Wzdrygam się na uwagę Richiego. Pierwsze miejsce. To brzmi tak
absurdalnie, że aż odsuwam się od dwójki psów: nie potrzebuję ich
pomocy.
— Richie ma rację — fukam w stronę Leonisa. Moje łapy drżą, kiedy na
osłabionych nogach próbuję utrzymać ciężar swojego obolałego cielska.
Substancja, którą medyk rozprowadził wcześniej po mojej ranie zaschła na
skórze, przez co, jak mniemam, krwawienie nieco się zmniejszyło. Nie
zmienia to jednak faktu, że przez utratę krwi i tak nie będę w stanie
przebyć dłuższej drogi o własnych siłach. — Nie mam zamiaru ryzykować
życia mojego klanu. Jestem liderem, nie Gwiezdnym. Podejmuję decyzje,
ale nie trzeba robić ze mnie obiektu kultu. Możemy znaleźć potrzebne
medykamenty gdzieś indziej.
W momencie, kiedy Leonis obrzuca mnie swoim zirytowanym spojrzeniem,
zaczynam żałować swoich słów. Bursztynowe tęczówki analizują każdy mój
ruch, ale jego naburmuszony pysk milczy, jakby niezdolny do
skomentowania mojej głupoty.
— Kwestionujesz mój plan leczenia, przywódco? — Choć trwa Pora
Zielonych Liści, to głos medyka mrozi mnie aż do kości. — Zważywszy na
to, że próbowałeś użyć rumianku na ranę, to medykiem jesteś raczej
marnym.
— Panowie, może– — Richie próbuje stanąć między nami.
— Kwestionuję metody leczenia, które hipotetycznie mogą wyrządzić
więcej krzywdy, niż ją naprawić — odburkuję. W odpowiedzi Leonis wywraca
oczami, zupełnie przygotowany na mój bełkot godny protagonisty.
— Nie mamy pewności, czy ostatecznie kogokolwiek tam zastaniemy,
durniu — warczy. — Nawet jeśli tak się stanie, prawdopodobnie będziemy
mieć przewagę. Chociaż jesteś ranny, to mamy ze sobą jeszcze dosyć
sprawnego wojownika, który kondycją fizyczną nadrabia braki w
inteligencji. W to miejsce zazwyczaj chodzą medycy, którzy, jak wynika z
mojego doświadczenia, nie marzą o mieszaniu się w walkę z obcymi psami,
a zwłaszcza dowodzonymi przez lidera. — Mój ogon drga nerwowo, a uszy
stulam blisko czaszki. Staram się jednak uspokoić swoją impulsywność,
przypominając sobie, że pies nie jest moim wrogiem. — Zresztą, kto
powiedział, że w ogóle mam zamiar się mieszać z kimkolwiek w walkę?
Jestem zbyt leniwy na takie upierdliwości.
Pies wymija mnie, zupełnie jakby przestała obchodzić go moja opinia
na temat tej wyprawy i z góry założył, że teraz to on przejmuje
dowodzenie. Mrugam kilkukrotnie, jakby nie bardzo dochodziło do mnie, co
właśnie do mnie powiedział. No tak, to przecież Leonis. Nie powinienem
być ani trochę zdziwiony.
Rzucam okiem na Richiego, który wygląda, jakby głos uwiązł mu w
gardle. Postanawiam zostawić go samego z myślami; może kiedyś
przyzwyczai się do skomplikowanych relacji lider-medyk, w końcu te
raczej trudno zrozumieć. Ba, jakbym ja sam je jeszcze rozumiał!
Zasadniczo, sięgając głęboko do mojej pamięci, nie przypominam sobie
sytuacji, w której naraziłem się Leonisowi. Być może to ja niczego
takiego nie zauważyłem, być może ma on swoje osobiste powody, a być może
nie znosi mnie bez powodu. Być może wszystko na raz.
Przekraczam ostatnie krzewy wyznaczające miniony już teren obrzeży.
Naszym oczom ukazuje się nieco zniszczony budynek z powybijanymi oknami,
otoczony z jednej strony liczną siecią torów. Strzygę uszami, słysząc w
oddali odgłosy Potworów. Nie jesteśmy jeszcze w centrum miasta, ale z
pewnością niebezpiecznie zbliżamy się do głównej siedziby Dwunożnych.
Napotkane przez nas miejsce świeci pustkami, jakby ci o nim zupełnie
zapomnieli. Wysokie chaszcze wcale nie przypominają krótko
przyciętych trawników w lokalnych parkach, tory pokrywa już jedynie
rdza, jakby dawno wyszły z użycia. Nie da się zaprzeczyć, że miejsce, do
którego zaprowadził nas Leonis, od dawna jest już nieużywane. Do moich
nozdrzy dochodzi jednak słabo wyczuwalny, nieznany psi zapach, który informuje mnie, że
jeszcze niedawno ktoś tu przebywał. Uspokajam się — nie jest on świeży,
to znaczy, że prawdopodobnie minęliśmy już wcześniejszych gości. Leonis
miał rację.
— Hm — mruczę do siebie — wygląda jak nie najgorsze miejsce na siedzibę klanu.
— Jeśli chcesz zginąć we śnie przez zawalenie się na ciebie sufitu?
Jak najbardziej. — Leonis przekracza tory, stawiając pierwszy krok na
zarośniętym terenie wokół stacji. Rośnie tu pełno nieznanych mi dotąd
ziół, chociaż przez dzisiejszy incydent kwestionuję swoją znajomość w
tej dziedzinie.
Podążam za Leonisem, Richie stara się trzymać jak najbliżej mojego
boku, chociaż z pewnym dystansem, zauważając, że wątpię w
użyteczność jego obecności przy mnie. Próbuję nie zwracać na to uwagi,
jak gdyby nigdy nic idąc przed siebie i ignorując nie tylko psy
towarzyszące mi, ale też i ból.
Wchodzę w gąszcz wysokiej trawy i gdzieniegdzie rozsianych krzewów.
Rozglądam się dokoła, udając zorientowanego w sytuacji, choć tak
naprawdę kompletnie nie wiem, czego szukamy. Jedyne, co tutaj rozpoznaję
to trawa, którą mogę zobaczyć w większości znanych mi lokacji, o ile
jej widok nie zostaje zastąpiony betonem.
Odchrząkuję, posyłając Leonisowi swój najsympatyczniejszy psi
uśmiech i dla złagodzenia sytuacji macham ogonem. Przez ruch otaczające
mnie chaszcze szeleszczą.
— A tak właściwie, doktorze, to czego szukamy? — pytam grzecznie.
— Nie, nie, znawco chwastów — prycha. — Nie szukaMY. Ja szukam. Nie
potrzebuję, żebyś zamiast potrzebnych mi ziół nałożył na ranę muchomora,
czy co ty tam, do stu Dwunożnych, jeszcze wymyślisz.
Zasępiam się. Przecież nie może być tak źle z moim zielarstwem! Pomiędzy ziołami a grzybami istnieje spora różnica.
Richie szturcha mnie w nienaruszony kulą bok.
— Słuchaj, przywódco, nie powinieneś się za bardzo przemęczać,
wiesz. Rozpoznawanie medykamentów to chyba dla ciebie dosyć wymagająca
czynność — mówi. — Eee… oczywiście nie zrozum mnie źle. Po prostu
lepiej, żebyś stanął na czatach. Co my zrobimy bez ciebie, jeśli ktoś
jednak nas zaatakuje? Nasz lider musi być w jak najlepszej kondycji.
Klnę pod nosem, odwracając się od psów. Przywódca. Przywódca,
przywódca, przywódca. To słowo toczy się przez moje myśli, dając się we
znaki boleśniej niż zadana mi rana. W normalnych warunkach, bycie
przywódcą nie przeszkadza mi, ba, mogę być z siebie dumny, że dowodzę
hordą inteligentnych (w przeciwieństwie do innych klanów) psów. W tej
sytuacji czuję się, jakbym nadużywał swojej władzy, a przecież nawet
wcale tego nie chciałem.
Idę w stronę opuszczonego budynku, zatracając się w swoich myślach.
Czasem wydaje mi się, że podejście Leonisa do świata jest najlepsze —
nie przejmowałbym się każdą upierdliwą rzeczą, która spotyka mnie w
życiu. Niestety jakby nie było, ja i Leonis zbyt bardzo różnimy się od
siebie. Nie jestem pewien, czy nawet jestem zdolny do tak efektywnego
udawania leniwego gbura. Potrzebuję być użyteczny, w jakikolwiek sposób.
Właśnie dlatego zostałem przywódcą. Żeby działać dla innych, nie po to,
żeby inni działali dla mnie.
Dochodzę do stacji. Tracę Bezgwiezdnych z pola widzenia — otaczają
mnie samotne ściany opuszczonego budynku, skorodowane tory, skrzypiące
pod moimi łapami deski i liczne chwasty, które w jakiś sposób dodają
temu miejscu uroku. Kątem oka zerkam na ranę, która spowodowała tyle
zachodu. Nie wygląda już tak groźnie, jak wydawało się jeszcze przed
chwilą, ale podejrzewam, że i ślad po kuli dołączy do sieci blizn na
moim boku.
Nie zauważam, kiedy tracę czujność. Na mojej szyi bez ostrzeżenia
ląduje sznur, ktoś usilnie ciągnie drugi jego koniec. Próbuję się
wyrwać, z mojego pyska ucieka jednak tylko pojedyncze szczeknięcie, w
momencie, kiedy Dwunożny kopie mnie w zraniony bok.
Tracę grunt pod nogami, podobnie jak widoczność — mroczki przed
moimi oczami nasilają się, czuję, jak mój oddech marnieje, a dobrze
znajoma mi ciecz na powrót spływa po obolałym ciele. Jak zza ściany,
dochodzi do mnie irytujący odgłos jakiejś mało chwytliwej melodii, po
czym obcy przykłada bliżej nieznany mi obiekt do swojego ucha.
— Tak, tak. Miałeś rację. Kręcą się tutaj. Co? Nie, znalazłem tylko
jednego kundla. Chyba jest sam. Sfora? Nie, baranie. Co robiłaby sfora
na opuszczonej stacji kolejowej?
W pierwszej chwili pocieszam się tym, że hycel nie wie jeszcze o
towarzystwie Richiego i Leonisa. Moją ostatnią myślą jest jednak to, że
znowu sprawiłem kłopot zielarzowi winnym Bezgwiezdnym.
Z tym ostatnim, jakże marnym pocieszeniem, tracę świadomość, padając nieprzytomny na posadzkę.
<Richie?>
[1223 słowa: Klematis otrzymuje 12 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz