13 lipca 2020

Od Laurencego

Laurency sprawdził, czy ma wszystkie kończyny — przednie łapy na miejscu, tylne na miejscu, alleluja i do przodu.
To nie tak, że od wschodu, czyli na oko godziny, uciekał przed bandą rozwścieczonych zajęcy, które ubzdurały sobie, że to właśnie ten konkretnie pies wymordował całą ich populację na tym terenie i ten konkretny pies wini wszystkim błędom swoich pobratymców. Nie doceniał skaczących, jak mu się wydawało, przyjaciół i kiedy stanął z nimi twarzą w twarz, właściwie pyskiem w pysk, uśmiechnął się pogodnie, nieświadomy tragedii, jaka miała nastąpić za ułamek chwili. Życie Laurencym szczerze gardziło, ponieważ chwilę później, w podskokach jeszcze wyższych od zajęczych, gnał ku miastu, z okrzykiem przerażenia wypływającym z jego ust i wymalowanym na przeuroczej twarzyczce strachem przed, o ironio, marnymi króliczkami. Nie wiedział, czym zającom zawinił — ot, przechadzał się tylko polaną, jak to miał w zwyczaju, wąchał kwiatki i broń ręko boska nie zrywał, bo to kwiaty, bo mają uczucia i zguba by nas wszystkich czekała, gdyby taką łodyżkę rozdzielić z wrośniętymi w ziemię korzeniami, więc tylko patrzył na nie z wrodzoną miłością, powstrzymując wzruszenie i chęć rozpłynięcia się nad tym, jak cudowny świat go otaczał. A było, istotnie, niesamowicie. Słońce prażyło z całą swoją mocą, posyłając na połacie najwspanialszej, najzieleńszej trawy pokrywającej wzdłuż i wszerz urokliwą polankę za mieściną swoje promienie, a zachwyceni tym faktem Dwunożni leżakowali na plażach, smażąc się na raka i popijając mroźne napoje albo tkwili w domach, obserwując ulice miasta z daleka, najwyraźniej nieszczególnie zadowoleni z panującej na zewnątrz temperatury. Laurency, choć łap miał cztery, należał do pierwszej kategorii. Tego niesamowitego poranka, kiedy nie było jeszcze tak upalnie, wybył na spotkanie z matką naturą, coby troszkę się przewietrzyć i pozbyć z nozdrzy smrodu miastowych spalin i zanieczyszczenia, jakie nieustannie drażniły jego biedne drogi oddechowe. Na łączce sytuacja prezentowała się zgoła inaczej. Hoho! Tutaj pachniało najwspanialszymi roślinami; nawet smród rozkładających się ciał drobnych robaków miał swój urok, ponieważ nie śmierdział tak bardzo, jak śmieci, obok których Laurency zwykł nocować. Chłonął to wszystko i chłonął, dopóki nie zachłysnął się lecącą, chyba ślepą muszką, która wpadła mu prosto do gardła, powodując cykl odkaszlnięć i charknięć, za jakich to sprawą Laurie uparcie starał się pozbyć intruza z przełyku. W trakcie tej zajmującej serii ratowniczych czynności zmuszony był do zamknięcia łzawiących oczu, więc nie był do końca pewny, w jaką stronę się wówczas kierował, a z jego marną orientacją w terenie (i seksualną także), wiedział, iż prędzej czy później wpadnie w jakieś chaszcze, najpewniej pełne kolców na długich łodygach róże, które pokłują go w każdym miejscu jego drobniusieńkiego, filigranowego cielska czteroletniego byka o duszy delikatnej jak owe kwiatki. I to różowej jak różane płatki. Tak, cały był różowy, kolorowy, słodki i zachwycający. Kochajmy Laurencego, tak szybko odchodzi.
Kiedy kichnął po raz ostatni (choć o kichaniu nie było mowy, owszem, Laurie kichał jak głupi, to pewnie przez te kwiatki), zorientował się, iż granicę polanki przekroczył już dawno i w tamtej chwili stał nad wyrwą! Potężną wyrwą na mnóstwo metrów i chociaż Laurency nie znał takiego pojęcia, doskonale wiedział, że wyrwa ta była niezwykle głęboka, a jej ściany ciągnęły się wysokością aż do bram piekła, więc, troszkę wystraszony, troszkę dumny ze swojej błyskawicznej reakcji, za której sprawą uniknął młodej śmierci, odetchnął z ulgą i pochwalił się w myślach słowem rządzisz. Jeden wyraz wystarczył, żeby nastroszył się jak paw, ponieważ już chwilę później, z dumnie uniesionym ku niebu ogonem, okrążał zapadlinę, poszukując mostu lub innej drogi. Odpowiedniej co prawda nie znalazł, ale w stu procentach wystarczył mu złamany przy korzeniach pień pozbawionego liści drzewa, który, jedyny w tej okolicy, umożliwiał zainteresowanym pokroju Laurencego przekroczenie niekończącej się, okropnej wyrwy i znaleźć po drugiej stronie. Z gracją, którą poszczyciłaby się najwspanialsza prima balerina, wstąpił na pień i już po momencie przeszedł na drugą stronę, całym sobą chłonąc powiew ciepłego wiatru i krajobraz roztaczający się dookoła (z wyjątkiem tego na dole, kilometry na dole). Z szerokim uśmiechem na pyszczku zeskoczył z drzewa, posłał mu smutne, pełne współczucia spojrzenie, po czym oddalił, z zaciekawieniem rozglądając się dookoła. Miejsce, w które trafił, było równie niesamowite. Nie zapierało mu tchu tak bardzo, jak ukochana polana, ale z całą pewnością nie pozostawało mocno w tyle — nie mógł uwierzyć w to, że bywał w tych okolicach niejednokrotnie, a mimo to ani wyrwy, ani pnia nigdy na oczy nie widział, jakby oba niezwykle widoczne elementy krajobrazu pojawiły się znikąd. Niesamowite! Dziwił się niezmiernie, jak zaskoczyć nas wszystkich może codzienność. Układał sobie w głowie formułkę, którą będzie powtarzał wszystkim napotkanym psom — nie uwierzysz, co dzisiaj widziałem! Byłem na polanie, a nagle, bum, znalazłem się nad wieeeelką dziurą! I tak dalej, i tak dalej, dopóki ów rozmówca nie przepędzi go, ubarwiając wypowiedź kilkoma przekleństwami albo Laurency nie spali się ze wstydu.
Stanął u wrót lasu. Liściastego, iglastego, ciężko określić — był raczej mieszany, a przynajmniej na taki wyglądał, kiedy Laurie wkroczył na wąską ścieżkę prowadzącą ku gęstwinom. Nie miał bladego pojęcia, dokąd go wywiedzie, ale jednocześnie nie przejmował się tym nazbyt, w końcu toczył wybitnie nudne życie i każdą atrakcję traktował jako największą szansę, to i fakt, iż mógł trafić na dzika albo, co gorsza, wilka, wielce go nie ruszał. Gdyby zginął, to by zginął, młodo, ale przynajmniej nie przez zderzenie z dnem kanionu. Wtedy rozdziobałyby go sępy, w efekcie tej śmierci przynajmniej pożywiłby jedno przydatniejsze od tych okropnych ptaszorów zwierzę.
Wszystko byłoby pięknie, miodowo, sielankowo i idyllicznie, gdyby nie zgraja tych zidiociałych skoczków nadciągająca zza rzędu niemal równo usadzonych drzew. Dziwna to sprawa, ponieważ wpierw gnały jak na oślep, całą grupą ku zdezorientowanemu Laurencemu, a później, jak na rozkaz zajęczego führera, zatrzymały jak jeden mąż na krok od ścieżki, z piekielnym spojrzeniem patrząc na rozweselonego Lauriego. Ten głupek, jak to on, pochylił nad nimi głowę i uśmiechnął, w głębi duszy rozpływając nad urokiem małych stworzonek. Część z zająców była istotnie niewielka — młode, niemniej na tyle dojrzałe, żeby razem z rodzicami dreptać po leśnych terenach. Mimo nieszczególnie przyjemnych wspomnień związanych z tym konkretnie gatunkiem Laurency nie potrafił inaczej — jego kochająca naturę dusza dosłownie kazała mu wyszeptać, iż nigdy nie spotkał tak urokliwej gromady, jaką tworzyły zgromadzone zające. Nie mógł, po prostu nie mógł nie zacmokać na ich rozbrajające, szaro-brązowe pyszczki i duże oczy. I że się nie bały! Dawno nie doświadczył niczego tak niezwykłego, porównywalnie wspaniałego, co wtedy.
Chwilo, trwaj, chciałoby się powiedzieć. Ale nie, życie nigdy nie działało zgodnie z naszymi planami i zanim Laurency zdążył zorientować się, co oznaczają niewerbalne gesty kierowane ku niemu przez małych przyjaciół, zające rzuciły do biegu, żeby chapnąć za jego łapę — nieważne jaką, byle chapnąć, mógł to być i ogon i, istotnie, i na nim coś poczuł. Dopiero wtedy docenił, iż ucieka nie przed wilkami, a zgrają zajęcy. Ale w dalszym ciągu przeklinał się za niedocenianie szaraków, na zmianę krzycząc i piszcząc albo, mówiąc bardziej dosadnie, błagając o pomoc. Wyskoczył z lasu jak poparzony, przepraszając króliki na zmianę z przebieraniem kończynami, byleby nie przegrać tego pościgu. Kiedy na horyzoncie zobaczył leżący konar, kamień spadł mu z serca. Króliki mu nie podołają, ale on, baletnica pierwszej klasy, mógł zrobić to bez problemu. Będąc gdzieś przy granicy oddzielającej zapadlinę od gruntu, dostrzegł niezauważone wcześniej zejście na dół wyrwy i choć wątpliwości miał co niemiara, nie dał się ponieść przerażeniu. Wpierw pokonał przeszkodę w postaci ów pnia — zachwiał się niejednokrotnie, jednak finalnie poradził sobie znakomicie, odcinając drogę zającom. Dla pewności, żeby banda bałwanów nie dała rady nadrobić mu kroku, zbiegł łagodniejszym zejściem na dno, potykając się przy tym o własne łapy. Cały zakurzony, zmęczony, zipiący i, jednym słowem, wyglądającym jak rasowy Laurency, dostał się na samiuśki dół. Panicznie obawiał się spojrzeć w górę, już nie ze względu na zające czyhające u lewej krawędzi wyrwy, samobójczo skaczące prosto w przepaść (obserwowanie tego cyrku zmroziło krew w żyłach Lauriego), tylko wysokość, na której w tamtej chwili się znajdował — ściany wydawały się tak przerażające, że z trudem unosił głowę ku pokonanej drodze, a co dopiero niebu!
Atrakcyjna dla oka ta wyrwa nie była. Wszędzie głazy, zeschnięte konary, parę roślin pionierskich, trucheł nierozważnych zwierząt albo tych, które w podobny do Laurencego, równie nierozważny sposób znalazły się w tym miejscu, powodowane koniecznością. Czuł też nieprzyjemne ssanie w żołądku, zwiastujące niechybną tragedię, ponieważ samiec zaczynał być głodny — dokładnie tak, w tej chwili, w tym miejscu, w obliczu tej konkretnej sytuacji, potrzeby fizjologiczne nagle dały o sobie znać. Ciała w stanie rozkładu nie stanowiły smakowitego kąska, więc Laurency, tłumacząc sobie, iż dla własnego dobra nie może tego zrobić, w końcu dbał o swój przewód pokarmowy i nie mógł dopuścić do okropnych niestrawności czy do czegokolwiek innego zjedzenie truchła nie prowadziło — nie wiedział, nie praktykował. Wracając do wyrwy; tak, bez dwóch zdań nie wyglądała szczególnie interesująco, była wąska, długa, ciemna i smutna, dokładnie tak samo, jak Laurency. Swoim bystrym okiem zaobserwował, iż prędzej umrze z głodu albo te zające przestaną popełniać samobójstwa poprzez wskakiwanie za nim do dziury niż znajdzie jej drugi koniec, więc, używając zakurzonego, nieco wadliwego mózgu, postanowił, iż odczeka tutaj chwilkę albo dwie — w końcu nigdzie mu się nie spieszyło, dzień był jeszcze młody, a słońce uśmiechało się do niego radośnie. Co prawda jeszcze go nie widział, ponieważ zapadlina była n a p r a w d ę wysoka, ale w głębi różowej duszy czuł, iż inaczej być nie może, w końcu był faworytem matki natury. Wiedział też, że czuwa nad nim Viktor, choć w Gwiezdnych obaj nie wierzyli.
Sierść na karku Lauriego zjeżyła się, kiedy, obróciwszy się wpół, pod skalistą ścianą dostrzegł szarą sylwetkę, na pierwszy rzut oka — o nie! — wilka. Cofnął się wpierw krok, później następny, aż w końcu stał na względnie bezpiecznej odległości, mimo że dopiero zauważona postać nawet nie ruszyła głową.
— Eee… przepraszam pana? Proszę paana, czy pan żyje? — zagadał niepewnie do nieznajomego wilczura. — Panie wilku, czy wszystko w porządku? Czy pan śpi, czy może… o kurczę?
Wilk poruszył łapą, później drugą, aż w końcu ociężale uniósł cały łeb, puste, pozbawione wyrazu spojrzenie kierując na biednego Laurencego.
— Kto…
— Żyjesz! Znaczy, bardzo przepraszam, żyje pan, cieszę się niezmiernie. — Odetchnął z ulgą. — Ja nie chciałem panu przeszkadzać, niech drzemie pan dalej, ale, z tego, co widzę, z pańskiego boku sączy się krew i… i… i, o cholera, z całego tylnego boku sączy się krew, może ja pomogę. — Podszedł do nieznajomego i trącił go pyskiem. — Może ja bym pana — wsunął łapę między ścianę a jego potężne cielsko — wspomógł, o tak, wezmę pana i — stęknął, czując na sobie ciężar — pójdziemy do… do… medyka i on pana… uleczy, bę-będzie — sapnął — dobrze, wysta—... wystarczy trochę współpracy.
Ale nieznajomy wcale nie chciał współpracować. Był psem, Laurency czuł to w kościach. To bez dwóch zdań oznaczało, iż należał do jednego z klanów, w przeciwnym razie nie zachowywałby się w ten sposób — pieszczochy reprezentują skrajnie odmienną postawę, a poza tym, co głupie pieszczochy miałyby robić na końcu świata, w takich dziurach jak ta wyrwa. Sęk w tym, że Laurie nie znał wszystkich klanów zbyt dobrze i nie był w stanie ocenić, do którego przynależy znaleziona ofiara. W przeciwnym razie spróbowałby pomóc, może kojarzyłby tereny ów klanu. Nawet jeśli potraktowaliby go jako intruza, przyznałby, iż znalazł ich wojownika, medyka, starca czy kimkolwiek nieznajomy był. Z całą pewnością by mu wybaczyli. Kluczem było…
— Niech pan pozwoli sobie pomóc, powie, co się stało, ja wspomogę. Znajdę lekarstwo, słowo, tylko… niech pan pójdzie ze mną!
Pies nawet nie drgnął, tylko patrzył na niego tym wymęczonym spojrzeniem konającego psa. Był cały pogryziony, we krwi i pozbawiony jakichkolwiek emocji. Przewiercał Laurencego wzrokiem i jedyną rzeczą, dzięki której nie doprowadziło go to do szaleństwa, była myśl, iż musiał pomóc. Musiał pomóc pobratymcowi, choćby obcemu. Choćby gotowemu zagryźć go na śmierć w przypadku potyczki.
— Pro—...
— Zostaw…
— Pan umrze!
— I co z tego?
Nabrał do płuc ciepłego powietrza i wypuścił je powoli.
— Dam panu odpowiednie zioła, wyjdzie pan z tego. To musi tak boleć…
Pies tylko zacisnął brwi, opuszczając łeb.
— Niech pan poczeka, ja pójdę, znajdę i przyniosę, co trzeba, a pan tu poczeka. W sumie nigdzie nie pójdziesz, na pewno nie w takim stanie. Znaczy, pan nie pójdzie.
 Patrzył na niego przez jeszcze kilka sekund, jakby chciał się upewnić, czy na pewno na niego zaczeka i nie pospieszy się z tym umieraniem, a kiedy w jego oczach zobaczył bezgłośną obietnicę, ile miał sił w łapach, pognał ku górze. Nie obchodziło go wówczas, czy zające cały czas czekają na niego po drugiej stronie wyrwy; nie dbał o powód, dla którego nieznajomy konał na dnie zapadliny, czy coś go zagryzło, czy sam zgotował sobie taki los — po prostu biegł przed siebie, w kierunku miasta, z którego prostą drogą dotarł do nory medyka. Plan nie był skomplikowany. Jedynym problemem, który stanął na jego drodze, była nieobecność Leonisa w jego lokum. Ani śladu. Nie mógł czekać. Mimo że nie czuł się dobrze, przetrzepując jego zapasy, nie pozwalał sobie na ani chwilę zwłoki. To sprawa życia i śmierci i to całkiem dosłownie. Dobrał się do leonisowego ekwipunku, dosyć pokaźnego, to trzeba mu oddać. Poszukując jakichkolwiek ziół leczniczych, gubił się niemiłosiernie, ale kiedy wreszcie złapał za coś, co swoim wyglądem przypominało lekarstwo, nie wahał się ani chwili, tylko ruszył z powrotem, coby uratować dokonującego żywota wilczaka. Powtórzył więc trasę — przez lasy, przez miasto, przez pola, aż dotarł do konaru. Gdyby wiedział, jak istotne stanowisko we wrogim klanie piastuje, pędziłby o stokroć prędzej, napędzany strachem związanym z rozpętaniem międzyklanowej wojny, nie wiadomo skąd wziętym. Dzierżył w pysku owe ziółka, ze wszystkich sił starając się ich nie rozgryźć, żeby właściwości lecznicze nie przeszły przypadkiem na niego — dorosłego, zdrowego i w pełni sił samca niepotrzebującego żadnej pomocy. No, chyba że otruje się zajęczym mięsem, wtedy to inna bajka.
— Proszę pana, proszę! Proszę to przeżuć, tak mi mówił Leonis, kiedy…
— Jesteś z Bezgwiednych?
— Tak, ale to naprawdę nie ma znaczenia, proszę żuć, chcę pana urato—...
Nie zdążył dokończyć, ponieważ w momencie łeb samca, jak najcięższy przedmiot na świecie, z impetem uderzył o zimny kamień. Jeszcze gorzej wystraszony Laurency otworzył szeroko pysk i minęła dłuższa chwila, zanim dotarło do niego, co się przed chwilą wydarzyło. Żute przez nieznajomego zioło wysunęło się spomiędzy rozchylonej szczęki, opadając na podłoże. Laurie nawet go nie dotknął. Spojrzał na własne łapy i poczuł, jak osuwa się spod nich grunt, a obraz zaczyna śnieżyć.
Trucizna.
To wcale nie było lekarstwo. To była trucizna.
Laurency go zabił.
— Pan nie żyje, prawda? — wyszeptał z nieukrywanym smutkiem. Podszedł do bezwładnie leżącego ciała i trącił je łapą. Sprawdził, czy oddycha. Nie oddychał. Nie reagował na żadne bodźce. — Pan nie żyje — dodał jeszcze ciszej, łamiącym głosem. — Ja tak bardzo pana przepraszam.
Gdyby tylko wiedział, jak bardzo Laurency żałuje.

w ten piękny sposób a przyczynia się do śmierci zastępcy lidera (gdyby jakiegokolwiek mielI) klanu Flumine — Wilczego Pyska. Press F.
[2400 słów: Laurency otrzymuje 23 Punkty Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz