23 czerwca 2020

Od Richiego CD Klematisa

W momencie, gdy docierają do nas donośne obelgi bezgwiezdnego medyka, rzucam Klematisowi rozwścieczone spojrzenie. Kwiat, który stał się przed chwilą uważnie zmieloną przeze mnie papką, w istocie nie był niczym szczególnym, a ten tutaj śmiał udawać przede mną całkiem przytomnego znawcę chwastów. Widać jest z nim gorzej, niż raczył mnie poinformować. Ach, no i Leonis. Nigdy za nim szczególnie nie przepadałem, ale trzeba przyznać, że zna się chłop na fachu.
— Leonisie! — wykrzykuję i silę się na uśmiech. — Dałbym ci pyska, przysięgam, tak się cieszę na twój widok, ale nie wykluczone, że akurat przenoszę jakieś szczurze choróbska. Pomożesz?
Łaciaty pies patrzy na mnie ze wstrętem po drugiej stronie Klematisa, odwróconego w taki sposób, że medyk nie ma szans dojrzeć jego rany. W kilku susach znajduje się u mojego boku, a zażenowana mina nawet mu przy tym nie drga, co uznaję za imponujące.
Na widok poczerniałej od zaschłej krwi sierści przywódcy unosi wysoko brwi, ale bez słowa zabiera się do wywalania po kolei różnych roślin z dziupli, w której ukrywa swoje zacne medykamenty.
Ranny już dłuższy czas siedzi w milczeniu, więc znowu skupiam na nim uwagę; obserwuje poczynania medyka z wielkim trudem i wyjątkową intensywnością, jakby tylko ta czynność utrzymywała go jeszcze na jawie. Nie wiem, czy powinienem pozwolić mu zasnąć.
— Więc? — zagaduję Leonisa. — Jak oceniasz sytuację przywódcy?
Pies wyćwiczonym ruchem zbija w łapach w kulkę żółtawą maź i przyklepuje ją do pnia jabłoni, po czym wyciska z tych swoich leczniczych korzonków sok i obsmarowuje nim przyrządzoną papkę. Z punktu widzenia wojownika zupełnie niewyuczonego w tych szamańskich rytuałach wygląda to wszystko co najmniej dziwnie, ale kwestionować działań medyka nie będę.
— Nie jestem pod wrażeniem — mamrocze wreszcie w odpowiedzi i, hej, co to ma właściwie znaczyć?
— Sugerujesz — prycham teatralnie wręcz urażony, jakby to honor mojego przywódcy wisiał na szali, nie tylko jego życie — że Klematis nie wyjdzie z tego cało?
Przewraca oczami dość wymownie i dalej krząta się wokół drzewa bez słowa, a ja siadam na ziemi i jedyne co robię, to czuję się absolutnie bezużytecznie przez resztę czasu. Nic nowego.
— Usmaruj go. — Medyk pojawia się nagle tuż obok z wyciągniętą ku mnie łapą.
— Co?
— Papką. Durniu.
Klematis syczy i wzdryga się w pierwszej chwili po zetknięciu rany z mazią, ale jakoś wytrzymuje. Widzę, że jest na wpół świadomy tego, co się wokół niego dzieje, więc macham mu przed oczami łapą najbardziej nieznośnie, jak mogę, tak na przebudzenie.
— Dobra, wystarczy tego, młodziaku, sio.
Leonis chce przepchnąć się między mną a poszkodowanym, więc pospiesznie ustępuję mu miejsca. Klem po raz pierwszy od przybycia Bezgwiezdnego próbuje coś powiedzieć, a wtedy ten wpycha mu do gardła całą garść czarnych nasion i każe przełknąć. Niesmaczne zioła widać działają na niego całkiem efektywnie, bo aż otwiera szerzej oczy, przeżuwając mozolnie i połykając ze wstrętem. Nie wygląda dłużej na bliskiego nieprzytomności, co uznaję za sukces. Wtedy Leonis każe mu położyć się na nieporanionym boku, a gdy ten usłuchuje natychmiast, wściekle wklepuje kolejną warstwę lepkiej mazi w skórę rudzielca, na co zaskoczony przywódca reaguje urwanym wrzaskiem i mdleje.
Patrzę się z otwartą gębą na medyka, a on całkiem niewzruszenie na pacjenta. Leonis nie wygląda, jakby zamierzał się wytłumaczyć, toteż zaczynam go nękać o zagrażające życiu przywódcy traktowanie. Uspokajam się dopiero wtedy, kiedy zniecierpliwiony pies warczy coś o stu Dwunożnych i o tym, że tak będzie dla rannego lepiej.
— A więc zostaniemy tu jeszcze jakiś czas — wzdycham sam do siebie, bo uzdrowiciel powraca do swoich zabiegów w pełnym skupieniu. Rozglądam się naokoło. W oddali widać małe ludzkie chatki, a poza tym tylko wielkie morze traw i kłosów w sadzie. Zaczynam się zastanawiać, czemu właściwie nadal tu jestem zamiast, dajmy na to, szukać zwierzyny, skoro najwyraźniej nie będę już im dłużej potrzebny. Trochę niechętnie oznajmiam Leonisowi, że zapoluję i wrócę. Staram się nie myśleć przy tym o stanie Klematisa, bo czuję się przez to paskudnie – nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to moja wina. Do tego wszystkiego dochodzi też troska o życie tego niewinnego psa, oczywiście, choć nie łączy nas nic, poza byciem współplemieńcami, radosną bandą nieudaczników.
Dwóch Bezgwiezdnych zastaję dokładnie tam, gdzie ich wcześniej zostawiłem. Wypuszczam z pyska chudą polną mysz, choć zadośćuczynieniem za narażenie czyjegoś życia wydaje mi się to absurdalnie śmiesznym. Leonis przywołuje mnie szybkim machnięciem ogona, bym pomógł dojść Klematisowi do przytomności, podczas gdy on starannie układa medykamenty z powrotem w dziurze. Widzę, że nasz kaleka jest już w miarę trzeźwy i może sam stanąć na nogach, nie mniej jeszcze na długo nie będzie można uznać jego sprawności za szczyt kondycji. Wspieram część jego masy i głośno pytam, czy możemy już wracać do nory Leonisa, gdzie przywódca będzie mógł wreszcie odpocząć.
— Zrobiłem, co mogłem — odzywa się medyk sucho. — Stąd musimy dojść jeszcze do dworca kolejowego. Przyda mu się coś, co tam rośnie.
— To wcale nie po drodze — protestuję. — Szanowny doktorku, nie jestem pewien, czy nasze tutaj chodzące nieszczęście da radę–
— Dam — przerywa mi Klematis ochryple i bierze kolejny wdech. — ...radę.
Mam ochotę zignorować jego deklarację, bo wcale mu nie wierzę, ale ten już się widać uparł, a Leonis kiwa głową, zdrajca jeden. Zamykam oczy i wznoszę łeb ku niebu w bezsilności, a następnie posyłam obydwu parszywe spojrzenie, bo czuję, że wleczenie postrzelonego psa po całej okolicy nie jest najbłyskotliwszym pomysłem. Zwłaszcza że w pobliże opuszczonego dworca zapuszcza się ostatnio coraz więcej wierzących w Gwiezdnych person.
Idę krok w krok z kuśtykającym psem. Na szczęście za każdym razem, gdy próbuje nam on wmówić, jaki to on nie jest zdrów jak ryba i gotów poradzić sobie bez pomocy, Leonis patrzy na niego spode łba i skutecznie ucisza mamrotanymi pod nosem groźbami. Po niedługiej wędrówce docieramy do granic pola, a stąd już niedaleko do miasta. Zatrzymuję naszą grupkę na rozdrożach.
— Czy to naprawdę konieczne narażać się na atak psów z klanu? — pytam niewyraźnie przez trzymanego w zębach gryzonia, ostatecznie pragnąc odwieźć ich od tego pomysłu. Mam złe przeczucia.
— Richard — mówi wyczerpany Leonis. Brzmi mniej więcej tak, jakby chciał być gdziekolwiek indziej, tylko nie w naszym towarzystwie. — Nikt nas nie zaatakuje. Zresztą, myśl sobie, co chcesz, ale nie przeszkadzaj mi w pracy.
— Ani bym śmiał, kapitanie! — odpowiadam śpiewnie, otwierając pysk w psim uśmiechu, kiedy medyk posyła mi kolejne nieprzychylne spojrzenie. — Znaczy, ee, wybacz przywódco — koryguję naprędce, zwróciwszy się do Klematisa — ty zawsze będziesz na pierwszym miejscu.
Ku mojemu niezadowoleniu łaciaty skubaniec prowadzi nas dalej w pole. Och, Gwiezdni, jak ja mu straszliwie nie ufam.
<Klematis?>
[1052 słowa: Richie otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz