21 marca 2022

Od Białej Tęczy

 tw samobójstwo
Oddech uwiązł jej w gardle. Przez chwilę sądziła, że oto nastąpił jej koniec, że już nigdy nie będzie jej dane zaczerpnąć kolejnego tchu. W uszach zaczęło jej dzwonić, przed oczami pociemniało, a łapy, które wiernie służyły jej przez ostatnie sto czterdzieści siedem księżyców, ugięły się. Zaryła pyskiem o grubą warstwę śniegu, który zamortyzował jej upadek. Śniegu, który przez ostatnie kilka dni przykrywał martwe ciało Wojowniczego Mrozu. 
Gwiezdni mieli w sobie jakieś upodobanie do ironii i, choć Biała Tęcza odkryła to już dawno temat, teraz dane jej było posmakować tego wyjątkowo wyraźnie. Mróz zabity przez... mróz. Burza śnieżna, która zapewne odebrała mu życie, mocno wstrząsnęła ścianami starych ruin stanowiących schronienie dla Ciemnych. Ona sama spędziła ją zwinięta najciaśniej, jak się dało na swym posłaniu, modląc się do Gwiezdnych o dobrą śmierć, która, jak jej się zdawało, miała na nią spaść tamtej nocy. Jednak to nie ona wtedy umarła. Lecz jednocześnie...
Matka nie powinna być zmuszona żyć dłużej niż jej potomstwo. Pięćdziesiąt osiem księżyców temu przekonała się tego po raz pierwszy. Deszczyk, piąte spośród jej maleństw, walczył o każdy ze swych nielicznych oddechów, by w końcu zakończyć swój żywot tuż po tym, jak go rozpoczął. Zniknął z życia swej matki, zanim zdołał się w nim na dobre pojawić i dlatego, nawet jeśli ta strata wciąż w niej tkwiła jak ogromna drzazga, podniosła się i żyła dalej. Teraz jednak z jej życia zniknął pies, który, choć zapewne nieświadomie, wielokrotnie uratował jej życie. 
Gdyby nie on, rzeczywistość wielokrotnie byłaby jeszcze bardziej przytłaczająca. Gdyby nie on, życie miałoby znacznie mniej sensu. Gdyby nie on, Biała Tęcza nie byłaby tą osobą, którą teraz stanowiła.
Dlatego decyzja przez nią podjęta przyszła szybko.
— Oboje wiemy, że nie chcesz mi pomagać. Ja też nie chcę pomocy — zwróciła się do Lisiego Wrzasku, do którego legowiska została przeniesiona przez przypadkowych wojowników, których imion nie potrafiła spamiętać. Odkąd przeszła na emeryturę, mogła przynajmniej pozwolić sobie na przywilej niepamiętania. — Mam tylko jedną prośbę. Daj mi cokolwiek, co mnie zabije i pozwól z tym odejść. Nie obchodzi mnie, co to będzie. Ma być skuteczne i o więcej nie będę pytać.
Nie słuchała go. Odcięła się od złośliwych słów, które zapewne opuszczały teraz jego pysk. „Nareszcie”, usłyszała mimowolnie gdzieś pomiędzy jednym przekleństwem a drugim. Tak, nareszcie. Nareszcie to wszystko zbliżało się ku końcowi.
— Dziękuję — odezwała się w końcu, gdy w jej posiadaniu znalazł się woreczek z nieznaną jej rośliną. — Wiem, że nigdy się ze sobą nie zgadzaliśmy, ale chcę, żebyś wiedział, że i tak jestem z ciebie dumna i cię kocham. Nawet jeśli jednocześnie cię nienawidzę — zdradziła z delikatnym uśmieszkiem i, nie czekając na odpowiedź swego syna, opuściła jego legowisko.
Zatrzymała się na chwilę, gdy uderzył w nią gwar obozowiska. Gdzieś za ścianą Żłobka słychać było śmiech i uderzenia małych łapek szczeniąt o podłogę. Już niedługo to tej wesołej gromadki dołączyć miały jej własne wnuki, potomstwo Stokrotkowego Płatka i Cytrynowego Liścia. Poczuła tępy ból, gdy uświadomiła sobie, że nigdy nie będzie jej dane ich poznać. Potrzebowała chwili, by przekonać samą siebie, że od tego, co zamierzała teraz zrobić, nie było już odwrotu. Gdy powie się A, należy już powiedzieć również B, a potem już tylko kilka literek dzieli nas od Z jak zgon. 
Dlatego właśnie ruszyła w dalszą drogę, co kilka kroków odpowiadając na uprzejme powitania członków jej klanu, z zaskoczeniem zauważając, że niektórzy z wojowników byli wystarczająco młodzi, by zapewne nie pamiętać, czy może wręcz nie znać czasów, w których to ona była liderką klanu. Był to jednak tylko kolejny dowód na to, że spełniła swoją misję i mogła odejść. Klan dobrze sobie radził pod władzą nowego lidera i jego zastępcy. Wszystkie jej dzieci były dorosłe — sprawdzały się na swoich stanowiskach, przekazywały swą wiedzę uczniom, poznawały swoje drugie połówki i zacieśniały z nimi więzy, zakładały rodziny. Dlatego też właśnie ona teraz mogła po prostu odejść z uśmiechem na pysku.
— Jasna Gwiazdo — zwróciła się do lidera klanu, gdy natknęła się na niego niedaleko granicy klanu. — Mam do ciebie małą prośbę. Czy mógłbyś... Czy mógłbyś wieczorem posłać kogoś w okolice Gwiezdnego Szczytu? Najlepiej kogoś gruboskórnego...
— Nie rozumiem — zauważył samiec, przechylając nieco pysk, podczas gdy jego oczy uważnie obserwowały pysk jego poprzedniczki.
— Zrozumiesz, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Proszę cię... Ze względu na starą dobrą znajomość? — mruknęła, uśmiechając się krzywo.
— W porządku... Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Biała Tęczo.
— Oczywiście, że wiem, Jasny. Inaczej bym tego nie robiła — prychnęła, tym razem będąc w stanie wydobyć z siebie prawdziwy zawadiacki uśmiech.
I odeszła, znowu nie czekając na odpowiedź. Nie wiedziała, jak mogłaby pożegnać się z samcem, nie wzbudzając w nim podejrzeń. Uciekanie było łatwe. O wiele trudniejsze było odchodzenie od kogoś, wymienianie z nim ostatnich zdań, kiedy obie strony wiedziały, że to już koniec. Dlatego też omijała rejony, w których wiedziała, że mogłaby się natknąć na któreś ze swoich potomków czy przyjaciół. Pozwoliła łapom zanieść się prosto do swojego ostatecznego celu, nie tracąc czasu na napawanie się otoczeniem. 
W końcu zasiadła pod gałęziami ogromnego srebrzystego drzewa, które obecnie pozbawione było liści. Wtuliła się w dobrze sobie znany konar, a z podarowanego jej przez Lisi Wrzask zawiniątka wyjęła krwistoczerwone jagody. Ułożyła je w śniegu i pochyliła ku nim pysk.
— Madam! — usłyszała po chwili, a wszystko w niej jakby zatańczyło.
— Wojowniczy... — wyszeptała. 
Leżała w śniegu, lecz nie czuła jego zimna. W zasadzie to nie czuła już nic poza nim, jego obecnością.
— Synu — wyszeptała płaczliwym tonem, choć tak właściwie nie miała już zapewne połączenia z własnymi łzami. — Tak mi przykro... Tak mi przykro, że to cię spotkało, ja... Kocham cię, cholerny Łopianowy Kuprze. Jesteś... Byłeś jednym z najważniejszych psów w moim życiu... A może najważniejszym...? Ja...
— Wiem, Biała Tęczo, wiem. Ja ciebie też kocham. Nie ma co się rozklejać, bo zaraz obsmarkasz sobie futerko! Albo i nie, biorąc pod uwagę okoliczności... — Zawahał się, lecz już po chwili aż podskoczył w zachwycie. — Odważny Kieł tu jest! I... i... Ciemna Gwiazda! O, i Ciemny Kieł! I wszyscy inni! Czekają na nas!
— Czy Deszczyk... Czy on też tu jest?
— Taka mała kulka sierści? No pewnie, że jest! Wszyscy tu są i już nie mogą się doczekać, aż do nich dołączysz. — Uśmiechnął się zachęcająco.
— No cóż... Skoro tak, to zapewne nie możemy pozwolić Gwiezdnym na nas czekać, czyż nie?
I wyruszyli razem ku czekającej na nich wieczności. 

Biała Tęcza umiera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz