23 czerwca 2020

Od Laurencego

Laurency nigdy nie wierzył w Gwiezdnych i nie zapowiadało się na żadną zmianę.
Po prostu mówił nie — nie wydawało mu się, że powoduje nim siła wyższa, nie sądził, żeby ktokolwiek decydował o tym, czy za życia był dobrym psem, a choć był, zwyczajnie nie widziało mu się pośmiertnie stawać przed obliczem kocich duchów. Jego rodzina, za dziada pradziada, odłączyła się od tego cyrku nazywanego klanami, a od wierzących fanatyków oddzieliło grubym murem. Laurency nie śmiał protestować — ba! — całkiem mu to pasowało, ponieważ sam od najmłodszego wykluczał istnienie Gwiezdnych. Po prostu nie istnieli. Byli dla niego jak niematerialny byt, którego istnienia nikt nie potrafił uzasadnić. Jak ostatnie koło ratunkowe dla bezsilnych, słabych i przytłoczonych obowiązkami życia psów, którzy potrzebowali odgórnie narzuconych zasad, jakkolwiek restrykcyjnych i rygorystycznych. Dla Lauriego skrajnym absurdem było zakazywanie medykowi wchodzenia w związki, spłodzenia potomstwa, jakby był Dwunożnym księdzem, który całe swoje życie poświęca leczeniu rannych pierdół. Samiec, rzecz jasna, medyków szanował — jeden taki swojego czasu uratował mu życie, kiedy, jak ostatni idiota, zatruł się pożal się świecie zającem.
Kiedy dołączał do Bezgwiezdnych, liczył się ze swoją decyzją. Miał dość losu samotnika i czuł, że musi dzielić się z kimś własnym życiem. Niekoniecznie sekretami, ale przynajmniej codziennością.
Nie był ograniczony. Przynależność do Bezgwiednych nauczyła go szacunku do wierzących klanów, chociaż w dalszym ciągu podchodził do nich z odpowiednią rezerwą. Ograniczał kontakty do minimum i całkiem mu to pasowało, ponieważ nie wchodził w niczyją dupę i nikt nie wchodził w jego.
Jakkolwiek by tego nie chciał.
Wierzący w Gwiezdnych dziękowali za morze i niesforne fale dobijające do brzegu, za nagrzany, żółty piasek i niezliczone, ujawniające się wraz z przypływami muszle i bursztyny. Laurency tylko patrzył za horyzont i zastanawiał, jakie tajemnice skrywa nieskończona tafla lazurowej wody. Jak to miał w zwyczaju podczas Pory Zielonych Liści, popołudnia spędzał na plaży, dokarmiany przez Dwunożnych, z chłodną wodą drążącą dziury pod jego łapami. Siedząc na samiutkim brzegu, wystawiał się na delikatny wiatr, który, choć był powodem mocno łzawiących oczu Laurencego, należał do jego ulubionych rzeczy. Nigdzie indziej nie czuł tego zapachu tak mocno, jak tutaj. Bryza, czyste powietrze. I sól. Słona ciecz nie zasługiwała na miano wody, jakie nosiła. Tak — soli było zdecydowanie zbyt wiele i Laurency nie mógł pojąć, dlaczego tak wspaniałe miejsce posiadało tak okropny mankament, jakim była właśnie niemiłosiernie słona woda. Nijak mógł się napić, ponieważ wykręcało mu pysk, a niesmak pozostawał z nim na następne godziny, dopóki nie zjadł porządniejszego posiłku przed wieczorem.
Popołudnie spędzał w towarzystwie starej przyjaciółki, buntowniczki z Tenebris, która nie odmawiała sobie nawiązywania znajomości z Bezgwiezdnymi. W oczach Laurencego Gawronia Pręga różniła się od pobratymców z klanu zaskakująco mocno i w żadnym razie nie traktował tego jako jej wady — wręcz przeciwnie — doceniał jej zrozumienie i poszanowanie wobec odmiennych poglądów bezgwiezdnych przyjaciół. Poznał ją pewnego pięknego dnia, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, a ta największa fajtłapa zgubiła drogę do domu. Gawronia, nie dość, że pomogła mu wrócić do ukochanego śmietnika, wykarmiła głodującego biedaka, ratując go od niechybnej śmierci głodowej albo, co gorsza, z wyziębienia. Połączył ich smutek i żal do świata. Zabrzmiało jak opis pary z programu dla małżeństw.
Gawronia Pręga rozciągnęła się na długości wąskiego pasa oddzielającego wydeptaną ścieżkę od morza. Wylegiwała się, słońce przyjemnie piekło ją w brzuch, kiedy odsłaniała skórę pokrytą przerzedzoną sierścią, której znaczną część utraciła za sprawą odbytej lata wcześniej walki z własnym ojcem. Nigdy nie miała okazji wyjaśnić, co w praktyce było powodem ich sporu, ale Laurency nie zamierzał wywierać na niej presji opowiedzenia mu o tym. Pręga nie znała przyczyny jego dołączenia do Bezgwiezdnych, to i on nie miał prawa wyciągać z niej tak personalnych, z całą pewnością ściśle tajnych informacji.
Gwiezdni, pieprzyć was. — odezwała się po dłuższym milczeniu, prężąc w stronę słońca. Otrzepała ciało, żeby pozbyć się zalegających na futrze drobinek piasku i wzięła głęboki wdech. — Jest za gorąco, żeby żyć, Laurency.
— Jesteś zbyt marudna, żeby spędzać ze mną czas, zakuty łbie — wymruczał w odpowiedzi. — Równocześnie mogłaś tonąć pod śniegiem, dziękuj tym swoim Gwiezdnym za wspaniałą, bezdeszczową pogodę i możliwość wylegiwania się w bajkolandzie, Gawronia Wstęgo.
— Pręgo.
— Ja wiem, Pręgo, to był żart. Ale ty nie rozumiesz żartów, więc najlepiej się zamknę.
Gawronia Pręga wydrążyła dziurę w piachu, którą następnie zakopała i jeszcze raz odkopała, najpewniej ze znudzenia. Oboje topili się we własnych skórach, czemu nie pomagała nawet opływająca łapy Laurencego woda jeszcze nienagrzanego morza. Z zamyśleniem wpatrywał się w płynące po niebie biały obłoki, kształtem przypominające steki, makarony, wiewiórki i ubrania upuszczane przez klientów pralni po drugiej stronie ulicy.
Życie było na tyle błogie, że Laurency bez większego wysiłku mógłby przyznać, iż komuś je zawdzięcza. Iż wierzy, że ktoś nad nim czuwa. Instynktownie zerknął ku górze, najwyżej, jak był w stanie, ale nie dostrzegł w nim niczego, co mogłoby być potencjalną wskazówką. Żadnych podpowiedzi. Może to i lepiej?, przeszło mu przez myśl.
— Przestań udawać, że ten widok jest pasjonujący. Przejdźmy się do Dwunożnych, może mają coś w zapasach.
Ruszyli więc brzegiem morza — Laurency zanurzony po łapy, Gawronia Pręga suchutka, bez większych zmian. W rejonie Dwunożnych znaleźli się niedługo później, po przebyciu raptem kilkudziesięciu kroków. Samiec znalazł odpowiednie miejsce, w odpowiedniej odległości od ludzi, pod odpowiednim drzewem. Przelotnie zerknął na dwunożne szczenięta, które euforycznie pluskały się i przewracały pod naporem uderzających o ich drobne ciała fal, żeby zaraz później przenieść spojrzenie na wymordowaną, spragnioną towarzyszkę letniej niedoli. Gawronia nie nasiedziała się z nim szczególnie długo — prędko ruszyła ku linii brzegowej, przy której kręciły się dziesiątki Dwunożnych, w nadziei, iż którykolwiek z nich okaże swoje miłosierdzie. Laurency, choć kontakt z większością miał stosunkowo dobry, swojego kościstego tyłka z piachu nie ruszył — wręcz przeciwnie — z każdą chwilą zakopywał się coraz to głębiej i głębiej, aż poczuł irytujący ból wciskającego się w jego delikatną skórę kamienia. Obserwował zbiegających z wyłożonego kostką brukową chodnika ludzi, z zapałem i niemożliwą do odmówienia im zaciętością i wolą walki pomykających przez rozgrzany do piekielnych temperatur piach, żeby następnie zniknąć gdzieś w morzu parawanów.
Kiedy na kostce zalśnił różowy kształt, Laurency poderwał się z miejsca i, przez ten nieszczęsny gorący piasek, pognał ku powiększającej się kałuży, przyciągającej kuszącym zapachem. Dwunożny upuścił patyczek z nadzianą na niego substancją roztapiającą się w trybie natychmiastowym, szczególnie po zetknięciu z rozgrzanym podłożem. Połknął łapczywie znalezione na chodniku pożywienie o zaskakująco słodkim zapachu i poczuł, jak jego mózg pokrywa chłód niczym z najzimniejszych dni Pory Nagich Drzew. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem jadł lody. Najwyraźniej wystarczająco dawno, żeby zapomnieć o przyjemnym smaku słodyczy i wakacyjnych wojaży, które ten smak przywodził na myśl. Laurency, nie dokończywszy jedzenia, uniósł łeb, spojrzeniem poszukując Gawroniej Pręgi. Wykrzyczał dwukrotnie jej imię, a kiedy ta w żaden sposób na nie nie zareagowała, zwrócił się ku parawanom i wbiegł między nie, w celu odszukania serdecznej przyjaciółki. Gawronia ganiała jakiegoś Pieszczocha, ku zdziwieniu Lauriego.
;— Gawronia Pręgo! — zawołał, kiedy znalazła się blisko niego, wciąż go nie dostrzegając. — Gawronia Pręgo, muszę ci coś pokazać, nie uwierzysz!
Samica zatrzymała się nieopodal, szczeknięciem odprawiając towarzysza zabaw. Była przemoczona do suchej nitki, stąd Laurency wysnuł, iż musiał przerwać jej naprawdę udaną zabawę na rzecz pochwalenia się znaleziskiem.
— Byłam w trakcie…
— Nie u-wie-rzysz, no chodź — przerwał jej bezczelnie i, odwróciwszy na pięcie, ruszył w stronę chodnika, gdzie w pełnym słońcu pozostawił swój posiłek.
Po którym, niefortunnie, została tylko plama.
Różowa plama, ciurkiem płynąca między zagłębieniami kostki brukowej.
— Co takiego to było? — Dogoniła go Gawronia Pręga.
Westchnął rozżalony, nie spuszczając wzroku z poległego kawałka lodów.
— Najlepsza rzecz na świecie.
Odmówił sobie wylegiwania się w cieniu drzew na rzecz przeniesienia w nieco lepsze miejsce. Został zaproszony przez Dwunożnych na ich koc, i choć swoją nierozsądną ucieczką odmówił, nie zamierzał nie wykorzystać tej okazji — nieco nieśmiało, niepewnie kręcił się wokół ich zagrody w nadziei, że pójdą po rozum do głowy i nakarmią go tym znakomicie pachnącym mięsem, które w tej chwili znajdowało w ich przerażających ustach, mielone i znikające w czeluściach dwunożnych gardeł. Laurencego ten widok przerażał, ponieważ liczył się z faktem, że kiedyś i on może tak skończyć. W ich kebabie. Albo tortilli. W ustach wypoczywających nad morzem turystów. Wszyscy w końcu wiedzieli, co się robi z bezdomnymi psami. Schronisko było tylko wymówką, Laurie doskonale wiedział, że wieziono je na pewną śmierć.
Dwunożni, którzy tak ochoczo dokarmiali go zwłokami innej istoty niegdyś żywej, zaoferowali mu i Gawroniej Prędze własnego psa do zabawy. Kupa futra imieniem Grubas patrzyła na ich oboje spod byka, chociaż w kłębie miało to raptem ze dwadzieścia centymetrów. Laurie i Pręga patrzyli po sobie, nieco przerażeni myślą, iż niejaki Grubas miał gonić za nimi przez morze, bo jeszcze nie daj świecie by się utopił, a Dwunożni powiesili i Laurencego, i Gawronią za tylne łapy do góry, ale koniec końców spróbowali nawiązać z wielce agresywną kulką kontakt, początkowo polegający wyłącznie na warczeniu na siebie.
— Możemy pobie-...
— Nie — warknął Grubas.
— A może po-...
— Nie — powtórzył.
Laurency westchnął rozgoryczony, tylko fuknął na Grubasa i pałeczkę mediatora przekazał Gawroniej, która, z niespecjalnie większym zapałem, spróbowała z tym kundlem porozmawiać. W tym czasie Laurency obrócił się i podszedł do właściciela nieznośnego Grubasa.  Dwunożny wydzielał z siebie dziwny aromat, a w ręku trzymał szklaną butelkę o równie odrażającym zapachu. Lauriemu nie podobał się żaden z nich, zarówno dwunożny pot i odór pitej przez niego substancji, którą pies widział pierwszy raz w życiu, ale nie wycofał się, tylko podszedł nieco bliżej, żeby uprościć sobie drogę do przysmaków, których woń czuł już z tamtego miejsca. Rozpoznawał ją — była słodka, identycznie jak jego niedoszły obiad, jaki swój żywot zakończył na chodniku, pokonany przez promienie słońca. Spojrzał błagalnie na Dwunożnego, który, wydawałoby się, nie robił sobie nic z obecności Lauriego ślęczącego przy jego kolanie i samiec był pewien, że nawet gdyby bezwstydnie okradł go z lodów i wyprowadził Grubasa poza teren plaży, absolutnie by go to nie ruszyło.
To brzmiało jak plan. Posłał więc Gawroniej wymowne spojrzenie, ale nie ruszył z miejsca, jakby przygotowując na jego realizację.
W międzyczasie do wesołej gromady składającej się z ich dwójki, Grubasa i śmierdzącego, przerośniętego Dwunożnego dołączyła Dwunożna samica i ich wspólne szczenię, wypiskujące nieznane Laurencemu sformułowania. Rozmawiali między sobą i choć nie rozumiał z tego absolutnie słowa, bo wszystko brzmiało identycznie, widział zdenerwowanie na twarzy ludzkiej samicy i był w stanie rozróżnić normalny ton od zirytowanego, jakim wówczas się posługiwała. Psy, będąc świadkami pierwszej Dwunożnej kłótni w ich życiu, obserwowały walkę z zaciętością, patrząc to na siebie, to na szczenię Dwunożnych, które nie miało bladego pojęcia, co począć ze swoim istnieniem.
Okoliczności były niesamowicie sprzyjające i Laurency nie mógł przejść obok bez interwencji.
Dwunożna wcisnęła potomkowi szeleszczące opakowanie pełne śmiesznych, poskręcanych kształtów. Mały Dwunóg zanurkował w paczce ręką i opróżniał ją powoli, połykając apetycznie wyglądające chrupki. Laurie nerwowo stukał łapą o piach i co rusz zerkał na Gawronią Pręgę, której spojrzenie sugerowało znużenie. Niczego innego się nie spodziewał, patrząc na to, z kim musiała się użerać.
— Laurency, zrób to — odezwała się Gawronia, kiwając w stronę chłopca.
Laurie przełknął ślinę, analizując wypowiedziane przez Pręgę słowa.
— Gawronia, nie umiem polować — jęknął. — To jest szczenię…
— Laurency.
— Proszę, nie każ mi tego robić.
— Poszczuję cię Grubasem — zagroziła.
Grubas tylko fuknął coś pod nosem, aż Laurencemu zakręciło się w głowie.
— Prędzej wrzucę go do morza, niż coś mi zrobi.
Grubas, przechwytując tę uwagę, zawarczał groźnie.
— Dobra, dobra, uspokój swój nerwowy tyłek, spaślaku — rzucił Laurie. — Zjedz coś jeszcze, a będziesz robił za boję, może się nie utopisz.
To akurat puścił mimo uszu. Laurency z nienaturalną lekkością zbliżył się do ludzkiego szczeniaka, niezauważalnie, ponieważ Dwunożni całą swoją uwagę poświęcali przedmiotowi sporu, czyli śmierdzącemu czemuś w szklanej butelce, którą trzymał samiec Dwunogów. Zaszczekał ochoczo, jakby w zaproszeniu do wspólnej zabawy, a dzieciak, będąc jeszcze małym, głupim dzieciakiem, rzucił paczkę pełną chrupek na piach, żeby zaklaskać i podskoczyć w miejscu, rozweselony i chętny do działania. Laurie postanowił wykorzystać tę okazję, żeby odmówić sobie atakowania biedaka i, łapiąc za górną część opakowania, pognał ku bramie oddzielającej plażę od reszty miasta. Gawronia i Grubas dorównali mu kroku i dogonili, dopiero kiedy wskoczył na chodnik, a Dwunożny samiec gonił za nimi jeszcze kawał drogi, zanim nie zniknęli w zaułku między restauracją a zamkniętym żłóbkiem dla dzieci.
Laurency zatrzymał się przy zwisającej drabinie. Pod jego łapami wylądowała świeżo upolowana zdobycz.
— A ten tu co? — Spojrzała na Grubasa Gawronia, jakby dopiero w tamtej chwili zdała sobie sprawę z jego obecności.
Grubas, zziajany i wielce wymęczony, niemal obślinił całe opakowanie chrupek.
— Grubas, zjeżdżaj do Dwunożnych — rzuciła do niego z przekąsem. — Nie jesteś pomocny.
— Pręgo, przestań być tak okrutna wobec niego! — zawołał Laurie. — Proszę, przyjacielu, częstuj się, nie słuchaj tego bałwana. Wracając do ciebie, Gawronie jeden, wstydziłabyś się — prychnął. — Wierzysz w Gwiezdnych, a zachowujesz się gorzej ode mnie.
Laurency, jak na niewierzącego, był całkiem przyzwoitym psem. Nie zabijał, nie kradł, więcej nie robił, niż robił. A Gawronia Pręga? Świecie, jej szykowali miejsce w tym jej piekle, odkąd tylko się urodziła.
— Fukał na mnie! — broniła się Pręga.
— Ty też na mnie fukasz, a nigdy nie odmówiłem ci posiłku!
— Jeśli nie przestaniesz się nade mną znęcać, niedługo to ty będziesz moim posiłkiem — wtrącił się Grubas.
— Jesteś tak gruby, że zjadłbyś nas oboje.
Bezgwiezdny nie mógł powstrzymać śmiechu. Grubas zgromił go wzrokiem.
— Jesteś śmieszny, Laurency. — Nowy znajomy uniósł łeb. — Najpierw na mnie wrzeszczałeś, że zrobisz ze
— Kochajmy się, Grubasie, świat jest piękny — odparł wymijająco Laurency, który powoli zmieniał się w hipisa. Gdyby miał odpowiednie warunki, pokazałby znak pokoju.
Chrupki upuszczone przez szczenię Dwunożnych miały smak kartonu, ale był to wyjątkowo smaczny karton. Co prawda Gawronia prawie się nimi udusiła, ponieważ nie potrafiła ich jeść w przyzwoity sposób, a Grubas wcinał je jak chory, przez co dla Laurencego zostało niewiele, ale w dalszym ciągu smakowały dobrze i Laurie był z siebie niewyobrażalnie dumny.
Przed powrotem Gawroniej Gwiazdy na tereny klanu Laurency cudem nakłonił ją do spaceru po parku. W żadnym razie nie czuł się ścigany, w przeciwieństwie do Grubasa, który co rusz obracał się i rozglądał na lewo i prawo, żeby przypadkiem nie natrafić na zatroskanych opiekunów. Laurie starał się go uspokoić — nieefektywnie, ponieważ kupa futra w dalszym ciągu obsesyjnie patrzyła w każdą stronę, drgając z przerażenia.
Park, ku niezadowoleniu Lauriego i jego towarzyszy, tętnił życiem. Dwunożni ganiali się z wodą w plastikowych butelkach, rzucali do siebie piłkami, opalali na rozłożonych kocach i urządzali pikniki, jakby nie mieli własnych ogrodów. Laurencemu nieszczególnie się to podobało, zważywszy na brak własnego lokum i wysokie ryzyko wystąpienia incydentu w postaci irytującego Dwunożnego szczeniaka, który, wielce zainteresowany psem, jakby widziało zwierzę po raz pierwszy, zmaca go od góry do dołu. Stojąca w centrum placu fontanna kusiła spływającą po jej elementach, chłodną, rozpryskującą się dookoła wodą, którą czuli stojąc nawet kilka kroków od źródła. Uwaga Gawroniej skupiona była na Grubasie, który to z kolei przyglądał się rozszczebiotanym Dwunożnym.
Nagle zaczął pakować się do fontanny.
— Co ty, na Gwiezdnych, wyprawiasz? — odezwała się Pręga.
— No co? Nigdy nie pływaliście w fontannie?
Laurency i Gawronia spojrzeli się po sobie. Cóż, byli zdecydowanie zbyt wysocy na takie zabawy, a Grubas zbyt głupi, żeby to zauważyć.
Masz niewiele więcej rozumu od tego gołębia powiedziała Pręga, wskazując na stworzenie dziobiące właśnie z zaangażowaniem betonową płytę chodnika. — Nawet się tam nie zmieścimy.
     Gdyby Grubas miał ramiona, najpewniej właśnie by nimi wzruszył, ponieważ, praktycznie ignorując cenną uwagę Pręgi, wskoczył do fontanny, rozchlapując ciecz na lewo i prawo. Zamachał swoimi krótkimi łapkami, zanurzył ciało i, rozweselony, posłał przyjaciołom kpiące spojrzenie. Był cholernie dumny z siebie, a Laurency nie wiedział, dlaczego tak cieszyła go kąpiel w fontannie.
— Przecież sikają tam starzy Dwunożni, którzy śmierdzą i piją śmierdzące bomby — zauważył.
— Miałeś na myśli alkohol? — fuknął Grubas. — Bzdury.
— Nieprawda, to... prawda.
— Bzdury. — Zerknął na dziecko brodzące po drugiej stronie, za małą rzeźbą. — Mały człowiek nie podziela twojego zdania.
Dwunożny, jakby usłyszawszy te słowa, zaczaiło się za fontanną i, kiedy skończyło zabawę w małego szpiega, podpłynęło do Grubasa.
— Zostaw mnie — warknął. — Nie dotykaj mnie, ludzka gąsienico, nawet nie próbuj. — Desperacko machał odnóżami, próbując odbić się od brzegu. — Zostaw mnie, powiedziałem ZOS-TAW-MNIE, gdzie są twoi rodzice?!
Grubas wrzasnął, choć w praktyce, z perspektywy Dwunożnych, było to tylko niezrozumiałe szczekanie i obnażanie zębów. Mały Dwunóg chlapnął wodą, a Grubas otrzepał się zdegustowany. Potężny człowiek, którego sam widok przeraził Laurencego, dołączył do wodnej zabawy, kiedy szczenię zapiszczało wniebogłosy. Złapał dziecko pod pachami, uniósł, przytulił, a Grubasa skopał, jakby był nic niewartym śmieciem, aż Lauriemu pękło serce. Zgromadzeni dookoła Dwunożni przyglądali się sytuacji z zapartym tchem — jedni krzyczeli, inni łapali za brzuchy.
— Chodźmy stąd, Laurency.
Stał jak wryty, wpatrzony w wychodzącego z trudem z fontanny Grubasa.
— Lauren-...
— Pręgo, musimy pomóc Grubasowi! On jest ranny i...
— Jeśli stąd nie pójdziemy, stanie się nam krzywda.
To, z jakim chłodem wypowiedziała te słowa, podziałało na Laurencego jak kubeł zimnej wody. Poderwał się z miejsca i, dorównując Gawroniej kroku, skierował ku ulicy.

Wieczór spędzili na niewielkim pagórku za miastem, leżąc w trawie i zastanawiając nad tym, co poszło nie tak. Słońce na dobre zniknęło za horyzontem, na długo przed ich pojawieniem się w tym miejscu, więc odpoczywali w ciemnościach, oświetlani jedynie światłem gwiazd i księżyca w półpełni.  W oddali było widać góry, jednak na wizytę w nich nie można było liczyć. Nie to, że Laurency szczególnie o to dbał — Bezgwiednych na zgromadzenia nie proszono, mało kogo obchodziły. Tylko kiedy Gawronia Pręga tak opowiadała, aż żal ścisnął mu serce, że nie może jej w żaden sposób pocieszyć. Przerażała go aktualna sytuacja, nawet jeśli nie dotyczyła go bezpośrednio, a z całą pewnością nie tak, jak Flumine, Ventus, Industrię czy Tenebris.
Rozprawiali o następnych dniach, żalili się na wczesnoporanne pobudki i ich marne umiejętności łowieckie (ten problem podzielali), Gawronia Pręga opowiadała Laurencemu o tradycjach klanów i o pełni.
—  Zgromadzenie klanów zbliża się wielkimi krokami — oznajmiła. — Jesteśmy zobowiązani do znalezienia odpowiedniego miejsca, w przeciwnym razie może być ciężko.
Mruknął coś na potwierdzenie jej słów.
— Jeśli nie… Słuchasz mnie w ogóle?
Uniósł wymęczone spojrzenie.
— Tak, słucham. — Kiwnął łbem.
— W takim razie co jest nie tak?
— Nic, Gawronia Pręgo, absolutnie nic. Zwyczajnie zastanawiam się, co jest z tym światem nie tak — przyznał. — Dlaczego jest w nas tyle nienawiści? Dlaczego Dwunożny uderzył Grubasa, chociaż nie zrobił nic złego? Chciał się tylko bronić, to szczenię chciało go zaatakować. Przecież nawet by go nie dotknął! Gdzie są twoi Gwiezdni, kiedy ich potrzeba? Kiedy ktoś jest w opałach, oni robią coś takiego? To jest straszne, Pręgo, absurdalne i nierealistyczne. Powiedz mi, proszę, co tak mocno trzyma cię przy wierze. Wyjaśnij mi to, ponieważ nie jestem w stanie tego pojąć. Tyle razy cię zawiedli, a ty i tak powtarzasz, że duchy dbają o twój los.
Gawronia Pręga tylko westchnęła.
— To ciężka sprawa, Laurency. Nie zrozumiesz tego tak, jak ja nie potrafię zrozumieć ciebie. Ja to czuję. Czuję bliskość z Gwiezdnymi. Wiem, że na mnie czekają. Na ciebie też. I na nas wszystkich. Mimo twoich wątpliwości. — Posłała mu uśmiech. — Jeśli jednak nie jesteś w stanie im zaufać, dopóki nie zobaczysz ich na własne oczy, nie będę cię przekonywać. Masz wolną wolę.
Od kiedy jesteś tak religijna? — pomyślał Laurie, zanim na dobre zwinęli się z polany.
[3132 słowa + 10 zdań eventowych: Laurency otrzymuje 131 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz