21 czerwca 2020

Od Klematisa CD Richiego

    Na litość medyka, myślę. Powtarzam w myślach wszystkie znane mi przekleństwa, jakby tylko te były w stanie pomóc mi w obecnej sytuacji.
    Przez krótką chwilę kuśtykam potulnie oparty o Richiego, szybko krzywię się jednak w grymasie bólu pomieszanego ze strachem przed obnażeniem się przy psie. Czuję, że nie powinien widzieć mnie w tym stanie, w głowie próbuję przeanalizować każdą minioną minutę na farmie, jakby to miało odwrócić czas i sprawić, że wymyślę lepszy plan niż przyjęcie kuli z całkowitym spokojem. Potrząsam łbem, równocześnie, żeby odgonić mroczki przed oczami i starać się nie myśleć o przeszłości. Nie, nic już z tym nie mogę zrobić. Na ten moment najważniejsze jest, że Richie jest cały i zdrowy. Ja mogę tylko podbudować swoje ego jako lider.
    Odsuwam się od Richarda, przy czym odruchowo krzywię się z bólu. Nikt z mojego klanu nie może widzieć mnie słabego — psychologiczne triki mówią, że wówczas oni też poczują się słabi.
    — Hej, Richie — zaczynam. — Mówię serio. Umyj się. Twój zapach położy mnie tutaj szybciej niż kula.
    Nie wydaje się przekonany, więc silę się na grymas uśmiechu, w niczym nieprzypominający wyszczerz Dwunożnych. Moje myśli krążą wokół jednego: utrzymuj się na łapach. Dopóki stoisz, wszystko będzie w porządku. Dopóki ty wierzysz, że wszystko będzie w porządku, inni też będą wierzyć, że tak będzie.
    Przełykam ślinę, myśląc, że do siedziby Leonisa, bezgwiezdnego medyka, jest daleka droga. Zwieszam łeb, chwilowo zapominając o towarzystwie Richarda i skupiając się na wymyśleniu prostszego sposobu na uleczenie mojej rany. Zresztą, po co mam w ogóle nachodzić medyka? Zdecydowanie bardziej jest potrzebny innym wojownikom w klanie.
    — Mam lepszy pomysł — rzucam. Mój ogon drga nieznacznie, próbując pokazać Richardowi, że wcale nie jest ze mną źle. — Powiedzmy, że znam miejsce, gdzie Leonis trzyma zapasowe medykamenty. To niedaleko stąd, w zasadzie krócej niż do jego siedziby w klanie.
    — Sugerujesz, żebyśmy tam poszli? — W odpowiedzi potwierdzam jego pytanie skinięciem głowy. — Nie mamy pewności, że go tam zastaniemy. A z tego, co mi wiadomo, ty nie jesteś medykiem.
    Próbuję odwrócić łeb tak, żeby móc rzucić okiem na ranę. Momentalnie zamieram, do porządku przywracając się nerwowym przełknięciem śliny. Postanawiam jednak nieco przyspieszyć kroku, choć przez natężenie bólu krew szumi mi w uszach i czuję, że brnę przed siebie jak w transie.
    — To wcale nie tak głęboka rana. Powinienem sobie z tym poradzić sam — mówię. — Ja prowadzę.
    Leonis będzie zły, kiedy odkryje, że ktoś oprócz hierarchii i jego samego wie o istnieniu kryjówki, upominam się w myślach. Nie mam jednak lepszego wyboru, a to najkrótsza droga, żeby jak najszybciej ulżyć mi w bólu.
    Resztę drogi spędzamy w większości w ciszy. Choć staram się, żeby tak nie było, to jednak nieświadomie wszystkie moje myśli wędrują do rany, jakby reagując na instynkt przetrwania. Tymczasem pies wydaje się nie chcieć zniszczyć już i tak gęstej atmosfery. Równocześnie staram się więc utrzymać na łapach, nie zemdleć, poprowadzić naszą dwójkę prosto do celu i co jakiś czas wybełkotać coś niemrawie do Richiego.
    W końcu, po nieco spowolnionej wędrówce, naszym oczom ukazuje się szereg zbliżonych do siebie    wyglądem drzew. Ich liście zielenieją w słońcu, mieniąc się i podkreślając swoje żywe barwy — choć ja widzę tutaj mieszaninę mniej lub bardziej natężonych odcieni koloru żółtego. Uroki bycia psem. Na pewno wiem jednak, że porą opadających liści walają się tutaj okrągłe owoce, w smaku czasem słodkie, czasem bardziej kwaśne. Odganiam jednak czasy, w których byłem zmuszany do chwilowego przejścia na wegetarianizm, kiedy to w klanach brakowało mięsa, podstawowego źródła naszej diety. Zalety mianowania mieszczuchem — teraz mogę ukraść Dwunożnemu hot-doga czy pogrzebać w śmietniku. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
    Unoszę łeb do góry, wysilając najmocniejszy ze swoich psich atutów: węch.
    — Co czujesz, Richie? — zagaduję, kiedy odnajduję wreszcie ten zapach, którego szukałem. Ufając nosowi, kieruję się w jego stronę.
    — Krew.
    — Pomocny jesteś.
    Źródło zapachu wskazuje na jedno z wielu drzew w sadzie, to na samym uboczu, ale z drugiej strony o rozłożystej, największej spośród rodzeństwa koronie. To w nim znajduje się dużych rozmiarów dziupla, w której medyk chowa swoje zioła na dosyć pomysłowy sposób. Chcę się unieść na tylnych łapach na tyle, żeby móc dostać do dziury, ale gwałtownie uderzają we mnie mroczki i rwący ból ciała — chwieję się, niemal tracąc grunt pod nogami, w ostatniej chwili jednak odzyskuję równowagę niedobitkami sił.
    Wydaję z siebie odgłos na wzór odchrząknięcia, który jednak przypomina gardłowy warkot.
    — Ekhm, Richie. Nie, żebym coś sugerował, ale jesteś wyższy… wiesz — mamroczę.
    — Ach, tak. — Pies szybko załapuje moją sugestię, chociaż podejrzewam, że w rzeczywistości zlitował się nad moim żałosnym stanem. Unosi się na łapach, chwilę grzebiąc w dziurze czubkiem nosa, aż w końcu wyrzuca przed moje łapy kilka różnych roślin.
    Skup się, Klematis. Co z tego, że przez nieustanne zawroty głowy wszystkie zlewają się w całość i tworzą jeden, różnokolorowy kwiatek.
    — Ten — wskazuję Richardowi kwiat o białych płatkach i żółtym środku, chcąc, żeby rozgniótł go i papkę położył na ranę. W tej kwestii niezaprzeczalnie nie będę w stanie poradzić sobie sam, jakkolwiek bym się nie starał.
    — Jesteś pewien? — Richie podejrzliwie zerka na kompletnie nieszczególnego kwiatka. — Wydaje mi się, że spotkałem go ostatnio na łące. Nie wygląda mi na magiczny lek na rany.
    — Jestem pewien. — Nie, nie jestem.
    — Skąd nauczyłeś się tyle o ziołach? Przecież jesteś, no wiesz, wojownikiem. Nie wyglądasz mi na speca od tej medycznej alchemii — zaczyna rozmowę, zgniatając niewinne kwiatki łapami.
    — Dawno, dawno temu, dłuższy czas musiałem spędzić u medyka poprzedniego klanu. Nie miałem nic ciekawszego do roboty, więc przypatrywałem się wszystkiemu, co robił. — Nie kłamałem. Choć ta krótka anegdotka z mojego życia jest prawdziwa, to nie da się ukryć, że krwawienie na taką skalę nieco utrudnia mi logiczne myślenie, a co dopiero prawidłowe rozpoznawanie cholernych badyli. Poza tym śledzenie poczynań ówczesnego medyka nie było w stanie mnie nim uczynić. Na swoją obronę moja wiedza, bądź co bądź, nie jest nieskazitelna.
    Patrząc na Richiego, wydaje się, że moja wersja wydarzeń zabrzmiała dosyć wiarygodnie, bo w milczeniu tworzy breję już jedynie przypominającą kolorem czymś, czym było przed zmiażdżeniem ciężkimi łapami. Tymczasem ja z każdym kolejnym biciem serca tracę wiarę w swoje słowa.
    — Gotowe — odzywa się z zamiarem nałożenia mikstury na moją ranę. Czuję jego oddech na karku, więc zaciskam zęby i przygotowuję się na dotyk i jeszcze większy ból niż przedtem. Nie zemdlej, Klem. To nie jest dobry moment.
    — Do stu Dwunożnych! — słyszę znajomy ryk innego psa dobiegający zza jabłoni. Richie aż podskakuje z wrażenia, a przygotowana wcześniej breja z chlupotem ląduje w trawie. — Jestem w stanie zrozumieć jednego skończonego kretyna, który nie zna poprawnego zastosowania rumianku, ale, na litość zielarza, dwóch?!
    Rumianek…?
    Kątem oka zerkam na biało-żółtą papkę. Nie wiem, o czym on pieprzy, ale z całą pewnością wiem, że rumianek nie nadaje się na rany.
    Naszym oczom ukazuje się zgorzkniały pysk, a dla jego ubogiej, psiej mimiki wisienką na torcie jest piorunujące na wylot spojrzenie. Wygląda, jakby miał dość życia. Albo pacjentów. Albo rumianku. Ewentualnie jednego z trzech wymienionych. Nie da się zaprzeczyć, że odnalazł nas Leonis, medyk Bezgwiezdnych.
<Richie?>
[1146 słów: Klematis otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz