13 sierpnia 2022

Od Chwasta

TW: śmierć, samobójstwo, ed
Nie chciałem wracać. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie chciałem wracać do domu. Wiedziałem, że zastanę w nim jedynie cichą przestrzeń, która zdawała się nie przypominać tej głośnej, dobrze znanej mi z dzieciństwa. Nikt mnie nie przywita, nie pocieszy ani nie zacznie opowiadać historii swojego dnia. Wiedziałem, że nie dam rady tego znieść. Zbyt wiele osób odeszło, zbyt wiele z nich porzuciło mnie w świecie pełnym obcych, którzy nie byli i nigdy nie będą w stanie mi pomóc. Jednak łapy prowadziły mnie przez tę samą drogę, dzięki której tu przyszedłem. Byłem zmęczony. Nie tylko obolała szyja odmawiała posłuszeństwa, co skutkowało trzymaniem łba w dole i ciągłym patrzeniem na wciąż wilgotną sierść, do której przylepiały się drobne listki i piach, lecz także niegdyś wyćwiczone mięśnie, mogące zanieść mnie na wszelkie znane mi krańce tego terenu, były osłabione, przez co ledwo udawało mi się podnosić jedno odnóże za drugim. Rozważałem zatrzymanie pochodu na rzecz krótkiej przerwy, ale dobrze wiedziałem, że skutkowałoby to pozostaniem w lesie na resztę nocy, czego chciałem uniknąć. Gdyby komuś przyszło do głowy mnie zaatakować, najpewniej nie byłbym w stanie walczyć. Możliwe, że nawet bym nie chciał, a jedynie pozostawił wolną drogę do rozszarpania mojego ciała.
Chmurzysta powłoka wydawała się poszerzać swoje granice, kradnąc resztki promieni słońca, oświetlających mi drogę. Jedynym atrybutem kończącego się dnia był fakt, iż byłem już blisko miejsca docelowego — w głowie ułożyłem prosty plan, zakładający, iż pojawię się w znajomym miejscu w przybliżeniu za kilkadziesiąt oddechów, a pozostawiona przez schowaną gwiazdę ciemność pozwoli mi na szybkie zapadnięcie w sen. Prawdę mówiąc, nawet jeśli dotarłbym do legowiska o świcie to i tak padłbym ze zmęczenia — uporczywe myśli, zatruwające cały organizm były nawet gorsze, niż zwykłe nadużycie mięśni długą wędrówką. Oczy podążały zgrabnie za mijanymi koronami drzew, jakby doszukiwały się w nich jakiegoś znaku, podpowiedzi, która wskazałaby, jak teraz postępować. Co dokładnie powinienem zrobić, kiedy nie pozostała mi już żadna rzecz, do której mógłbym wrócić? Stawiałem kroki, co rusz słysząc odgłosy spoglądających na mnie z wysokości kilkunastu metrów czarnych ptaków. Ich obecność sprawiała, że czułem się, jak od dawna oczekiwany posiłek, jakby czekały na odpowiedni moment, w którym mogłyby odnaleźć moje martwe ciało i się nim pożywić. Oddech stawał się coraz cięższy, sprawiając, że pragnąłem łaknąć większe ilości powietrza. Serce jednak było spokojne, ponieważ rozsądek był pewien swoich instynktów — naturalna reakcja nigdy by nie pozwoliła, żebym bezwładnie padł na ziemię, mógłbym to zrobić jedynie w chwili, w której czułbym się bezpiecznie. Rozglądałem się wokoło, zauważając znajome krzewy, pokryte jasnymi owocami, niemalże tak białymi, jak puch opadający na ziemię podczas chłodniejszej pory. To maliny, ale nie były gotowe do zjedzenia. Zatrzymałem się przy roślinie, delikatnie pochylając głowę, by poczuć znajomy zapach. Przymknąłem powieki, chcąc przypomnieć sobie słowa, które wtedy wypowiadał, chociaż jedyny obraz, jaki się pojawiał, był nieco zatarty i niewyraźny. Jakbym powoli zapominał. Zacisnąłem oczy nieco mocniej, łudząc się, że to pomoże, łaknąłem jakiegokolwiek poczucia bliskości, chciałem na nowo znaleźć się przy nim. Wypuściłem z ust powietrze, dochodząc do wniosku, iż żadne z moich starań na nic się zdadzą — te chwile przeminęły, nie posiadam mocy, która mogłaby sprawić, iż ponownie się spotkamy, przynajmniej nie w tym miejscu.
Stawiając mozolne kroki, odnalazłem ścieżkę, prowadzącą do wygodnego posłania, na którym spałem, odkąd pamiętam. Reszta rodziny, która pozostała przy życiu dawno wyniosła się z tego kąta, pozostawiając dla mnie tak wyczekiwaną przez szczenięce lata ciszę i spokój. Jednak nic, co tam pozostało, wcale mnie nie cieszyło; fakt, może i miałem cały skrawek terenu tylko dla siebie, może i miałem ciepły skrawek materiału znaleziony w opuszczonym budynku, na którym zawsze potrafiłem szybko zasnąć, niemniej czułem się bardzo niewdzięcznie, ponieważ nawet tak wiele zdawało się dla mnie za mało. Przez wiele dni marzyłem o tym, żeby krewni ode mnie odeszli, cóż jednak miałem zrobić? Żadna interakcja z nimi nie przynosiła ze sobą niczego dobrego, żadne słowo padające z ust matki nigdy nie podniosła mnie na duchu, nigdy nie sprawiła, iż czułem się bardziej kochany. Lecz głęboko, gdzieś ukradkiem nie chciałem, żeby zostawili mnie samego. Nawet jeśli mielibyśmy się kłócić, walczyć ze sobą — przetrwałbym to, bylebym nie pozostał bez nich. A jednak nie zrobiłem nic, co zatrzymałoby ich przy mnie, prawdopodobnie już nawet nigdy nie wrócą. Kończąc myśl, moje ciało zatrzęsło się z zimna, dlatego ścisnąłem wszystkie kończyny bliżej brzucha, jak tylko mogłem. Sam znaleziony materiał nie wystarczał, bym schował pod nim całe swoje ciało, dlatego resztę, która się nie mieściła, otulały jedynie błyszczące, spoglądające w moje złote oczy miliony maleńkich gwiazd. Nie potrafiłem się im nadziwić, zdawało się, że każda z nich jest dokładnie taka sama, nie rozróżnia ich wygląd, ani też ilość światła, które nam oddają. Niemniej jednak dla mnie każda z nich działała jakby z osobna, a razem tworzyły coś, co nie mogłoby zostać idealnie powtórzone przez kogoś innego. Próbując przyjrzeć się utworzonej przez nie panoramie, poczułem, oczy samoistnie zaczynają łzawić. Nie było to spowodowane nadmiarem emocji, lecz ograniczeniem mrugania, przez chęć utworzenia w pamięci jak najdokładniejszego obrazu nieba. Naturalnie zacząłem na przemian otwierać i zamykać powieki, jednak uczucie pieczenia i zamazana widoczność zaczynały się nasilać. Zawiedziony brakiem możliwości dalszego podziwiania krajobrazu, przymknąłem ślepia, starając się zapomnieć o tamtym dniu.

— Obiecajmy coś sobie, dobrze? — wyszeptał, stojąc tuż naprzeciw mnie. — Nie możesz wciąż tkwić w tym samym miejscu, rozumiesz? Powinieneś pozwolić sobie odetchnąć.
Wzdrygnąłem się, słysząc jego słowa. Jak bezczelnym musiał być, żeby prosić mnie o dbanie o siebie, kiedy sam zrobił coś takiego?
— Nie chcę, żebyś cierpiał. Jesteś zbyt dobrą osobą, żeby być tak mizernym.
Serce buzowało z nerwów, chcąc dać mi do zrozumienia, że najpewniej zaraz wybuchnę z nadmiaru nagromadzonej w środku złości. Nie wiedziałem, co wtedy myśleć; czy istnieje uniwersalna zasada, którą powinienem się kierować, kiedy bliskie mi osoby odchodzą, zostawiając mi jedynie setki niewyjaśnionych kwestii i pytań, na które nigdy nie znajdę odpowiedzi?
— Myślałem, że… że będziesz tu dla mnie. Było nam tak dobrze razem. Co wtedy myślałeś? Że ot tak o tobie zapomnę i ruszę z własnym życiem do przodu? Co cię tak podkusiło w tej wodzie? Czy nie widzisz, jak bardzo mnie skrzywdziłeś?! — wykrzyczałem na jednym wdechu, stawiając krok naprzód, by móc lepiej przypatrzeć się wyrazowi jego twarzy. — Po co ci to było? Nie mogłeś po prostu ze mną zostać?
Mój ton stawał się coraz łagodniejszy wraz z każdym następnie wypowiadanym słowem, jednak jego postawa wcale nie wskazywała na to, żeby żałował swojej decyzji.
— Po prostu liczę na to, że się z tym pogodzisz. Nie musisz niczego rozumieć — wyjaśnił, pozostawiając mnie jeszcze bardziej skołowanym.
Na mojej twarzy kreował się grymas, pokazujący równocześnie moje zdezorientowanie, jak i głęboką rozpacz, ponieważ żadne z jego słów nie były pocieszające, ani też nie rozwiały moich wątpliwości, czy niedomówień. Wpatrując się w moją twarz, obrócił głowę w drugą stronę i zaczął poruszać się w stronę wyjścia.
— Hej, dokąd idziesz?! — krzyknąłem za nim, jednak oddalał się coraz bardziej, nie zwracając uwagi na wołanie. — Hej!
Stęknąłem, zmuszając obolałe łapy do biegu, jednak dystans pomiędzy nami zdawał się wydłużać niezależnie od zmiany szybkości jego chodu, czy mojego ruchu.
— Hej! — zawołałem raz jeszcze, tracąc wszelkie nadzieje. Wzrok zleciał na łapy, których siła była na wyczerpaniu. — Nie zostawiaj mnie znowu…

— Nie... zostawiaj mnie… — wyszeptałem, powoli wybudzając się ze snu. Moja głowa leżała na przednich kończynach, dlatego zaraz po otwarciu oczu zobaczyłem ten sam obraz, który przedstawiła mi podświadomość.
— Co ci się śniło, kolego? — usłyszałem pytanie, dochodzące z prawej strony. Dobrze wiedziałem, czyj głos miał przyjemność być częścią mojego poranka, jednak zdziwiła mnie wizyta osoby, której oczy nie widziały przez co najmniej kilka księżyców.
— Co ty tu robisz, Jazgot? — wymamrotałem ochryple, podnosząc łeb w jego stronę. Stary leżał obok mnie, wygodnie ułożony na zielonkawej trawie. Wyglądał, jakby czekał tu dłużej, niż parę chwil, możliwe nawet, że całą noc.
— Cóż, nie widuję cię ostatnio. No, w sumie mało powiedziane, że ostatnio… właściwie to cały czas — westchnął, przybliżając się do mnie. — Nie było ci tu zimno tak samemu? Ostatnio jest coraz gorzej w nocy.
Na jego twarzy kreowała się nieco zmartwiona mina, jednak była ona dość uzasadniona; od odejścia mojego mentora, nie było nam dane się spotkać lub chociażby niezapowiedziane minąć w tłumie. To nie tak, że żaden z nas tego nie chciał, ba, mam wrażenie, że kundel niejednokrotnie próbował się ze mną skontaktować po moim odejściu, to moja wina, że nie dałem mu na to ani jednej szansy. Obecność każdego, kto choć trochę łączył się z moją przeszłością, sprawiała, iż wpadałem w swego rodzaju niepokój, chociaż z Jazgotem — zwłaszcza że był najbliższym przyjacielem zmarłego — było najgorzej. Nie minęło kilka dni od zaginięcia, a ten zaczął zaglądać do mnie częściej. Naturalnie nie winię go, był to miły gest, pochodzący od zatroskanego bliskiego, przecież sam martwił się zarówno o mnie, jak i o kolegę, jednakże widok jego pyska, zamiast mnie rozweselać, jedynie pogrążał w smutku. Przez długi czas, kiedy krzątałem się w tę i ową po niekończącym się lesie, rozmyślałem o jego osobie, czując się winnym tak niestosownego zachowania; kundel chciał mi tylko pomóc.
Nie odpowiedziałem na jego pytanie. Patrzyliśmy na siebie w ciszy, jakbyśmy próbowali odczytać własne myśli. W pewnym momencie westchnąłem bezsilnie, nie będąc już w stanie utrzymywać głowy w górze, dlatego powróciłem do wcześniejszej pozycji.
— Jak ty sobie radzisz z tym wszystkim? — wydusiłem, przymykając lekko oczy, żeby powstrzymać napływające do nich łzy przed rozlaniem się na spoczywające łapy.
— Wiesz, Chwast… istnieją rzeczy, z którymi trzeba się pogodzić — zaczął, zacinając się po pierwszych słowach, żeby dobrać odpowiedni ton wypowiedzi. — Niektóre z nich są mniej bolesne, reszta jest bardziej, sam o tym dobrze wiesz, ale każdą z nich trzeba zaakceptować, żeby móc ruszyć dalej. Bo pamiętasz, że życie toczy się dalej? Ono nigdy nie poprzestaje na jednych narodzinach, czy drugiej śmierci; czy tego chcesz, czy też nie, jutro będzie następny dzień i żeby go przeżyć, musisz pogodzić się z wczorajszym bólem.
— A co jeśli nie potrafię? — wyszeptałem.
— Nie ma stworzonej rzeczy, której ktoś by nie potrafił; są tylko takie, których trudno jest się nauczyć.
Uniosłem powieki, chcąc zobaczyć wyraz na twarzy towarzyszącego mi kundla; jego oczy lekko połyskiwały poprzez przebijające się przez gałęzie drzew promienie wschodzącego słońca, głowa była uniesiona dumnie do góry, natomiast mina, jaką robił, wskazywała na to, iż wierzył we własne słowa.
Nie rozmawialiśmy więcej tego poranka — podświadomie uznaliśmy, że śpiew ptaków wystarczy, żebyśmy mogli w spokoju odpocząć od wszystkiego, co trapiło nasze myśli. Przez dłuższy czas leżeliśmy obok siebie, wsłuchując się w graną przez naturę melodię. Prawdziwie wtedy czułem, że mógłbym wytrzymać.

***

— Spokojnie, nie chcesz się przecież udławić — odezwał się, zauważając, jak szybko pochłaniam przygotowany przez niego posiłek. — Jeśli będziesz miał ochotę na więcej, to powiedz.
Od naszej rozmowy minęło kilka dni; każdy z nich spędziłem, leżąc na posłaniu, próbując odzyskać siłę, chociażby fizyczną. Przez dnie i noce byłem zbyt zajęty powtarzaniem w głowie wielu rozmów, także tych odbytych z samym Jazgotem, przez co nawet przez myśl mi nie przeszło, by poświęcić chociaż kawałek dnia na znalezienie jakiegokolwiek pożywienia. Doprowadziłem się do stanu, w którym trudno było mi podnieść chociażby łapę, by móc przysunąć się bliżej poidła. Gdy tamtego poranka przyjaciel pojawił się przed moim leżącym ciałem, jak sam twierdził, był niemalże przekonany, że nie żyję; mój oddech był lichszy, niż woda na płyciźnie.

Obecność kundla powoli stawała się mniej bolesna — najbardziej wpływał na to jego przyjemny charakter, chociaż i to stawało się czasem uciążliwe, jeśli miałbym być szczery. Nie byłem do końca zadowolony, kiedy po incydencie z zasłabnięciem podczas rozmowy, został ze mną aż do późnej nocy, by mieć pewność, że nic mi się nie stanie.
— Znam takie miejsce, gdzie nigdy nie trafiła mi się niesmaczna ryba — mruknął, kładąc się naprzeciw. Leżeliśmy wtedy przed jednym z opuszczonych budynków, które porosły wszelkie krzewy i bluszcze. Ich obecność sprawiała, iż wokół nas tworzył się cichy koncert cykad i świerszczy, zamieszkujących kawałek tej ziemi.
— Daleko jest? — zapytałem, kładąc głowę na ułożonych przednich łapach.
— Nie, moglibyśmy tam nawet razem pójść — stwierdził, przechylając łeb na bok, co sprawiło, iż jego uszy przewróciły się na drugą stronę. — Ale nie jutro, bo będzie mianowanie. Pewnie też nie pojutrze, bo będę odsypiać.
Parsknąłem cicho, słysząc jego wymówkę, chociaż doskonale rozumiałem, że czasami trzeba sobie darować — w końcu sam byłem najgorszym kompanem do podróży, jakiego można by wymyślić.
— Więc popojutrze, Jazgocie — zaproponowałem, posyłając mu skromny uśmiech, na co odwdzięczył się tym samym.

***

Szum psich rozmów zdawał się obezwładniać moje uszy, próbujące skupić się na wyłapaniu jednej, konkretnej rozmowy. Nie było to dziwne, że o tej porze dnia w centrum obozu zebrało się wielu Bezgwiezdnych — w końcu istnieją klanowe zbiorowiska, których zadaniem jest rozstrzyganie sporów, czy też zwykła rozmowa. Nieszczególnie lubiłem pojawiać się na takich spotkaniach, uważałem to za zbyt duży do pojęcia chaos, zwyczajnie brakowało mi do tego cierpliwości, jednak tym razem konwersacja dwóch starszych kundli przykuła moją uwagę.
— Pamiętasz… Myślałem, że będzie… Kto mu w ogóle na to pozwolił? — Nie byłem w stanie usłyszeć każdego ze słów, które wypowiadał.
— Szkoda… Ale widać, że daje radę… — odpowiedział drugi, przez co frustracja coraz bardziej mnie ogarniała.
Przeciskałem się przez krzywo stojących dorosłych, starając się jak najdyskretniej dojść do siedzącej nieopodal starszyzny.
— Nigdy bym nie pomyślał, że tak po prostu ucieknie — wyznał szary pies, wpatrując się mizernie w rozmówcę.
Pech chciał, żeby jego wzrok akurat popłynął w moją stronę; jego wyraz twarzy momentalnie się zmienił na markotniejszy, a brązowy towarzysz, widząc minę kolegi, natychmiast odwrócił się w tym samym kierunku. Obaj wpatrywali się we mnie jeszcze chwilę, po czym podnieśli się i ruszyli w głąb tłumu. Zostawili mnie w morzu innych rozmów, lecz także i zgiełku własnych myśli. O czym oni rozmawiali?

***

— Nie uważasz, że trochę za gorzka? — zapytałem, kiedy ten dopiero zaczynał przymierzać się do jedzenia.
Wpatrywałem się w niego uważnie, co rusz skubiąc kawałek świeżo złapanej przez niego ryby. Jazgot natomiast uważnie smakował każdy kęs swojej zdobyczy, próbując określić, czy faktycznie pasowała do jego upodobań.
— Może odrobinę… — zaciągnął się, podnosząc wzrok na mnie. — Co i tak nie zmienia faktu, że jest smaczna.
Pociągnąłem nosem, przybliżając go nieco do jedzenia, by jak najdokładniej móc zapamiętać jego charakterystykę; zapach niedawno wyciągniętej ze słodkiej wody zdobyczy jedynie przypominał rozlegle zakopane wspomnienia, związane z eksplorowaniem flumińskiego morza, natomiast smak, mimo zbyt charakterystycznego posmaku tuż po połknięciu, przy braniu kawałka do pyska wydawał się idealnie słony, jak każdy przyzwoity obiad.
Mimo zaspokojenia potrzeb, żadne z nas nie chciało opuszczać miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Pnące się do góry wrzosy tworzyły kolorową barierę, oddzielającą nas od świata zewnętrznego, co pozwoliło na odpoczęcie po obfitym posiłku. Ułożyłem moje ciało pod jednym z wysokich drzew, którego korona ochraniała przed żarliwymi promieniami słońca. Kiedy w nocy kłębiasta sierść wydawała się nieść pomoc, tak w dzień była jedynie utrapieniem. Towarzysz natomiast wesoło maczał łapy w chłodnej wodzie, stojąc tuż przy brzegu. Miał lekko przymknięte powieki, przez co wyglądał, jakby delektował się zesłaną z nieba pogodą.
Kiedy złota kula zaczęła zbliżać się ku horyzontowi, Jazgot powoli podniósł się z pozycji leżącej do siadu. Do tej pory wspólnie spoczywaliśmy na trawie, licząc na niekończący się relaks, lecz dzień zbliżał się ku końcowi, a obowiązki spoczywające na bokach lidera nie pozwalały nam na pozostanie poza granicami obozu przez noc. Gdy tylko kiwnął do mnie głową, stanął na czterech łapach, ówcześnie je rozprostowując. Westchnął cicho, prawdopodobnie samemu żałując tej decyzji. Z moich ust natomiast wydobyło się stęknięcie, sygnalizujące zarówno niezadowolenie, jak i dyskomfort spowodowany nieruszaniem się od kilku godzin.
— Przyjdziemy tu jeszcze, nie martw się — zapewnił, trącając mnie nosem. — Nikt nam przecież nie zabierze tego miejsca.
Spojrzałem się na niego z politowaniem, tworząc na twarzy lekki grymas. Nie odpowiedziałem na jego przyjacielską zaczepkę, a jedynie podążyłem za idącym w stronę lasu kundlem.

***

Im więcej czasu przyjaciel dla mnie poświęcał, tym bardziej wydawało się polepszać moje zdrowie; poprzez niemal codzienne zapraszanie na wspólny posiłek, powróciła siła, której tak bardzo mi brakowało — zwyczajne wędrówki w tę i w tamtą nie sprawiały mi już tak dużego problemu, jak jeszcze księżyc temu, do tego zauważyłem, jak mimowolnie dostaję chęci na zwykły spacer lub bieg. Co za tym idzie, Kundel nie musiał już samotnie każdego ranka poszukiwać zdobyczy wartej spożytkowania, ponieważ zacząłem niezależnie polować na drobne zwierzęta, by mu się odwdzięczyć. Nie tylko chciałem spłacić swój dług, lecz także pozbyć się ciągłego uczucia winy, które towarzyszyło mi już od dawna — jednakże mimo ciężkich starań żaden z gestów nigdy nie pomógł mi uporać się z uciążliwą myślą. Każdego dnia, gdy widziałem uśmiechniętą twarz Jazgota, zastanawiałem się, dlaczego tak naprawdę to wszystko dla mnie zrobił. Czy było mu mnie zwyczajnie szkoda? Czy też może dlatego, że nie chciał być odpowiedzialny za czyjąś śmierć w klanie? Niezależnie od powodu, nie potrafiłem przeżyć ilości rzeczy, które dla mnie zrobił za nic w zamian.
Każda nowo złowiona ryba, schwytany królik, czy też znaleziona garść owoców przybliżała mnie do upragnionego celu. Założyłem, że skoro w trakcie docierania do niego nie potrafię poczuć się lepiej, to z pewnością po jego osiągnięciu wszystko się zmieni. Nie wiedziałem jednak, ile dokładnie czasu miało mi to zająć, dlatego niemal wszystkie wolne chwile poświęcałem na rozmyślanie — prawdopodobnie był to najgorszy błąd, który dotychczas popełniłem. Powinienem pokręcić głową, przypomnieć sobie, że w ten sposób nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się przyjacielowi, przecież jednym z jego pragnień było nauczenie mnie życia w zgodzie ze sobą. Myśli, krążące po moim łbie od dawna były mi znane jako złe, jednak nigdy nie zrobiłem niczego, by się z nimi uporać, dlatego właśnie każde kwestionowanie motywów Jazgotu było dla mnie tak szkodliwe.

— Nie smakuje ci? — zapytałem, spoglądając na wpatrzonego w martwą rybę kundla.
Mimo otaczającej nas ciemności wyraz twarzy starszego był wciąż dla mnie widoczny; brwi zmarszczone w łuk, ciemne oczy pochłaniające leżący na ziemi posiłek, natomiast pysk wydęty, jakby chciał wydać z siebie pewien odgłos.
— Wiesz, że… Chwast, czy na pewno wszystko w porządku? — zapytał bez dokończenia pierwszego zdania. Jego wzrok natychmiast powędrował na mnie, na co na moim pysku pojawiła się zdziwiona mina.
— O co ci chodzi? — zapytałem, przechylając głowę na bok. Jego pysk wydawał się teraz jeszcze bardziej zdziwiony moim zachowaniem, jednak starałem się to ignorować.
— Zwyczajnie nie mogę zrozumieć… — zaczął, nieśmiało odwracając wzrok na bok. — Wiesz, że nie musisz się tak starać, prawda?
— Co to znaczy? Przecież po prostu przygotowałem ci kolację…
— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Doceniam to, że się starasz, naprawdę, ale nie chcę, żebyś się do tego zmuszał. Wystarczy mi, żebyś…
— Żebym co?! — wybuchłem, podnosząc głowę wyżej. Jazgot nieco się wzdrygnął, widząc moją reakcję.
— Nie chcę się z tobą kłócić — wytłumaczył łagodnie, patrząc mi prosto w oczy. — Po prostu nie chcę, żebyś się do niczego zmuszał.
Zacisnąłem zęby, nie wiedząc, co mam myśleć; jedna część mnie, ta lepsza, chciała, żebym dał sobie spokój, szczególnie dlatego, że kundel nie powiedział nic złego, natomiast ta gorsza nakłaniała cierpkim głosem, abym wykrzyczał to, co myślę, nawet jeśli nic z tego nie posiada najmniejszego sensu.
— Ty i te twoje gadki, jakbyś nie mógł powiedzieć w końcu czegoś, co ma sens! — warknąłem, zrywając się na cztery łapy. — Po co tu w ogóle jeszcze siedzisz, skoro tak bardzo nie chcesz, żebym się do czegoś zmuszał? Przecież dobrze wiesz, że twoja obecność to dla mnie szczyt dyskomfortu!
Chwilę lub dwie stałem z rozstawionymi szeroko łapami, warcząc na równie zmartwionego, jak i skrzywdzonego moimi słowami Jazgota. Możliwe, że nie wiedział, co powinien zrobić — zostawić mnie tu samego, czy spróbować przemówić do rozsądku?
— Nie wierzę ci, Chwast — wyszeptał przybity, opuszczając głowę, a następnie odwracając się w stronę drogi, którą tu przyszliśmy. Przez kilka minut patrzyłem na jego znikającą między roślinami sylwetkę, w międzyczasie próbując uspokoić szarżujące serce, które aż prosiło się o wyskoczenie z piersi.
Spuściłem wzrok na moje łapy; obraz szybko zaczął się zamazywać, natomiast moje ciało jakby traciło równowagę. Chybotałem się na obie strony, próbując pojąć, co tak naprawdę zrobiłem. Wtedy znów poczułem się tak samo, jak wtedy — ucisk w płucach powiększał się z każdym wdechem, z oczu natomiast wylewały się strugi łez, których nie potrafiłem powstrzymać. Starałem się stawiać chociażby małe kroki w stronę ścieżki, jednak dygoczące nogi nie potrafiły zanieść mnie dalej, niż na dwa metry od drzewa, pod którym stałem.
Może nie powinieneś wracać? — Usłyszałem znajomy głos za plecami. — Chodź, możesz usiąść.
Posłusznie podszedłem do siedzącego kundla, by zająć wskazane przez niego miejsce. Żaden skrawek mojego ciała nie dotknął jego, chociaż czułem bijące od niego ciepło, co sprawiło, iż momentalnie przestałem zanosić się płaczem. Jego łeb spoczął na przednich łapach, jednak, zamiast zamknąć oczy, by przygotować się do zaśnięcia, kundel wpatrywał się we mnie, przez co i ja miałem ślepia szeroko otwarte.
— Dlaczego się tak patrzysz? — spytałem go, kładąc głowę w podobny sposób, co towarzysz.
Ten zaśmiał się cicho, machając wesoło włochatym ogonem, na co otrzymał ode mnie poirytowane spojrzenie.
Po prostu podziwiam, jak wyrosłeś — odrzekł, przybliżając do mnie łapę. — Jest już późno, powinieneś zasnąć.
Nie dotknął mnie nią, chociaż widoczne było to, jak bardzo tego pragnął. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w jego promienną twarz, zastanawiając się, czy kiedykolwiek widziałem go tak radosnego, jak wtedy. Nie dając sobie czasu na zastanowienie się nad odpowiedzią, powoli zamykałem powieki, będąc spokojnym o moje bezpieczeństwo. Wiedziałem, że nie pozwoli, żeby cokolwiek złego mi się stało.  

***

Jazgot miał wtedy rację; jeżeli sam nie zapoczątkujesz dobrej zmiany, nigdy takowa w twoim życiu nie nastąpi. Nieważne, ile byś błagał, nieważne, czy ktoś inny próbowałby cię do tego zaciągnąć — nic nie potrafi cię zmusić, jeśli nie chcesz poprawy. Możliwe, że właśnie dlatego nie jestem w stanie się teraz podnieść, co mam zrobić, jeżeli wolę się pogrążyć w smutku, jeżeli to jedyne, co jest wygodne? Czy naprawdę potrzebowałem wykrzyczeć mu tamte słowa? Dlaczego nie zachowałem tego dla siebie? Nigdy przecież nie chciałem go zranić, więc dlaczego to zrobiłem, dlaczego znów dałem ponieść się chwili, kiedy mogłem to przeczekać, przemyśleć, dojść do lepszego rozwiązania, konkluzji, wyjścia z tej sytuacji, która nigdy nawet nie powinna mieć miejsca? Moje ciało jest słabe, nie, to ja jestem słaby, prowadząc siebie samego do pełnej destrukcji. Próbowałem się zmienić, pragnę tego, nie, zaczekaj, pragnąłem tego. Teraz nie posiadam ani jednej opinii. Ani jednego marzenia, jednej myśli. Łapy niosą mnie przed siebie, krążą, poszukując drogi, lecz dokąd? Ach, no tak. Przecież sam wybrałem tę trasę, to miejsce. Planowałem to już dawno, chciałem wtedy zniknąć szybko, bez śladu, po którym ktoś mógłby mnie odnaleźć. Dlatego podążam dalej; widzę odfruwające wrony, słyszę szelest uschniętych liści, przebierających pod nogami, czuję tak dobrze znany mi zapach lasu.
Moim oczom ukazuje się płynąca wartkim strumieniem rzeka; na jej krętej ścieżce widoczne są wydrążone wgłębienia i chowające się w nich drobne kamienie, błyszczące w blasku słońca. Tworzący się pod wpływem szybkiego poruszania się wody szum dociera do moich uszu, nieco kojąc wciąż mnożące się nerwy. Spoglądam w dół, zastanawiając się nad tym, jaka odległość dzieli wzgórze, na którym stoję, od spadającego w dół potoku. Niektóre z ptaków, podążające tą samą drogą, kolejno zlatują na znajdującą się pode mną polanę, jakby i one chciały się przekonać, czy warto jest się bać. Stawiam kilka kroków do tyłu, wahając się raz jeszcze.
To tutaj? Tu mam zginąć?
Przypomina mi się wesoły śmiech, którym zwykł witać mnie dawny przyjaciel. Co by powiedział na takie zachowanie? Pamiętam, jak kiedyś obiecaliśmy o siebie dbać — proste słowa, jednak wiele dla mnie znaczące. W jaki sposób zareagowałby, gdyby wiedział, że robię to z tak głupiego powodu? Nie chcę tego wiedzieć, nie zniósłbym tego. Wzrok zsuwa się na zabrudzone mokrym piachem łapy, pokazując mi, kim naprawdę jestem — jedynie zwykłym psem, którego życie jest bardziej kruche, od gruntu, na którym stoję. Zamykam oczy, z nadzieją, że każde słowo, które przychodzi mi na myśl, samoistnie odejdzie, zostawiając mnie samego, jednak wszystkie zaczynają buzować coraz głośniej; opuszczam łeb do wysokości ziemi, zaciskając powieki z całej siły. Nie potrafię wydusić z siebie żadnego odgłosu, chociaż i tak nie byłoby mi to potrzebne. Po chwili jedno z nich wykrzykuje powód, dla którego tu jestem. Zbieram resztki odwagi, jako ostateczne pożegnanie — zaczynam stawiać kroki naprzód, szeroko otwierając oczy. Chcę widzieć wszystko, co teraz się stanie. Chcę doskonale to opisać. Przede mną nie znajduje się żadna widoczna droga; pod łapami powoli załamuje się cienka warstwa gruzu, która następnie spada z urwiska. Patrzę wprost przed siebie, głęboko oddychając. Nie odwrócę się teraz. Wbijam wzrok w rosnące w oddali wysokie drzewa, chociaż gdy jedna z nóg zsuwa się poza końcówkę klifu, przed twarzą pojawia się coś na wzór leśnego szlaku; jasnym blaskiem przypomina widok świecących na niebie gwiazd, a jego obecność sprawia, że czuję się bezpiecznie, dlatego stawiam następny krok — otula mnie przyjemne ciepło, podobne do tego, kiedy Laurency kładł łeb na moim brzuchu, przepraszając za krzywdę, którą mi wyrządził.

[4053 słów: Chwast otrzymuje 40 PD; rzuca się z klifu i umiera]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz