Już od początku swojego życia wiedziałem, że za nic nie zamierzam być wojownikiem. We wczesnych latach patrzyłem na swojego ojca nie z podziwem i szacunkiem tak, jak to robiły inne szczenięta w moim wieku, a wręcz przeciwnie — w moim przygłupawym, psim móżdżku pojawiało się pytanie „po co?”. Po co narażać swoje życie dla innych psów? Po co poświęcać się dla kawałka mięsa? Po co pilnować swojego terenu, jakby klany nie mogły żyć we względnej zgodzie?
Nic dziwnego więc, że czuję się jak to małe, niemądre szczenię, którym kiedyś byłem, kiedy chwilowo postanawiam bawić się w wojownika. Oczywiście, to nie z mojej winy; czy ktoś w ogóle mógłby pomyśleć, że ja, z własnej woli, poszedłbym polować? Moim zadaniem od lat jest zajmowanie się ziołami i leczeniem chorych. Niestety, fakt, że w klanie coraz bardziej brakowało jedzenia, musiał wypchnąć mnie ze swojej nory.
— Gwiezdni, pieprzyć was — mamroczę do siebie. Nie jestem wierzący, od mojego dołączenia do Bezgwiezdnych absolutnie nic się nie zmieniło, ale podobno zawsze lepiej obwiniać kogoś innego niż siebie. Tymczasem psy, które mordują sprzymierzeńców w imię nieistniejących duchów przodków, zdecydowanie zasługują na bogatą wiązankę przekleństw, które właśnie jedna za drugą wychodzą z mojego pyska. Przodkowie raczej są dalecy od bycia dumnym z mojego zachowania.
Moje łapy uderzają o chodnik w rytmicznym truchcie. Choć stosunkowo rzadko wybieram się do centrum miasta, pilnując swojego schronu na obrzeżach, to jednak nie da się ukryć, że Dwunożni posiadają obfite ilości jedzenia. Przemierzając uliczki wzdłuż i wszerz, do moich nozdrzy dochodzą rozmaite zapachy — śmietnik na rogu, cukiernia na końcu alei, restauracja pełna dziwacznie ubranych Bezwłosych, i… och…
Zatrzymuję się gwałtownie, przez co jakiś Dwunożny podążający tą samą drogą mimowolnie następuje na moją łapę, niezdolny do wyhamowania. W reakcji na to obnażam swoje kły, szybko mi jednak przychodzi, a moje myśli wariują od otaczającego mnie fetoru. Mój wzrok ląduje na potężnym wielkością kawałku mięcha, wolno obracającym się za szybą. Zapach dobiegający z budki z kebabem jest tak pociągający, że z chęcią zmieniłbym go w miejsce kultu. Bóg kebab? Tak, gwiezdni, zdecydowanie pieprzyć was. Byłbym bardziej skłonny do wiary w smakowite, tańczące na rurze mięso, które wydaje się moim zbawieniem w akcji poszukiwawczej jedzenia dla klanu.
Potrząsam łbem. Nie daj się omamić, Leonis! Bóg kebab właśnie tego chce. Chce, żebyś oszalał na jego punkcie i zajął się czymś innym, niż odnalezieniem jedzenia. Ostatni raz patrzę z tęsknotą w stronę budki. Z myślą, że klan aktualnie potrzebuje mnie bardziej niż turek, ruszam dalej.
Staję na niskim pagórku, zauważając, że tutaj aleja się kończy. Przede mną, nieco niżej, znajdują się jedynie kamienne schody, które prowadzą na teren niemal w całości pokryty piaskiem. Dalej rozpościera się krajobraz w całości niebieski, a do moich uszu dochodzi łagodny szum fal, irytujący skrzek mew i ryk pobliskich statków. Plaża nie wydaje się zbyt dobrym miejscem na polowanie, ale lepsze to niż nic — być może znajdzie się tam jakiś pozostawiony na pastwę losu kebab, którym będę mógł się zaopiekować?
Przyspieszam kroku, a gorący piasek nieprzyjemnie parzy poduszki moich łap. Pora Zielonych Liści ma też swoje wady. Krocząc po plaży przy górującym słońcu, mam wrażenie, jakbym to ja stał się futrzastym kawałem mięsa, które w budce poci się na wolnym ogniu.
Podążam drogą przy brzegu morza. Słona woda co jakiś czas dotyka moich nóg, za co w duchu dziękuję boskiemu kebabowi. Przyjemny chłód liże moją sierść, dzięki czemu nie czuję już, jakbym smażył się żywcem.
Postanawiam zatrzymać się na chwilę, żeby móc się rozejrzeć. Otaczają mnie budki, z których dobiegają zapachy jedzenia różnej maści. Nie mam jednak szans, żeby się tam dostać, mając na uwadze to, że zewsząd spoglądają na mnie Dwunożni. Muszę więc obrać sobie cel, który będzie na widoku i będę mógł szybko stąd uciec.
Niespodziewanie zostaję wyrwany z własnych myśli. Mały Dwunóg chlapnął wodą, a ja otrzepuję się zdegustowany. Szczyl wydaje się tym niewzruszony, wydając z siebie wesołe okrzyki i mocząc mi futro słoną wodą. Przez moment mam nadzieję, że nie zwraca na mnie uwagi zbyt zaabsorbowany swoją zabawą, a ja będę mógł szybko się ulotnić jak najdalej od jego irytujących zawołań, ale jego wzrok leży centralnie na mnie.
— Masz niewiele więcej rozumu od tego gołębia — mówię, wskazując na stworzenie dziobiące właśnie z zaangażowaniem betonową płytę chodnika kilka metrów od nas.
Szczenię nie wydaje się rozumieć mojego komentarza, a przynajmniej nie w ten sposób, w jaki chciałbym, żeby zrozumiało. Z prędkością godną najlepszego wojownika wychodzi z wody, przybliżając się o kilka kroków do mnie. Jego pysk opuszczają nietuzinkowe odgłosy na wzór szczeknięć. Ten bezczelny szczyl ma jeszcze czelność mnie przedrzeźniać!
Już mam zamiar wyminąć go i jakby nigdy nic ruszyć dalej, ignorując skazę na mojej dumie, którą pozostawił po sobie dzieciak, ten jednak wymachując rękami, staje mi na drodze. Patrzę na niego z szokiem w ślepiach, kiedy chłopak wydaje się wyjątkowo zdesperowany. Podbiega do leżącego nieopodal koca w oczojebnym kolorze, po czym wraca do mnie z szeleszczącym opakowaniem, z którego dobiega słodki zapach, jakiego do tej pory jeszcze nie znałem. Szybkim ruchem otwiera paczkę, z której wysypują się pojedyncze kawałki jedzenia. Co prawda nie jest to mięso, ale uznaję, że nie mogę nie skorzystać z takiej okazji. Najpierw jednak lepiej sprawdzić, czy Bezwłosy nie podał mi trucizny. Albo czy nie ukrył gdzieś w opakowaniu kebaba, tym też mógłbym się zadowolić.
Chrupki upuszczone przez szczenię Dwunożnych mają smak kartonu, ale jest to wyjątkowo smaczny karton. Mam wrażenie, że skądś go już znam — być może wygrzebałem kiedyś ze śmietnika — tym bardziej upewniam się więc, że to nie jest trucizna.
Młody wydaje się wyraźnie zaaferowany tym, że akceptuję jego chrupki. Staje się jednak zbyt pewny siebie, próbując pogładzić moją sierść na głowie, ja jednak wycofuję się spod jego ręki w mgnieniu oka, gotowy do ataku. Dochodzi do niego, że lepiej się poddać, po czym rzuca w moją stronę całe opakowanie chrupek. Choć przyjęcie jedzenia od Bezwłosych to ujma na honorze, w odpowiedzi merdam ogonem, jakby mając nadzieję, że chociaż ten gest z mojej strony trochę go pocieszy. Niezależnie od moich wcześniejszych, niezbyt przyjemnych doświadczeń, być może niektórzy Dwunożni są całkiem mili?
Wracając na swoje tereny, psy nie witają mnie ze zbytnim entuzjazmem. Rzucam pozostałe chrupki na stosie, a co niektórzy wojownicy posyłają w moją stronę zirytowane spojrzenia spode łba, kpiąc między sobą z mojej nędznej zdobyczy.
— Niezły jeleń, medyku — mówi któryś.
Uznaję, że to dobry dzień dla osoby, która skomentowała wyniki mojego polowania. Słońce powoli zachodzi, temperatura zaczyna się ochładzać, a ja czuję się zbyt zmęczony dzisiejszymi przeżyciami, żeby odpowiedzieć psu w opryskliwy sposób. Kierując się w stronę miejscówki medyka, powtarzam do siebie jak mantrę, że bycie wojownikiem jest zbyt upierdliwe.
— Pachnie całkiem dobrze. — Znajomy głos dobiega do moich uszu już z oddali. — Jeśli pozwolicie, ja skosztuję.
Pozostali wydają się niewzruszeni pokarmem, pies delektuje się więc pozostawionymi chwilę wcześniej chrupkami w samotni. Pochłania je z taką prędkością, że w duchu zaczynam mu współczuć głodu — być może burczący żołądek spotęgował słodkość zapachu wydobywającego się z jedzenia Dwunożnych. Staram się nie narzekać, pocieszony tym, że przynajmniej ktokolwiek tknął moją zdobycz. Z tą myślą przechodzę przez progi nory.
Mój nos uderza zapach świeżych ziół. Nowi pacjenci twierdzą, że fetor zbyt wielu ziół w jednym pomieszczeniu nieco drażni ich nozdrza, ja jednak jestem przyzwyczajony do przebywania tutaj na tyle, że wydaje mi się to całkiem przyjemną wonią. Momentalnie robię się senny, w duchu modląc się, żeby pod koniec dnia nikt mnie już nie nachodził. Zabawa w wojownika jest zdecydowanie zbyt upierdliwa jak na moje standardy. Kładę się w prowizorycznym, uwitym z suchej trawy posłaniu przeznaczonego dla pacjentów i przymykam oczy, niby to na chwilę, żeby oddzielić się od natłoku myśli.
Budzą mnie kroki, kiedy ktoś wchodzi do mojej nory. Otwieram ślepia, zaalarmowany obecnością nowej osoby i prędko dochodzi do mnie, że to ten sam pies, którego ujrzałem wcześniej przy stosie. Wygląda jednak trochę bardziej marnie, jakby uleciała z niego cała energia.
— Mam nadzieję, że masz jakiś dobry powód, żeby nachodzić mnie o tej porze — odzywam się, podnosząc ociężałe jeszcze od snu cielsko z legowiska.
— Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać. — Niewinny jak potencjalna ofiara. Że niby on jest wojownikiem?
— Zatem co ci dolega?
— Biegunka. Wymioty. A, i ten przeklęty ból brzucha. Niemal nie do zniesienia.
Wywracam oczami. Przypadek niewart pobudki, a jednak kieruję się w stronę zapasów. Pies jednak niezbyt dobrze reaguje na moje milczenie. Jego źrenice rozszerzają się z przerażeniem, a ja mogę z pewnej odległości usłyszeć, jak ze świstem wstrzymuje oddech.
— Czy to coś groźnego, Leonisie? Umieram? Wydajesz się wyjątkowo milczący. To na pewno śmiertelna choroba, prawda? — dopytuje.
— Tak. Podczas pełni księżyca musisz zatańczyć na jednej nodze, wykrzykując minimalnie sześćdziesiąt dziewięć razy: „nie będę wkurzać Leonisa” — prycham. Nie łapie żartu, jeszcze bardziej wystraszony moimi słowami.
— To niewykonalne dla psa!
— Widzisz? Zatem umrzesz.
Wracam do niego z niewielką ilością roślin. Zmęczony samym faktem, że musiałem ruszyć się z posłania, leniwie rzucam w jego stronę liść ślazu i parę jagód jałowca.
— Pogryź, połknij. Nie umrzesz, ale na wszelki wypadek możesz zostać tutaj do rana — mówię, układając się w kłębek na sianie. — Oczywiście pod warunkiem, że nie będziesz upierdliwy.
Choć oczy mi się kleją, to słyszę, jak pies potulnie wykonuje powierzone mu zadanie. Zanim mogę się dowiedzieć, co zrobi po moich zaleceniach, zapadam w sen.
Na moje szczęście, otwieram oczy dopiero o poranku. Niemal podskakuję, kiedy po obudzeniu pierwszym widokiem jest pysk sterczącego nade mną kundla.
— Już się obudziłeś, Leonisie?
— Mhm. — Przewracam się na drugi bok.
— Już mi lepiej! — mówi z powrotnym entuzjazmem. — Ale dalej nie wiem, co spowodowało moją chorobę.
Milczę, w głowie analizując wczorajszy dzień. Spotkałem go wcześniej. Być może sam dojdę do tego, co to spowodowało. Pytanie go o jadłospis jest zbyt upierdliwe.
— Jesteś takim świetnym medykiem, Leonisie — dodaje, jakby wiedząc, że tym samym połaskocze moje ego. Nie daj się zmanipulować, głąbie. Udawaj niedostępnego. Wcale nie musisz odpowiadać mu na bzdurne pytania. Co z tego, że jako jeden z niewielu zna swoje miejsce i wie, jaki jesteś cudowny.
Olśniewa mnie.
— Czekolada. — Cholera, poddaję się z jego urokiem osobistym. — Przyniosłem wczoraj czekoladowe chrupki. Zjadłeś prawie całe opakowanie, psy niedobrze reagują na słodkości.
— Mówiłem, że jesteś genialny! — Pies podskakuje z entuzjazmem, a moje legowisko ma turbulencje. Prycham z irytacją. Czemu się tak cieszy? Przecież zrobiłem tylko to, co nakazuje mi zrobić jako mój obowiązek stanowisko.
— Złaź stąd, upierdliwa kulo futra — fukam.
Bezgwiezdny emanuje energią, ignoruje więc moją zgryźliwą uwagę i wypada z nory, uprzednio rzucając w moją stronę krótkie podziękowanie. Wzdycham. Och, to będzie kolejny męczący dzień.
[1716 słów + przygoda + 7 zdań eventowych: Leonis otrzymuje 97 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz