16 lipca 2020

Od Laurencego

Zeszłej pory nagich liści poznał samicę o spojrzeniu lodowego błękitu i wspaniałej kombinacji szarości zdobiącej jej urokliwy pyszczek. Gdyby tego było mało, mogła pochwalić się unikalną kompozycją barw na nosie — kiedy pospolity, smutny Laurie rozpaczał nad swoją brązową plamą, nieodłącznym elementem charakterystycznym łebka owej postaci był nakrapiany, różowo-czarny nos, którego największym fanem wśród wszystkich żyjących istot był nie kto inny, jak nasz pierdołowaty pożal się wojownik. Sam nie wiedział, co widział w tym prostym nosie, połączeniu dwóch najzwyklejszych w świecie kolorów — to takie wspaniałe, kiedy z odległości kilkudziesięciu kroków mógł dostrzec te kilka plamek i prędko zorientować, kto kieruje się w jego stronę, bez stresu, że może być to nieprzyjaciel.
Laurency z reguły lubił rzeczy błahe. Lubił wschody i lubił zachody. Lubił wstawać o świcie, żeby wychodzić na spotkania budzącej się po ciężkiej nocy przyrodzie, porannej rosie i świeżemu, rześkiemu powietrzu. Lubił też wieczorne spacery, jednak tylko wtedy, kiedy miasto chodziło spać. Jeśli miał ochotę popatrzeć na słońce chowające się za horyzontem, wybierał się na wzgórza lub na plażę, skąd na zjawisko był wspaniały widok, o ile Dwunożni nie zawadzali mu w podziwianiu cudów natury. Lubił też uśmiech. Swój, czyjś — uwielbiał każdy uśmiech, w szczególności każdy szczery, wzięty z miłości do drugiej osoby. Uśmiechał się na widok szczęśliwych psów, uśmiechał się na widok dumnych z siebie psów i uśmiechał na widok nieprzymuszonej życzliwości zrodzonej z personalnych pobudek altruistycznych. Laurency w gruncie rzeczy był naprawdę dobrą osobą, mimo niewiary w wyższe bóstwa i pośmiertne życie starał się czynić tylko i wyłącznie dobro, chociaż, jak powszechnie wiadomo, każdemu może poślizgnąć się noga. Działo się to, na przekór, dosyć często, ku niezadowoleniu i rozpaczy biednego Lauriego, który, przez własną nieuwagę, dekoncentrację, wręcz głupotę, omyłkowo robił, istotnie, nieszczególnie zgodne z jego moralnością rzeczy. Do takich spraw zaliczyć warto nieumyślne spowodowanie śmierci Wilczego Pyska, do jakiej łapę niewątpliwie przyłożył — starał się ukrywać to jak najskrzętniej, najgłębiej w sercu, żeby nie dać po sobie poznać, jak okropny ból czuł i jak strasznymi wyrzutami sumienia się gnębił. A nie chciał źle, prawda?
Nigdy nie powiedział Maxine, co tak naprawdę stało się tamtego dnia, kiedy, jak w abstrakcyjnej, opowiadanej przez starszyznę opowieści, uciekał przed hordą rozwścieczonych królików tylko po to, żeby finalnie pozbawić życia tak czy inaczej umierającego zastępcy lidera Flumine, tym samym odbierając Wodnym członka. Okoliczności z całą pewnością sprzyjały złemu nastrojowi, który prześladował Laurencego odkąd na polach osiadły białe płatki. Nie chciał wydawać przedwczesnych osądów i zwierzać z problemów nowej przyjaciółce, zdobytej w sposób dość nietypowy, jak na pechową przeszłość Lauriego. Z Maxine poznali się, kiedy niezamierzenie natrafił na obszar roboczo zajmowany przez Ventus i w sposób nieudolny skłamał, iż do ów klanu jak najbardziej należy. Prawda wyszła na jaw zawczasu, zanim zdążył wymyślić odpowiednie tłumaczenie, którym zamierzał udobruchać liderkę, ale, dzięki temu, że uratował samicę z rąk hycla, udało mu się wymigać i zdobyć łaskę sześciolatki. Mimo odmiennych poglądów na kwestię wiary i różne, pokusić się można o stwierdzenie, iż wręcz wrogie pochodzenie poczuli, że rozumieją się wręcz doskonale i od tamtego stycznia trzymali ze sobą — trochę po kryjomu, trochę otwarcie.
Maxine widziała, że coś nie gra i niejednokrotnie prosiła dobitego Laurencego, żeby powiedział jej, co jest przyczyną jego smutków. Na drodze stała kwestia dziejących się w życiu samicy dramatów, które regularnie streszczała przyjacielowi z Bezgwiezdnych. Przez liczne błędy i potknięcia Maxine relacje międzyklanowe Ventus i Tenebris zaostrzyły się, a środki, po które liderka zasięgała, spotykały z głośnymi sprzeciwami ze strony podwładnych. Straciła swój autorytet i podupadła bardziej, niż wcześniej była podłamana. Laurie nie chciał dokładać jej trosk i powodów do zmartwień, więc słowem nie pisnął o tym, co ciążyło mu na duchu. Co mu po tym? Co zmieniłby fakt, iż Maxine wiedziałabym o wydarzeniach sprzed kilkunastu dni? Nie cofnęłaby czasu, nie zmieniłaby żałosnego podejścia do sprawy Laurencego, a Laurency nie wyzbyłby się uciążliwego poczucia winy.
Nie miał Maxine za złą liderkę. Chociaż zdarzyło jej się postąpić niewłaściwie, każdy jej gest, czynność, wszystko powodowane było miłością do klanu i tamtejszej społeczności, o którą dbała jak o własne dzieci, jakich fakt faktem nie posiadała. Część Ventus kochała Max całym sercem, część z niemałą radością by ją obaliła, na co, według Lauriego, samica nie zasługiwała.
Było lato, pora zielonych liści, kiedy na drzewkach rosły czerwone wiśnie i czereśnie, na krzaczkach borówki, a w głowach spragnionych przygód psów rodziły głupie pomysły. Spacerujący po łąkach Laurency z Maxine, niczym starszyzna patrząca na młode, pełne energii szczenięta i młode psy, śmiali się i żartowali z bzdur, jakie na co dzień nawet nie przychodziły im do głowy. Cieszyli się wysokimi temperaturami, cudownymi krajobrazami, wspaniałą wonią niesioną przez letni, nienachalny wietrzyk i swoją obecnością — śmiałymi spojrzeniami, szczerymi uśmiechami, przyjacielskimi gestami. Laurie przyglądał się z zaciekawieniem jej nosowi, raz za razem pytając, co o nim sądzi, Maxine z typową zaciętością opowiadała o tym, co działo się w klanie od ich ostatniego widzenia, a Laurency słuchał z zapartym tchem, w głowie układając odpowiedzi, których udzieli, kiedy Maxie skończy swój bardzo długi wywód. Rozmawiali tak i rozmawiali, kierując na północ. Północ była dosyć ładna. Laurency co prawda nie przepadał za nią tak bardzo, jak za wschodem czy zachodem, ale również prezentowała się całkiem przyzwoicie, a kiedy pochłonięty był rozprawianiem o potencjalnym zrywie psów z Ventus, nawet nie zorientował się, iż podążają właśnie tam. Odkąd tylko zobaczyli się po raz pierwszy tamtego dnia, od Maxine biła negatywna, przepełniona niesprzyjającymi emocjami aura, która w żadnym razie nie podobała się zmartwionemu Lauriemu. Mimo że, faktycznie, odzywała się całkiem sporo, ton głosu miała przedziwnie przygaszony, a w oczach, cholernie jasnych, nie tańczyły żadne iskierki. Nie poruszył jednak tego tematu, nie podzielił swoimi wątpliwościami, jak to miał zresztą w zwyczaju, na rzecz milczenia i samotnego przyswajania i przetwarzania docierających do jego umysłu informacji. Nie szło mu co prawda najlepiej, ale starał się, jak najbardziej mógł.
Spacer przerwali w miejscu, w którym kończyły się wzniesienia. Ostra granica oddzielała grunt od wielometrowej przepaści, jakiej zwieńczeniem była kamienista plaża i podmywające brzeg, szaleńcze morze. Hałasu okolicy odmówić nie można było, nikogo to jednak nie zraziło, ponieważ ów teren należał do jednego z najspokojniejszych pod względem obecności ludzi czy w szczególności innych psów — od wielkiego dzwona przeszła tędy para Dwunożnych ze swoim Pieszczochem, rodzinka z dwunożnym szczeniakiem czy inna rasa, z którą Laurie nie był specjalnie obyty. Falom uderzającym o głazy zdarzyło się zagłuszyć słowa padające z pysków ich obojga, co w pewnym momencie zmusiło Laurencego do przysunięcia się do Maxine nieco bliżej, coby nie umknęło mu żadne jej słowo, w szczególności na tyle istotne, żeby miało zaważyć na jej decyzji w sprawie Ventus. Maxine bowiem dość poważnie zastanawiała się nad tym, czy jako lider sprawowała swoją rolę należycie. Powtarzała, iż z całą pewnością zawiodła Gwiezdnych, którzy pokładali w niej wszystkie swoje nadzieje, a Laurency gryzł się w język, pokonując chęć wykrzyczenia, że Gwiezdni to jedna wielka bzdura, a ona stanowiła świetny materiał na przywódcę.
Siedzieli na tyle blisko krawędzi, że na samą myśl o zerknięciu w dół krew w żyłach Laurencego zastygała, a umysł przywoływał do życia pogrzebane wspomnienia z dnia śmierci Wilczego Pyska.
— Wszystko gra, Laurie? — upewniała się Maxine, a pies tylko kiwał głową w ramach niewypowiedzianego potwierdzenia. Raz za razem posuwał się w stronę wzgórz, skąd przyszli, w obawie przed upadkiem.
Otrzymując tego rodzaju sygnał, Maxie wróciła do tematu i dalej rozprawiała o swoim klanie i nieprzyjemnościach ściśle z nim związanych. Mówiła i mówiła, gadała jak potłuczona, cztery razy z rzędu powtarzając tę samą formułę, żaląc się na swoje niepowodzenia, widocznie zmęczona, desperacko potrzebująca odskoczni. Sęk w tym, że Laurency nawet nie wiedział, co mogłoby jej pomóc. Odkąd tylko się poznali, próbował utwierdzić ją w przekonaniu, iż zarówno jako Maxine, jak i lider Ventus, była wiele warta — każdego poświęcenia i każdej pochwały, każdych laurów i gratulacji. Z całych sił starał się zmienić jej destrukcyjne podejście, żeby nie dopuścić do sytuacji, kiedy to do tej głupiutkiej, szaro-białej głowy wpadłby kolejny nierozsądny pomysł gorszy od wyrzeknięcia się pozycji. Jednocześnie nie był do końca pewny, jak działałaby tego rodzaju rezygnacja z piastowanego, wysoce postawionego w hierarchii stanowiska na czele jednego z czterech oficjalnie funkcjonujących klanów, kiedy obietnice składane były przy obecności Gwiezdnych, już pomijając wszelkie wątpliwości związane z ich istnieniem.
Słuchał jej, ale i nie słuchał. W uszach dudnił mu szum morza, wszystkie zmysły skupione były na uderzających o skały falach i na tym, żeby Laurency wielkim przypadkiem nie stoczył się z klifu i roztrzaskał tego ślicznego ciałka o ostre krawędzie podłoża. Oblicze Maxie wirowało mu gdzieś przed oczami, przez co nie widział jej wyraźnie i najprawdopodobniej wpatrywał w miejsce daleko za samicą, zamiast w jej oczy. Kiwał się jak boja na powierzchni wzburzonego oceanu, z zatkanym uchem, z zawrotami głowy. A Maxine mówiła dalej. Wszystkie jej słowa zlewały się w niewyraźną jedność, były całkowicie pozbawione sensu.
— Przestań już, przestańże gadać jak najęta.
Maxine w momencie urwała zdanie i spojrzała na Laurencego, przekrzywiając łeb pytająco.
— Pytałaś mnie, czy czuję się dobrze. Pytałaś mnie o to nie raz, nie dwa, a z piętnaście, a ja za każdym razem powtarzałem, że wszystko jest w porządku, kiedy w praktyce nie było i musiałabyś być ślepa, żeby tego nie ogarnąć, Maxine. To nie jest trochę egoistyczne? Takie stawianie siebie w centrum wszechświata? Nie wiem, jak to działa w twoich kręgach, ale rodzice wychowywali mnie w nieco inny sposób. — Ściągnął brwi, dźwigając się na proste łapy. — Odkąd stało się c o ś, o czym wolałabym nie rozmawiać, znaczy, wydawało mi się, że wolałem, nie potrafię funkcjonować, a ty chcesz, żebym był przy tobie cały czas, nawet kosztem własnego zdrowia psychicznego i samopoczucia. Dzień w dzień powtarzasz, jak okropnie jest być liderem, więc, do cholery, dlaczego niczego z tym nie robisz? Dlaczego nie możesz wziąć się w garść, posłuchać kogoś i zerwać tę popieprzoną umowę z Gwiezdnymi? Maxine, ja wiem, że ty nie jesteś taka głupia, ale jeśli nie weźmiesz się w garść… — Obrócił się, kierując wzrok ku wzgórzom. — Jeśli nie weźmiesz się w garść, zniszczysz swoją psychikę.
Stał tak przez chwilę, w oczekiwaniu na odpowiedź Maxine.
— Maxine? — Zmrużył oczy i z powrotem odwrócił przez ramię, żeby spojrzeć na przyjaciółkę.
Tylko samica nie stała w tym samym miejscu.
Maxine właściwie nie było. Zniknęła tak, jak para wodna.
Laurency na dłuższy moment zapomniał, jak oddychać. I nie oddychał wcale, tylko z ciężką piersią, wolnym krokiem, podszedł do krańca, do granicy oddzielającej klif od fal. Stanął u krawędzi na drgających łapach. Ledwo pochylił się do przodu, ponieważ był absolutnie pewny, że jeśli to zrobi, sam zleci w otchłań.
Złapał równowagę.
Później ją stracił.
I znów złapał, a później stracił tak, jak wiarę w dobry świat.
zabijania ciąg dalszy — Maxine umiera śmiercią samobójczą, której świadkiem jest Laurency.
[1745 słów: Laurency otrzymuje 17 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz