30 października 2020

Od Laurencego

Laurency, to jest ten niesamowity jegomość na wprost, to perfekcyjny przykład tego, jakich decyzji nie podejmować w życiu, żeby wyjść z twarzą. Wojownik co prawda tej twarzy nigdy nie posiadał, miał za to całkiem ładniutki pysk, ale gdyby się z nią urodził, gdzieś w okolicach trzeciego roku życia, kiedy zaczął mówić albo, lepiej, pieprzyć trzy po trzy o tym i tamtym, straciłby ją bezpowrotnie. Jakiej jeszcze metafory potrzeba, żeby dość zgrabnie ująć okoliczności całkowitego zbłaźnienia się? Warto zapytać pana w-miesiąc-przytyłem-trzy-kilo-bo-byłem-zbyt-smutny-żeby-się-ograniczać.
Zakładam również, że pewną grupę czytelników interesuje, gdzie Laurencjusz podziewał się przez ostatnie miesiące, także, ku zadowoleniu wszystkich, już zaczynam opowiadać o jednej z jego największych porażek — o spotkaniu z Marcją, cholerną suką, dosłownie i w przenośni. Zaplecze żartów powoli pustoszeje, jakby komuś to umknęło.
Ostatnim razem widziano Laurencego w lipcu, niedługo po śmierci szanownego Wilczego Pyska, któremu, przypominając, całkowicie przypadkiem podał trujące ziółko skradzione z zapasów Leonisa. Tak, Leonisa, tego gbura z bezgwiezdnych, a zarazem jego najmniej ulubionego medyka spośród wszystkich innych medyków, chociaż, niespodzianka, żadnego innego nie znał. Ale gdyby znał, Leonis, tak czy inaczej, zajmowałby ostatnie miejsce w rankingu jego ukochanych psów. Nie! Błąd! Byłaby to Marcja. Jednakże nikt z nas, poza samym Laurencym, nie zna historii do końca, więc wróćmy do początku i wyjaśnijmy wszystko z dokładnością co do sekundy — jak ta babcia, co tak spasła Laurencjusza, przykazała. Przynajmniej tak mu się wydaje, mieli małe problemy z komunikacją.
Laurency pierwszy raz od śmierci Viktora był tak doszczętnie zrujnowany. Snuł się po mieście jak duch, był własnym cieniem i nie miał wystarczająco siły, żeby otworzyć swój pysk, co dopiero sprawić, żeby z jego gardła wypłynęły jakiekolwiek słowa. Nie szczekał na śmieciarki, nie ganiał za jedzeniem, przestał odwiedzać restauracje i pojawiał się w nich wyłącznie w drodze wyjątku, kiedy żołądek domagał się choćby najmniejszej ilości jedzenia — większych nie był w stanie przełknąć. Stawały mu wówczas w gardle, ponieważ myślami wracał do tragicznego dnia, kiedy pozbawił życia niewinnego psa. Ów pies był, myśląc całkowicie trzeźwo i obiektywnie, umierający, jedną łapą w drugim świecie, niemniej jednak dla Laurencego była to sprawa kompletnie drugorzędna i nieistotna — dopóki Wilczy oddychał i mógł z Lauriem rozmawiać, wciąż istniała dla niego nadzieja. Niefortunnie dla nich obu, chodzący zawód Teodozji i Fryderyka spieprzył sprawę po całości, jak to zwykł robić. Żeby nikomu do głowy nie przyszło, że narrator upodobał sobie znęcanie się psychicznie nad Laurencym i przekoloryzowanie jego cech i czynów w taki sposób, aby prezentował się jak najgorzej — nie, on zwyczajnie nie ma szczęścia w życiu. Znajduje się w złych miejscach o złych porach. I potem popada w złe stany, bo wciąż nie uodpornił się psychicznie na tyle, by panować nad poczuciem winy. Prawdę mówiąc, serce Laurencego było zbyt złote, żeby tego rodzaju dramat przeszedł bez echa.
Był więc lipiec, dokładnie jego schyłek. Słońce dogrzewało niemiłosiernie, był w końcu środek lata, a ludzi na ulicach każdego dnia przybywało. Nie było to na rękę Laurencemu — choć z reguły lubił tę porę roku — ponieważ bezpańskie psy, najczęściej niezrzeszeni samotnicy, szukali schronienia w cieniu. Jego cień, należący tylko i wyłącznie do brązowej kupy sierści, był podpisany i wyraźnie oznaczony, a mimo to stanowił wybitnie atrakcyjne miejsce dla tutejszych łazęg. Czasami przychodzili nudziarze, których ględzenia Laurie wprost nie mógł słuchać, bo pieprzyli w kółko i w kółko o tym, czyją wygraną obstawiają w podwórkowym konkursie na najgłębszą dziurę w ziemi. Często słyszał imiona Jednonogiego Flaminga albo, jak dobrze pamiętam, Człapiącej Stonogi, które były, o zgrozo, przedziwne, ale nie pokusił się i nie skomentował ich niecodziennego brzmienia. Nie widział w tym grama sensu. Kolejną grupą, jakiej zdarzało się gościć w tych okolicach, byli milczący i wygłodzeni. Nie mówili dużo, prawdopodobnie dlatego, że rany, które rozciągały się na całych długościach ich grzbietów, były zbyt palące, żeby pozwalać im na rozmowy. Laurie szanował ich i oni szanowali jego. Raz przyszła do niego grupa szczeniaków i na kilka dni, z lekka nieświadomie i niechętnie, pełnił funkcję ich rodzica. Wyobraźcie sobie następującą sytuację. Jesteście dorośli, zmęczeni życiem i zbyt dobici psychicznie, by chociażby jeść. Nagle pod waszą opiekę trafia grupa pięciu darmozjadów, jakimi wypada się zacząć, bo to małe, bo załatwia się pod siebie, bo potyka się na prostej drodze. Skaczą wokół was jak mali jaskiniowcy odprawiający swoje modły, a jedynym, co macie w głowie, jest wymowne przekleństwo: „wypieprzaj”, bo cięższymi Laurency się nie posługuje. Na całe szczęście, maluchy zniknęły po paru dniach, prawdopodobnie zagryzione przez Jednonogiego Flaminga.
Trzecia grupa to psy, z którymi Laurency się względnie dogadywał. Względnie, ponieważ rozmowa z nim nie należała do największych przyjemności ani najłatwiejszych czynności, w związku z czym wielu sobie jej darowało na rzecz odnalezienia bardziej interesującego i rozgadanego kompana. Gdyby znali Lauriego od podszewki, przekonaliby się, jak niesamowicie ekscentrycznym i pogodnym jest Laurencym, niemniej jednak zabrakło im cierpliwości, zabrakło determinacji. Rzecz jasna, niektórzy się pokusili, z czego wywiązało się kilka interesujących konwersacji.
— Panie Wilczy? — wymruczał raz spod przymrużonych powiek, skryty w cieniu śmietnika. Jegomość, do którego się wówczas zwracał, niemalże podskoczył. Zamiast tego odwrócił się speszony. — Och. Przepraszam. Pomyłka.
Szarawy pies wypuścił z uścisku szczęk kawałek mięsa skrojonego najprawdopodobniej w pobliskiej masarni, ponieważ tylko tam oferowano bezdomnym tak krwiste, duże i wspaniale pachnące posiłki. Nie widzieli się z Laurencym od wieków, a mimo to nie zatęsknił za uczuciem pełnego żołądka. Wymęczenie fizyczne sprawiło, iż wyłączył się psychicznie. Omamami tego nie nazwiemy — było to coś na ich pograniczu. Wilczy w końcu nie żyje.
— Wyglądasz przerażająco, kolego — powiedział nieznajomy z zaskakującą serdecznością. Jego zielone oczy zabłyszczały, kiedy nazwał Laurencego swoim „kolegą”. — Skubnij ździebko.
Pierwszy raz słyszał, żeby ktoś odnosił się do nowo poznanego z tak wielką sympatią i wielkodusznością, a jednocześnie otwartością i bez jakichkolwiek ogródek. Poza nim samym nigdy nie spotkał psa równie wesołego, a od tego konkretnie radością czuć było na kilometr, a, zaufajcie mi, Laurie miał w nosie radar, nawet w tym stanie, gdzie te na ogół zalety zdawały się zbyt przytłaczające, żeby pełnić swoje funkcje prawidłowo.
— Dziękuję, proszę pana, ale jestem zmuszony odmówić.
— Dlaczego mówisz do mnie w taki sposób? Nie jestem wiele starszy, na pierwszy rzut oka! Czy wyglądam na emeryta, szefie? Jestem już staruchem? Ojejej, faktycznie, faktycznie, czuję moje kości — sapnął samiec. — Nie no, tak tylko gadam. Młody duch ze mnie, tylko żarty mam kiepskie.
Laurie wymruczał coś w odpowiedzi.
— Nazywam się Kurka.
— Kurka? — powtórzył po nim chrapliwie.
— Kurka.
— Kurka jak…
— Jak grzyb, jak ten grzyb. — Wyszczerzył się. — Dobrze jest być Kurką. Ty jesteś czym? Czy raczej kim?
O dziwo, wygłodniały bezdomny uśmiechnął się lekko, zdecydowanie węziej niż rzeczony Kurka. Nabrał w płuca wystarczająco dużo powietrza, żeby wystarczyło mu na przedstawienie się, ponieważ sądził, iż przez ten czas płuca zdecydowanie mu się pomniejszyły. Kondycja już nie ta, wiek starczy.
— Obawiam się, że to bez znaczenia.
— Hejże, kierowniku, coś ty taki jednooki, niedorobiony niedobitek.
— Jedno-... ach, zresztą. — Uniósł łeb na wysokość klatki piersiowej rozmówcy i spojrzał prosto w jego oczy. — Jestem tylko Laurencym. Dorobionym, dobitym w stu procentach i z parą oczu.
Kurka parsknął.
— Zdążyłem zauważyć, Laurencjuszu, żeś niezbyt rozmowny.
— Nie mów tak do mnie. Niektórzy nie wracają do formy.
— Taa…
Wydawałoby się, iż Lauriemu udało się spławić natręta, którego imię brzmiało podobnie do skurwysyństwa z lasów, którym szczerze gardził i podejrzewał, że z Kurką-psem będzie analogicznie. Ten jednak miał w sobie aż nazbyt energii, jaką zdecydował się wyładować na nieszczególnie podekscytowaną tą wizją kulą żalu i goryczy.
— Tak czy inaczej, kumplu, Laurencjuszu, podzielimy się mięsem, jak to na kamratów przystało. Bo cóż innego mógłbym ci zaoferować? — zapytał, najprawdopodobniej, czysto retorycznie, to i nie uzyskał głośnej odpowiedzi. Przez myśl rzeczonego Laurencjusza przemknęło jednak: „spokój”. — To dla ciebie, to dla mnie. Jedz, póki gorące.
Mięso było w dotyku zimne jak śnieg, ale żołądek bezgwiezdnego nie śmiał wybrzydzać. Sam zapach posiłku sprawił, iż wszystkie organy zaczęły fikać koziołki, z wyjątkiem gardła, które zacieśniło się, blokując tym samym dalszą drogę. Żadnej innej jednak nie było, wyłączając tę wyjściową, niemniej jednak Laurency wolałby głodować, niżeli pchać coś od drugiej strony.
— Stąd jesteś? — zagaił gdzieś w trakcie jedzenia, kiedy Laurency z trudem przełykał drugi, może trzeci kęs.
Odsunął swój pysk od mięsa.
— Nie.
— To skąd?
— Z daleka.
— Ja też.
Laurency nie zapytał o jego pochodzenie, więc na krótki moment zapanowała cisza. Przerwało ją kolejne zapytanie.
— Sam tu chodzisz?
— Sam.
— Nie jest ci smutno?
— Nie.
— Nie masz rodziny?
Na ostatnie pytanie nie odpowiedział. Zamilkł, zasznurował usta i opadł z powrotem na prowizoryczne leżysko zrobione z kartonów, folii i znalezionej gdzieś przy ulicy puchowej kurtki. Poruszony temat był ostatnim, na jaki chciał rozmawiać i nie przewidywał żadnych ustępstw. Kurka jednak wydawał się niesamowicie zaciekawiony faktem jego pochodzenia, ponieważ co rusz zerkał na rozmówcę, starając się poganiać go wymownymi kiwnięciami łba. Laurency westchnął przeciągle.
— Mam rodzinę.
— W takim razie gdzie jest twoja rodzina?
— Nie wiem.
— Dlaczego?
— Bo nie. A ty?
Zadał to pytanie tylko i wyłącznie ze względu na obawę przed następnym ze strony Kurki. W praktyce odpowiedź znaczyła dla niego tyle, ile zeszłoroczny śnieg.
W tamtej chwili poczuł się jak Leonis, który był zmuszany do użerania się z Laurencym w czasie jego leczenia. Czyli tragicznie. — Mam rodzinę, całkiem pokaźną. Mieszkają w lesie, w skromnym obozie. Mama, tata, moja partnerka i dzieci. Są młode, więc moja ukochana wciąż je dokarmia. Niesamowite to, mieć całą tę rodzinę. Pewnie wiesz, jak to jest, skoro masz własną!
Parsknął bez oddechu.
— Z całą pewnością.
— Może chciałbyś kiedyś nas odwiedzić?
Gdyby propozycja zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie, prawdopodobnie zachłysnąłby się właśnie tym, co miał w ustach.
— Może kiedyś.
Odpowiedź wyraźnie nie spodobała się Kurce.
— Laurency, co ty? Nigdy nie widziałem kogoś tak smętnego! Nie chcę cię obrazić, po prostu… wydajesz się bardzo smutny. Wszystko dobrze? — zapytał szczerze zmartwiony. — Możesz mi powiedzieć. Nieznajomym łatwiej się zwierzyć.
— Absolutnie… — zawahał się — ...tak. Wszystko w porządku.

Z Kurką trzymali się przez następne dni, które leciały Laurencemu jak z bicza strzelił. Był już sierpień, grubo po jego rozpoczęciu i spaleni turyści oblegali miasteczko zewsząd, pakując swoje tłuste tyłki na leżaki porozstawiane przy linii brzegu sztucznej plaży. W ciągu całych wakacji Laurie był tam może trzy razy, włączając ten jeden z Kurką proszącym o pokazanie mu kawałka miasta. Lauriemu chęci do życia nie wróciły, jednak z biegiem czasu stawał się coraz to bardziej i bardziej otwarty, chociaż absolutnie i pod żadnym względem nie dorównywał optymizmowi towarzysza, który zdradził mu absolutnie każdy szczegół swojego życia — począwszy od tego, ile ma lat, kim są jego rodzice, poprzez jego zajęcia za młodu, kończąc na aktualnej sytuacji rodzinnej i licznych umiejętnościach, jakich zdążył nabyć w ciągu całego życia. Ośmioletni samiec, jako młodziak, pływał statkami handlowymi jako pupil kapitana, do którego należeli Kurkowi rodzice. Kiedy miał trzy lata, zeszli na ląd i odtąd żyli na własną łapę, odtrącając ideę wygrzewania brzuchem do góry z przerośniętym kapitanem-alkoholikiem z cukrzycą i otyłością zdecydowanie zbyt wysokiego stopnia, żeby w ogóle funkcjonować. Na chwilę obecną, to jest w momencie, gdy Laurency z Kurką rozprawiali sobie o historii tego drugiego, rodziną osiedlili się w obozie, dołączając do skromnej grupy innych psów, jak Laurie zgadywał, samotników podobnych do jego rodziców. W połowie tygodnia wybrali się na ryby w miejsce znane tylko i wyłącznie Kurce.
— Wiesz co, Laurency? — Kurka wziął głęboki wdech. Byli już w okolicach rzeki i lada moment mieli wejść do wody. — Nie zgadniesz.
Laurie westchnął.
— Nie zgadnę z całą pewnością.
— Planuję wrócić do rodziny — odparł dumny z siebie samiec.
— Nie zgadłbym.
— Pójdziesz ze mną?
Zatrzymał się i gdyby tylko miał taką możliwość, zmarszczyłby czoło, ścisnął brwi — cokolwiek, byle zobrazować swoje zaskoczenie. Zamiast tego tylko przystanął, a za nim zrobił to samo Kurka, wyraźnie zbity z tropu.
— Dlaczego?
— Co?
— Dlaczego miałbym iść z tobą?
Kurka rozchylił lekko pysk i wydobył z gardła dziwaczny jęk przypominający brzęczenie muchy.
— Jesteś sam, Laurie, co lepszego masz do zrobienia? Mamy dużo jedzenia, dużo psów do rozmowy, nadasz się tam. Będzie ciekawiej niż w mieście. Laurency, szefie, ja cię tak polubiłem! Nie pozwól tego zaprzepaścić! — próbował go przekonać, łapiąc na haczyk emocjonalny. A Laurencego, jak to Laurencego, musiało to ruszyć, ponieważ wracał do formy i stawał się coraz to bardziej naiwny, według definicji swojej osoby.
Zamrugał kilkakrotnie, ugniótł ziemię łapami, zamachał ogonem, byle odłożyć decyzję w czasie.
— Kiedy?
— Wracam? Jak najszybciej. Dlatego tutaj jesteśmy. Stąd jest bliżej. Proszę!
Lauriemu ta cała sympatia wydawała się aż podejrzana, jednak usprawiedliwiał Kurkę tym, jaki sam był zaledwie kilka miesięcy temu.
— Zależy ci.
— Pewnie, że zależy, kierowniku, jesteś moim kolegą i zdążyłem się z tobą zżyć bardziej niż z kimkolwiek innym w tych okolicach — przyznał. — Zrobisz to? Pójdziesz ze mną?
Odetchnął. Swoją drogą, czy zauważyliście, jak często Laurie sapie, ziewa, wdycha albo wydycha powietrze z nienaturalnym ciężarem? To jego sposób na wyrażanie uczuć, jakby kogoś to zainteresowało.
— Przekonujesz mnie tak, że nie widzę innego wyjścia, grzybie. I tak nie mam nic do załatwienia na tym padole.
Kurka uśmiechnął się do niego szeroko i obiecał, że zaraz po zrobieniu zapasów wyruszą w drogę, z racji, iż obaj żadnych istotnych bagaży w mieście nie posiadali.

Tę część lasu Laurency widział po raz pierwszy, ponieważ nigdy wcześniej nie było mu dane przemieszczać się po tamtych okolicach — ogólnie rzecz biorąc, kręcenie się tam było co najmniej ryzykowne, patrząc na Quintus, który oblegał leśne tereny. Każdy członek każdego klanu, z jakim krzyżowały się drogi Lauriego, przestrzegał go przed najeźdźcami skłonnymi do brutalności wobec wierzących w Gwiezdnych. Kupa żalu niczym nie różniła się od uduchowionej części społeczeństwa, patrząc na niego z zewnątrz — cztery łapy, ogon, sierść i brak wody w głowie. Tak, zdecydowanie przypominał ich wszystkich.
Prawdopodobnie nie był świadomy tego, co właściwie wyprawia. W tamtej chwili powinien był solidaryzować się, wywoływać demony wspólnie z jego pobratymcami po (nie)wierze, branymi zresztą za głupców i najpewniej siły nieczyste, nie pomykać lasem w stronę przypadkowego, w jego oczach, obozu, z przypadkowymi psami, jakie całkowicie przypadkowo mogłyby zadźgać go patykami, jeśli okazałyby się kanibalami, a co do tego nie miał pewności, tak samo, w opozycji, jak nie miał powodu do pozostania w mieście. Od kilku tygodni wyłącznie egzystował, nie żył, nie funkcjonował, tylko wisiał w rzeczywistości i czekał na cud, który miał zmienić jego światopogląd i odciągnąć myśli od sprawy sprzed miesiąca. Kiedy takowy cud się pojawił, cud imieniem Kurka, Laurency nie mógł, nie mógł go zignorować i po raz pierwszy dał sobie szansę na powrót do rzeczywistości. Do ukochanej rzeczywistości, gdzie poprawiał humor największym smutasom. A przecież pan Grzyb był jego ostatnią nadzieją.
Kurka już ani razu nie wspomniał o swojej partnerce czy swoich dzieciach, a Lauriemu nie wydawało się, żeby przeoczył jakiekolwiek jego słowo. Na domiar złego, samiec sprawiał wrażenie przygnębionego, im bliżej obozu się znajdowali, ku niezadowoleniu kupy już nieco mniejszego smutku, któremu rozmawiało się z Kurką, no przecież, świetnie, mimo jego nachalności i kipiącej energii — perfekcyjnie odwracał uwagę Laurencjusza od negatywnych wrażeń. Wówczas, kiedy kompan milczał, samca na nowo wypełniły wątpliwości i wahania i, uwierzcie mi na słowo, rozpatrywał możliwość ucieczki. Obawiał się jednak, że jakkolwiek zraniłby Kurkę i straciłby jedynego na tę chwilę przyjaciela. Szedł więc dzielnie, w milczeniu, ale dzielnie i z uniesionym łbem, pełny nadziei na to, iż w kurkowym obozie znajdzie się coś, lub nawet ktoś, kto odmieni jego życie z jeszcze większym efektem, niż zrobił to gadający Grzyb. Zapamiętajcie to zdanie, ponieważ niedługo stanie się, mały spoiler, coś kompletnie odwrotnego.
Na niewielką odległość od obozu Laurency zaczął wyczuwać coraz to bardziej intensywne zapachy mieszające się z wonią lasu i zwierzyny. Psy, były to bez wątpienia psy, diagnoza postawiona i zakwalifikowana jako pewnik. Pierwszy raz od dłuższego czasu, mimowolnie, poczuł, jak w jego wnętrzu rodzi się ekscytacja. Kiedy usłyszał szczeknięcie, sierść stanęła mu dęba. To tylko psy, Laurency! To tylko psy! — uspokajanie się w duchu nie przynosiło pożądanych skutków, Lauriego coś, jakaś nadprzyrodzona siła albo, o zgrozo!, Gwiezdni, pchali w tamtym kierunku. Kiedy Kurka pozostał w tyle, starał się hamować, niemniej jednak było to równie bezcelowe, co próby wypicia całej wody z rzeki, bo im bliżej się znajdowali, tym pragnienie socjalizacji było większe i większe. Było to uczucie, którego bez wątpienia mu brakowało.
— Oto jest nasz obóz — oznajmił Kurka, kiedy stanęli na niewielkiej, ukrytej w centrum lasu polanie.
Oświetlony popołudniowym słońcem teren przepełniony zielenią ogrodzony był krzaczastym murem, który rozpoczynał się i kończył w miejscu, gdzie stanęli towarzysze — w oznaczonym mocnym zapachem wejściu umożliwiającym dostanie się do środka prowizorycznej, psiej osady. Był to środek lasu, więc zamiast pod skałą, lider miał swoje leżysko w wydrążonej w pniu i nieco pod nim norze, na pierwszy rzut oka pokaźnych rozmiarów. Kiedy byli w drodze, Kurce zdarzyło się napomknąć o hierarchii i strukturze, jaka funkcjonowała w obozie — były one bliźniacze do jakich przywykł jako członek klanu Bezgwiezdnych. Obozowicze mieli swojego lidera i swoich medyków, młodych szkolono, starsze psy chodziły na rutynowe patrole. Laurency jednak nie doszukiwał się w tym żadnych zależności czy podobieństw do znanego mu systemu.
Naliczył jedenastu kręcących się po obozie postaci. Kurka zdradził, że w norach chowają się karmiące matki z młodymi, co podwajało liczebność ich grupy. Przewodzący im samiec udał się poza obóz, tak więc gościa, to jest, Laurencego, przywitał wąski komitet powitalny złożony z trzech wojowników. Przyjęli Lauriego niesamowicie ciepło i poczuł się równie wspaniale, kiedy prędko zapoznano go ze starszą częścią obozu, wśród której znajdowała się para starszych, na oko dziesięcioletnich psów imionami Gąska i Rydz. Nietrudno się domyślić, iż nie był to nikt inny, jak grzybowi rodzice Kurki.
— Kurka jest doprawdy wspaniałym młodzieńcem — przyznała z dumą Gąska. — Jest naszym jedynym synem, jedyną pociechą i z niecierpliwością wyczekujemy dnia, w któ-...
Przerwał jej donośny okrzyk jednego z pełniących wartę psów.
— Powrócili! — wykrzyczał.
Tłum zawtórował. Wojownicy wyjrzeli ze swoich kryjówek i skłonili się w pas psu o sierści tak brązowej, że w gęstwinach lasu, gdzie pnie niemal na siebie nachodziły, był niewidoczny. Laurency, na swoją niekorzyść, był zbyt pstrokaty, żeby mu jakkolwiek dorównać, mimo że chęć konkurowania z tutejszym liderem nawet nie przemknęła mu przez myśl. Samiec miał wyraźnie zarysowane mięśnie, godny pozazdroszczenia wzrost i gniewne, bezlitosne spojrzenie ciemnych oczu. Więcej informacji nie zarejestrował, ponieważ jego wzrok przykuła postać wlecząca się zaraz za liderem. Na pierwszy rzut oka była to samica, która poszczycić się mogła wspaniałą, marmurkowo-niebieską sierścią — gdyby tylko zastąpić szarości brązem, wyglądałaby identycznie jak Laurencego. Krok miała niezwykle dumny, pomimo widocznego zmęczenia i wycieńczenia; od lidera dzieliła ją wyłącznie niewielka, możliwa do pokonania jednym susem odległość, które zachowywała z szacunku do jego istotnej pozycji. Wszystko działało jak w zegarku, w odróżnieniu od chaosu panującego poza lasem.
— Jeśli chcesz spożyć z nami posiłek, synu, musisz porozmawiać z Dębowym Pyskiem. Jeśli tylko wyrazi zgodę, Kurka pokaże ci, jak to u nas działa — oświadczył Rydz chrapliwym głosem starszego samca. Kurka skinął głową i, kiedy lider wraz z całym sztabem zniknęli w gęstwinie, ruszyli ku jego legowisku.
— Kurko, czy mogę cię o coś zapytać?
— Pewnie, Laurency!
— Jaką funkcję pełni samica, która szła za tym, no, Dębowym Pyskiem?
Ów pytania nie zadał w wyniku zainteresowania jej postacią. Powiedzmy sobie wprost — Laurency u pań szczególnym zainteresowaniem się nie cieszył, to i nawet z żadną nie próbował, coby oszczędzić sobie żenujących sytuacji (mimo że w całej swojej osobie był żałosny, zawsze mogło być gorzej). Znał ją. Najzwyczajniej w świecie znał ją, znał ten zapach i to spojrzenie, znał postawę i krok i wszystko, co jeszcze można wyliczać — każda jej zewnętrzna cecha zdawała się przedziwnie znajoma, a ciekawość, która nim powodowała, była zbyt wielka, żeby odpuścić. Czy to to samo przeczucie, jakie pchało go do obozu? Czy to stąd ta podświadoma ekscytacja? Gdyby miał kciuki, zaciskałby je, byle jego podejrzenia się potwierdziły. Znacie to uczucie, kiedy chcecie coś powiedzieć, ale kompletnie zapominacie jednego słowa? Jednego jedynego, słowa będącego zgubionym puzzlem, który wpadł pod kanapę i nijak da się spod niej wyciągnąć, będącego kluczem zgubionym w torebce pracującej kobiety po czterdziestce. To właśnie wyrażenie jest na końcu waszego języka — nie pod kanapą, nie w torebce, tylko na końcu piekielnego języka, i choćbyście na rzęsach stanęli, sami do niego nie dojdziecie. Potrzeba pomocy z zewnątrz. Z tego tytułu właśnie zasięgnął rady Kurki.
— Od zeszłej zimy jest jego zastępczynią — odparł. — Wcześniej była wojowniczką. Nie jest stąd, jak ty, żyje z nami od kilku wiosen, ale nie przeszkadza jej to w pomaganiu Dębowemu. Nie znam psa, który jej nie podziwia, mimo że z charakteru jest straszna. W sensie, serio straszna, nie okropna, straszna. Boję się, że pewnego dnia zrobi mi krzywdę.
Laurency pokiwał łbem, dziękując Kurce za obszerny opis.
— Wejdę z tobą, ale pewnie mnie wygonią, więc się nie wystrasz. Mają swoje zasady — ostrzegł jeszcze, zanim zbliżyli się do celu. Pokonali zasłonę z liści, pochylili przy konarze i dostali do wartowników, którzy, widząc Kurkę, prychnęli prześmiewczo i rozstąpili się, wpuszczając małą delegację do wnętrza, do Dębowego Pyska i przeklętej, marmurkowej samicy.
Wszystkie obawa Laurencego potwierdziła się w chwili, kiedy spoczął na nim jej wzrok. Powiedział wszystko. Zielone oczy były jedynym, czego potrzebował do upewnienia się, iż zastępczyni nie jest wyłącznie urokliwą samicą. Spojrzała na niego inaczej, niż patrzyła przez całe życie — z tęsknotą, z uczuciem. A Lauriemu grunt osunął się spod nóg, ponieważ rozpoznał w niej kogoś, o czyim widoku marzył niegdyś każdej nocy. Wszystkie wspomnienia z lat dziecięcych uderzyły w niego jak spadające z nieba ptasie paskudztwa. Zapomnijmy o tym, jak niesmaczna jest ta metafora, ponieważ przed nami rozgrywa się najwspanialsza scena spośród wszystkich w życiu już trochę bardziej szczęśliwego bałwana.
— Laurency? — powiedziała ściszonym głosem.
A Laurency już kompletnie przepadł.
Nie dochodziło do niego nic, poza szumem własnej krwi w uszach.
— Marcja?
[1/2]
3527

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz