— Uciekaj, Richie! Dwunożni wrócili!
Zapewne jak na złość przywódcy przystępuję do działania zgoła odwrotnego. Bez namysłu przypadam do dziury w płocie i spoglądam wyczekująco między nią a niebem, jakby stamtąd miał nam zaraz spaść ratunek. Już otwieram pysk z zamiarem ponaglenia towarzysza, ale nieznośną ciszę przerywa huk, od którego słowa więzną mi w gardle. Instynktownie odskakuję w tył, chwilę po tym robię krok ku szczelinie, chcąc sprawdzić, czy Klematis jest bezpieczny, ale w końcu zmuszam się do dreptania w rozpaczliwej bezsilności. Nie mam pojęcia, jak wygląda sytuacja psa po ataku Dwunożnych, lecz na przybycie mu z odsieczą jest już z całą pewnością za późno.
Pozostaje mi jedynie liczyć na to, że rudzielec nie da się złapać Dwunożnym i w jakimkolwiek stanie zaraz go zastanę, bardziej przydam się po tej stronie ogrodzenia. Posyłam pobieżną prośbę do wszystkich zmarłych dusz – w których istnienie od dawna nie wierzę – aby Klematis okazał się nawet nie draśnięty, gdy już go dopadnę. Zakładam dość optymistycznie, że odgłos wystrzelonego z broni pocisku nie zagłuszyłby jęku bólu.
Pada kolejny strzał, a ja wciąż nie wiem, co do jasnej Anielki dzieje się z moim przywódcą. Biorę głęboki wdech, uspokajam się i staram nie popędzać przywódcy.
— Klemek?! — Nie, naprawdę, starałem się.
— Idę, Richie! — odwrzaskuje mi krótko i nie brzmi przy tym bynajmniej na zdychającego, co mnie szalenie cieszy. Rudy psi pysk pojawia się w szczelinie, następnie połowa ciała Klematisa błyskawicznie przedostaje się przez otwór na moją stronę. Widzę, że wierci się przy tym straszliwie, by przepchnąć również resztę cielska przez ciasną przestrzeń. Bezceremonialnie łapię go szczękami za kark i szarpię mocno do siebie, do licha z troską o niepołamanie żeber przywódcy w całej tej szamotaninie. Jedyne, o czym myślę, to o odsłoniętym zadzie Klematisa i cienkiej ścianie desek częściowo oddzielającej go od zagrożenia.
Pomyśleć, że od ostatniego strzału padło zaledwie kilkanaście bić serca. Rozlega się kolejny huk i cichy jęk, widzę małą, ciemną smugę, która mija nas i znika tak szybko, jak się pojawiła. Wtedy dociera do mnie, że tym razem kula nie mogła chybić. W końcu Klematisowi udaje się wyczołgać z moją pomocą z dziury. W pierwszej chwili przypadam do niego w panice, ale przekonuję się, że jak na postrzelonego patrzy mi w oczy całkiem przytomnie i niebyt przymilnie. Wypuszcza z nozdrzy rozdygotane powietrze i nim zdążę zapytać, czy da radę iść o własnych siłach, ten ucina niemrawo:
— To nie najlepsze miejsce na rozklejanie się. Chodźmy już, proszę.
Bez słowa ruszam szybkim truchtem za roztrzęsionym nieco towarzyszem. Coś czuję, że nie umiałby powstrzymać wrzasków bólu z podziurawionych na wylot mięśni, a wiem, że pocisk nie utknął w jego organizmie, więc jeśli za najlepszy wyznacznik szkód wyrządzonych psu uznać mogę jego ciche pojękiwania i grymasy, to zapewne kula tylko go drasnęła. Nie marnuję czasu i staram się lepiej ocenić jego stan zdrowia, ale blizny, brudne futro Klematisa i potencjalne plamy krwi zlewają się w jedno, kiedy biegnie.
— Hej, zwolniłbyś może! — wołam. Pies rzuca mi niepokojąco umęczone spojrzenie przez bark, jakby chciał dać mi po uszach za bezczelność, samemu będąc już jedną łapą w grobie. Mimo to nie oponuje i na szczęście przystaje, wzdychając po ciężkim, jak mniemam, wysiłku.
Okrążam Klematisa i wbijam spojrzenie w skołtuniony lewy bok, gdzie sierść nie lśni już ogniście, a jest ubłocona, pełna paprochów oraz, co mnie szczególnie martwi, nieco spalona. Zauważam wreszcie ranę po postrzale; wyróżnia się ona na tle starszej, paskudnej blizny, o którą lepiej psa nie pytać. Mrużę oczy na widok idealnie prostej linii, jaką kula wypaliła w skórze Klematisa, z najgłębszym i zarazem najobficiej (choć nie bardzo) krwawiącym punktem na udzie rozpoczynającym ślad, który ciągnie się przez cały bok i urywa płytko, na łopatce.
— To musi boleć — komentuję pod nosem, czym zaskarbiam sobie tylko wściekłe spojrzenie, ale ignoruję je ostentacyjnie, skoro mój przywódca zaciska zęby i nic nie mówi. I dobrze. Nie potrzeba mi czuć się jeszcze większym draniem niż obecnie. Nie mogę pozwolić sobie też na żadne odstresowujące docinki, bo widzę, że Klematis już się robi drażliwy, więc od tej pory będę potulny, jak mogę.
— Co każesz mi zrobić, przywódco? — Krzywię się na prześmiewczy wydźwięk własnych słów. To nie miało tak zabrzmieć. — Uch. Jeśli mogę w ogóle coś dla ciebie zrobić?
— Richie?
— Tak, przywódco?
— Wykąpałbyś się. Śmierdzisz szczurzymi bobkami. — Ach, to by się zgadzało, biorąc pod uwagę czas, jaki spędziłem w skrytce Dwunożnych. Widzę, że Klematis już mi tu odpływa, więc wykorzystuję to jako pretekst do pacnięcia go w łeb. Udaję skruszoną minę, gdy posyła mi zamglone, acz groźne spojrzenie.
— Dla ciebie chętnie, drogi przywódco, ale to chyba nie najlepsza pora.
Wnet oferuję rudzielcowi swój bark, by wesprzeć część jego masy od tej nieporanionej strony i patrzę na niego wyczekująco.
Zaczynam się obawiać, że Klematis nie wytrwa nawet połowy drogi do naszego cudacznego medyka, ale na lepszą pomoc liczyć nie możemy.
<Klematis?>
[837 słów: Richie otrzymuje 8 Punktów Doświadczenia; Punkty Zdrowia Klematisa spadają do 22 (-78PZ)]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz