16 lipca 2020

Od Laurencego CD Miodowego Nektaru

Zostawił w tyle niewysokie zabudowania, żeby wrócić na otwartą przestrzeń trawiastej, błyszczącej w słońcu od osiadłej rosy polany, jaką zostawił przed dłuższą chwilę temu. W czasie, kiedy rudawy kształt drzemał w stałym miejscu, od zeszłej nocy niezmiennie w cieniu jabłonki, tuż przy jej pniu, zdążył bez większego pośpiechu wrócić do miasta, do własnej kryjówki, coby z koszy wybrać pozostałości całkiem świeżego pożywienia regularnie wyrzucanego przez tutejszy fast-food. Z papierową torbą w pysku wrócił na odpowiedni obszar, nieco niepewny i zestresowany ryzykiem pojawienia się na ów terenach koczującego w tamtejszych okolicach klanu — Flumine — będących nieoficjalnie gospodarzami jabłoniowych sadów, według ptasich plotek. Troska o drugiego psa i determinacja nie odstąpiły go ani na krok, mimo że niejednokrotnie zawodziły i sprawiały, iż Laurency podupadał na psychice, lecząc rany przez dłuższy czas. Wciąż nie potrafił otrząsnąć się po tym, jak z jego winy zginął Wilczy Pysk — do nowo poznanego, nieprzytomnego jeszcze drobnego ciała starał się podchodzić z odpowiednią rezerwą, żeby nie zrobić samicy krzywdy, nie daj świecie trując i ją lub doprowadzając do przegrzania nieświadomej głowy, kiedy słońce zrobi mu psikusa i cień ucieknie w przeciwnym kierunku, narażając łeb obcej na agresywne promienie słoneczne. To brzmi absurdalnie, niemniej wszyscy wiedzą, jakie szczęście towarzyszyło Laurencemu.
Miodowa uniosła otumanione spojrzenie, zerkając ku górze, ku koronom niewysokich drzewek owocowych, na których wciąż nie było śladu po jabłkach. Wydawała się zdezorientowany i Laurency absolutnie się jej nie dziwił — targał ją tam przez kilkaset kroków, z całą pewnością czuła rozrzucone po całym ciele siniaki, rosnące z każdą chwilą i z całą pewnością coraz to bardziej uciążliwe. Usiadł nieopodal, pod przeciwległym drzewem, w razie, gdyby przyszło suczce do głowy rzucić się na niego z rozwartym pyskiem, jakby był prostą zwierzyną łowną. Przyniesione jedzenie udało mu się wysypać, rozrywając cienki papier; zanim obróciła łeb w jego stronę, w jej stronę posunęła nadgryziona kanapka z zielonymi liśćmi i czerwoną substancją wylewającą się z każdej możliwej strony. Laurie był do końca pewny, czy nieznajoma będzie potrzebowała porządnego śniadania, czy prowizoryczny posiłek wystarczy, ale trzymał się porzekadła, że lepszy rydz niż nic. Nie kwapił się do szukania Leonisa, coby pomógł samicy stokroć bardziej, niż on potrafił — w kościach czuł, iż gdyby nie odnalazł go w norze, najpewniej sam podkradłby coś z medycznych zapasów, a nuż, kolejną truciznę czy inne cholerstwo, którego zażycia skutki chodziłyby za nim do końca życia. Dlatego pozostał przy pierwotnym planie i wychylał się ze swoimi śmiałymi, zuchwałymi wariacjami.
— Uszanowanko, weź pani oddech — odezwał się w końcu. — Tylko chillujemy pod jabłoniami. Tak o. Pewnie głodujesz, więc przyniosłem ci… — Spojrzał na rozwaloną kanapkę, prawą łapą trącając jej górną część, jakby w nadziei, iż dzięki temu wróci do poprzedniego stanu sprzed rozszarpania torby. — Przyniosłem ci posiłek, bardzo niezdrowy podobno, ale całkiem smaczny. Wolno zapytać, kim jesteś? Przerzućmy się na imiona, proooszę.
Rudo-biała samica nie wydawała się znajoma na żadnej płaszczyźnie — Laurency po raz pierwszy widział jej posturę, nigdy nie mignął mu przed oczami nikt takiego umaszczenia, jakim mogła poszczycić się Miodowy Nektar, jej spojrzenie zdawało się obce, a zachowanie podczas konfrontacji z psem z, jak podejrzewał, nieprzyjacielskiego klanu, nie świadczyło o ich potencjalnej znajomości. Mimo wszystko nie wyglądała na postać gotową do poderżnięcia mu gardła przy pierwszej lepszej okazji — ba!, prędzej sam by to zrobił, niżeli ona, o łagodnym uśmiechu i cieple bijącym z zielonkawo-żółtych oczu. Nie potrafił jednoznacznie określić, z którego klanu mogła się wywodzić, ale nie spieszyło mu się do poznania tej maści informacji, nie grało to zresztą większej roli. Nie miał zbyt dużego rozeznania w klanach i ich cechach charakterystycznych; wiedział tyle, że psy z Ventus — Wietrzni — mogą chwalić się swoją smukłością i opływowymi kształtami. I na tym kończyło się jego obeznanie w kulturze.
Warto dodać, że Bezgwiezdni byli czymś na kształt śmietnika, bo trafiały tam najróżniejsze psy — i smukłe, i toczące swoje grube tyłki, i inteligentne, i niespecjalnie sprytne — tak jak Laurie, rzecz jasna tylko w swoich oczach.
— Nazywam się Miodowy Nektar. Mógłbyś…
— Miodowy Nektar? — powtórzył piskliwie. — Co to za słodziutkie imię, ja nie mogę, Miodowy Nektar? Ale bombowo! Ja jestem Laurency, trochę do kitu, ale moi rodzice nie byli baaardzo kreatywni. Na przykład moje siostry to Florencja i Marcelina — idiotyczne, no nie? Też tak myślę. Do rzeczy, złotko, chciałaś pewnie, żebym wyjaśnił, czym jestem, skąd się wziąłem i skąd ty się tu wzięłaś. Uwaga, więc tak. Szłe-..., znaczy, szedłem sobie przez miasto, robiłem wieczorny obchód z nadzieją, że ktoś będzie potrzebował zaprawionego w boju, gotowego do poświęceń Lauriego, ale nic z tego nie wyszło, bo nie potrafię się bronić. Do rzeczy, sorry, czasami zbaczam z tematu. Mam pecha do psów, ostatnio z mojej winy zginął troszkę ważny pies z pewnego klanu, jednak nawet nie licz, że ci powiem, kto to, bo pewnie mnie wydasz, a ja nie chcę umierać tak szybko. Z tego powodu zawahałem się, kiedy zobaczyłem, że leżysz tak na środku ulicy, po której zwykły jeździć potwory — istniało ryzyko, że przeze mnie stanie ci się krzywda i… — Wziął głęboki oddech. — Przepraszam, zapowietrzyłem się. Wyglądam na słabego — umówmy się — jesteś doosyć silny, przynajmniej jak na moje parametry. Skutki mojej decyzji możesz czuć na swojej skórze, ponieważ targałem cię przez absolutnie każdy teren, byleby dotrzeć na taki w miarę neutralny, co nie wyszło, ponieważ jesteśmy w okolicy, którą przywłaszczyło sobie Flumine. Mówię za szybko? Po prostu chcę przejść do sedna. W i ę c, słuchaj, Miodowy Nektarze, byłaś absolutnie nieprzytomna, black-out, podejrzewam, że zemdlałaś, nie wiem, naprawdę nie wiem, co się stało, ale bałem się, że nie żyjesz, bo wlokłem cię za mną jak taką pacynkę. Nie jestem medykiem, ba!, ostatnio coś mi się pojebało i pomyliłem trutkę z leczniczymi ziołami, jednak pewnego pięknego dnia sam zatrułem się zajęczym mięsem i z trudem trzymałem się na łapach, więc zastanawiam się, czy przypadkiem nie zjadłaś czegoś, no wiesz, trującego? Niesprzyjającego twojemu ciału? Wilcze jagody albo… a nie, w sumie, po wilczych jagodach już byś nie żyła, a masz się całkiem dobrze, z tego, co widzę. W każdym razie — w teeeoori nie musisz się mnie bać, bo jestem tylko smutnym bezgwiezdnym i nie pożeram waszych szczeniąt, ponieważ w każdej chwili może pojawić się tu ktoś sto razy większy, mądrzejszy, szybszy i zwinniejszy, kto zmiecie nas z planszy. Poza tym podejrzewam, że p e w i e n, znaczy, pewien klan bardzo chętnie mnie ukamienuje.
<Miodku?>
[1038 słów: Laurency otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz