnymi łzami. — Tak mi przykro... Tak mi przykro,
że to cię spotkało, ja... Kocham cię, cholerny Łopianowy Kuprze.
Jesteś... Byłeś jednym z najważniejszych psów w moim życiu... A może
najważniejszym...? Ja...
— Wiem,
Biała Tęczo, wiem. Ja ciebie też kocham. Nie ma co się rozklejać, bo
zaraz obsmarkasz sobie futerko! Albo i nie, biorąc pod uwagę
okoliczności... — Zawahał się, lecz już po chwili aż podskoczył w
zachwycie. — Odważny Kieł tu jest! I... i... Ciemna Gwiazda! O, i Ciemny
Kieł! I wszyscy inni! Czekają na nas!
— Czy Deszczyk... Czy on też tu jest?
—
Taka mała kulka sierści? No pewnie, że jest! Wszyscy tu są i już nie
mogą się doczekać, aż do nich dołączysz. — Uśmiechnął się zachęcająco.
— No cóż... Skoro tak, to zapewne nie możemy pozwolić Gwiezdnym na nas czekać, czyż nie?
I wyruszyli razem ku czekającej na nich wieczności.
Biała Tęcza umiera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz