Za szczeniaka marzyłem o uczestniczeniu w bitwach. O mordowaniu złych psów, a pomaganiu dobrym. Chciałem okazać się wybitnym wojownikiem.
Dopiero gdy dorosłem, zrozumiałem, że wojny nie są wcale tak fajne, za jakie je uważałem. Mimo wszystko, gdy do Ventusu dotarły wieści o trudnej sytuacji Flumine, a Brązowa Gwiazda zgodził się, by pomóc wygnanemu Klematisowemu Korzeniowi odbić jego klan, nie mogłem powiedzieć ,,nie’’. Musiałem spróbować zawalczyć dla Flumine, naszych sąsiadów (chociaż gdy myślałem o Zroszonej Ptaszynie, coś mnie skręcało w środku). Ale przede wszystkim chciałem zawalczyć, by spełnić swoje marzenie. Okej, wiem, że to jest głupie, ale nie mogłem zmarnować szansy, by zrobić coś takiego. Jako szczeniak o tym marzyłem, a teraz miałem taką szansę. Będę miał nowe doświadczenie.
I mam nadzieję, że nie zginę.
Dopóki nie nadszedł ten dzień, do tematu bitwy podchodziłem raczej na spokojnie. Nigdy nie widziałem żadnej na oczy, dlatego też w mojej wyobraźni walka przedstawiała się dość kolorowo.
Dopiero gdy, jak co dzień rano, obudziłem się w moim legowisku, ale zamiast pójść na palowanie, czy patrol, wraz z moimi towarzyszami wyruszyliśmy w stronę Flumine, zamieniłem się w kłębek nerwów.
Widząc zdeterminowanie Bananowej Skórki, czułem się jeszcze gorzej. Zazdrościłem jej doświadczenia, które pozwala jej być spokojną i odważną.
Wraz z kolejnymi krokami, z zostającym w tyle zapachem Ventusu, a napływającym na mnie obcym odorem ryb i morza, rósł we mnie strach. W tamtym momencie chciałem być wszędzie, tylko nie tam. Pierwszy raz dopuściłem do siebie myśl, że ktoś na pewno zginie. Może nawet ja.
Nawet nie spostrzegłem, gdy dotarliśmy do grupy Klematisowego Korzenia — naszych sojuszników. Większość wojowników widziałem pierwszy raz na oczy. Zroszona Ptaszyna — mimo że przeze mnie nielubiana — była mi znana. To dodało mi chociaż trochę odwagi. Wymieniliśmy między sobą delikatne uśmiechy.
Droga w stronę obozu Flumine upłynęła w prawie zupełnej ciszy. Początkowo Klematis dzielił się z nami najnowszymi informacjami i ważnymi uwagami. Jednak, gdy weszliśmy w głąb terenu Wodnych, na który wpuściło nas Rumiankowe Zioło, wśród nas zapanowała grobowa cisza. Szedłem, wciśnięty między Zroszoną, a Banankę.
Przed nami ukazał się obóz wodnych. Czułem, jak Zroszona Ptaszyna sztywnieje, głęboko nabierając powietrza w płuca. Czując pulsowanie we wnętrzu czaszki i dreszcze rozchodzące się po moim ciele, posłałem rozpaczliwe spojrzenie przez bark. Utkwiłem oczy w oddali, tęsknym wzrokiem wypatrując się w drogę do domu.
Nie, Pszczółek, nie spierdolisz stąd, choćbyś miał umrzeć. Wytrzymasz. Jesteś tutaj po to, by walczyć.
— Piaskowa Maro.
Te dwa słowa, wypowiedziane głosem Klematisa spowodowały paraliż całego mojego ciała. Zacisnąłem oczy, odrywając wzrok od drogi, która mnie tutaj zaprowadziła.
Szum w moich uszach uniemożliwił mi dosłyszenie kolejnych słów. Jak gdyby w zwolnionym tempie przyglądałem się Piaskowej Marze, stojącej na tle opuszczonego domu. Zmarszczyła gniewnie nos, a jej wargi odsłoniły białe zębiska, gdy odpowiadała wygnanemu zastępcy klanu. Chmara psów stojących obok niej wydawała się być równie pewna zwycięstwa, co ona sama.
Chcę do domu.
Gdy Klematis odwarknął jej w odpowiedzi, od wybuchu walki dzieliły nas już tylko sekundy.
Przed pierwszym atakiem, zdążyłem jedynie zarejestrować pełne zdeterminowania, jak i strachu miny pozostałych.
Gdy czyjeś cielsko uderzyło we mnie z całą siłą, nabrałem łapczywie powietrza w płuca, czując szumiącą mi krew w uszach. Wyciągnąłem pysk przed siebie, miażdżąc zębami brązowo-białe ucho. Na języku poczułem metaliczny posmak krwi.
Wszystko wokół mnie było chaosem z zębów, pazurów i skłębionych ze sobą psich sylwetek.
Otaczał mnie metaliczny odór krwi. Byłem zalany adrenaliną i strachem. Nie było czasu na jakiekolwiek myślenie. Gdybym zatrzymał się, chociaż na chwilę, przerażenie by zwyciężyło — uciekłbym. Albo zostałbym zabity.
Gdy kątem oka dostrzegłem puchate, brązowe futro Bananowej Skórki, poczułem, jak moje serce się zatrzymuje.
Na chybił-trafił zadając szybki cios wrogiemu wojownikowi, całym ciałem odwróciłem się w stronę wojowniczki z mojego klanu.
Bananowa Skórka zawzięcie walczyła z Wilczym Blaskiem. Gdy złapała go za skórę na boku, poczułem ogromną satysfakcję. Byłem pewien, że to wygramy.
Lada moment to wrażenie prysnęło.
Wilczy Blask nagle zamienił się w ciemną, kruczoczarną smugę. Był jak wąż, który jednym susem skacze do swojej ofiary. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, a te same oczy Bananki, które jeszcze dziś miały w sobie determinację, były teraz puste. Jak koralikowe oczy zabawek Dwunożnych.
Myślałem, że będę w szoku. Jednak w moim ciele buzowało za wiele adrenaliny i sprzecznych emocji, że w tamtej chwili poczułem jedynie lodowaty dreszcz, jak gdyby nagle lunął na mnie cały stos kulek gradu. I narastającą wściekłość.
Zanim Wilczy Blask zdążył się odwrócić w moją stronę, rzuciłem się na niego z całą siłą. Czarny pies zatoczył się, niemal upadając. Upuścił przy tym zwłoki, a te, wydając z siebie puste grzechotanie kości, spadły na ziemię. Na ziemię pełną krwi i błota. Słysząc to, poczułem bolesny ucisk w sercu.
Bananowa Skórka nie powinna tam leżeć. Za to powinien leżeć tam on.
Ostatnie spojrzenie, które posłane zostało Płomiennemu wojownikowi, było pełne nienawiści, które niczym lodowaty sopel przeszyło jego pierś.
Szybki atak z mojej strony w jego klatkę piersiową, choć ryzykowny, okazał się sukcesem. Zatopione w sierści kły, szybko przecinające jego skórę aż do szyi. Potem wystarczyło jedno mocne ugryzienie. Czarna dotychczas sierść stała się czerwona.
To za Bananową Skórkę, zapchlony brutalu.
Nigdy nie sądziłem, że smak krwi na języku jest w stanie przynieść mi tyle ukojenia.
[849 słów: Pszczeli Taniec otrzymuje 8 PD]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz