21 listopada 2020

Od Białej Tęczy

 (TW: opowiadanie wspomina o porodzie i śmierci szczenięcia)
Gdyby ktoś wprost powiedział Białej Tęczy, jak trudnym przeżyciem jest poród, nigdy by się w to nie pakowała. Oczywiście nie żeby miała jakikolwiek wybór — cała ta sprawa z jej ciążą była jednym wielkim nieporozumieniem, jakiś wrednym żartem ze strony Gwiezdnych. Ona sama naprawdę się o to nie prosiła. Owszem, popełniła ogromny błąd, spędzając te jedną jedyną noc z Ciemną Gwiazdą, lecz przecież nie było stuprocentowej pewności, że zajdzie w ciążę, prawda? Do tego przecież gdy tylko się o tym dowiedziała, szukała innego wyjścia, lecz Ciemny Kieł odmówiła jej pomocy. Och, niech stado Dwunożnych weźmie ich wszystkich o pierwszym członie imienia związanym z ciemnością!
Już na dzień czy nawet dwa przed przewidywanym terminem porodu Kieł zakazała jej opuszczać tereny ruin. Medyczka wskazała jej specjalnie przygotowane legowisko ze znalezionych czy to tu, w ruinach, czy w innej części miasta, różnorakich materiałów, które Biała obrzuciła tylko pogardliwym spojrzeniem i bezczelnie ułożyła się na zimnej posadzce kilka kroków dalej. Nie miała zamiaru korzystać z pomocy tej, przez którą tu teraz była. Wystarczyłaby pewnie garść jakichś przeklętych ziół i wszyscy by już zapomnieli o całym tym zajściu. 
Dosłownie kilka godzin przed samym porodem w pokoju, który zajmowała w tamtym momencie zastępczyni klanu Ciemnych, pojawił się jego lider. Matka jego mającego się niedługo urodzić potomstwa nawet na niego nie spojrzała. Wbiła wzrok w ścianę po przeciwnej stronie niż on i dalej chodziła niespokojnie, szukając jakiegoś dobrego miejsca na poród, którym nie będą te przeklęte szmaty od medyczki.
— Chciałem się tylko upewnić czy wszystko w porządku... — zaczął niepewnie, lecz nie było mu dane dokończyć.
— To już się upewniłeś. Nawet nie próbuj tu wracać po tym, jak się urodzą. W ogóle się do nich nie zbliżaj — warknęła, posyłając mu krótkie, nienawistne spojrzenie.
Wyszedł bez słowa pożegnania. Dosłownie dwie minuty później Biała uznała, że te materiały poznoszone tu przez Ciemną rzeczywiście nie są takie złe i od tamtej pory to w nich kręciła się niespokojnie.
Uspokoiła się dopiero po kilku godzinach. Wtedy też Kieł, która do tej pory jedynie zaglądała do niej od czasu do czasu, postanowiła już z nią zostać. Położyła się na boku i skupiła na tym, co musiała zrobić. Nie miało tu już znaczenia nic innego — to, że wciąż nie chciała tych szczeniąt, że w pewnych momentach bolało tak bardzo, że myślała, że umrze, że zwyczajny i znany już dobrze Tęczy zapach medyczki zdawał jej się teraz tak nie przyjemny, że było jej niedobrze. 
Harmonia kolejnego okresu czasu (nie potrafiła stwierdzić, jak długo on trwał) była wręcz kojąca. Szczenię, łożysko, szczenię, łożysko — było ich w sumie po pięć. Zastępczyni nawet by tego nie zauważyła, gdyby nie to, że Ciemny Kieł za każdym razem uroczyście ogłaszała, który to maluch z miotu właśnie się urodził i jakiej był płci. Ich matka o to nie dbała, po prostu je wylizywała, bo tak wypada, bo medyczka warczała jej nad uchem, że jeśli nie zrobi tego wystarczająco szybko, jej potomstwo może się udusić.
No i na co były te starania, skoro jednego z nich nie uratowało nawet szybkie oczyszczenie z błony płodowej? Dokładnie pośrodku całej tej męczarni świat powitał samczyk mniejszy niż dwójka urodzonych do tamtej pory szczeniąt, biały z czarnymi znaczeniami. Nawet po wylizaniu przez matkę miał widoczne problemy z oddychaniem. Ciemny Kieł, która również to zauważyła, próbowała o niego walczyć aż do końca porodu. Niedługo po tym, jak na świat przyszedł piąty malec, ten trzeci zakończył swój żywot. 
Nie wiedzieć czemu akurat w tym momencie Biała zrozumiała, co tak naprawdę przeszkadzało jej w zapachu Ciemnej. Była mokra, wyczuwało się od niej deszcz, który padał chwilę przed tym, jak ta się tu zjawiła, i być może padał nadal.
— Deszczyk — szepnęła świeżo upieczona matka, wciąż dysząc ciężko, nie tylko z powodu porodu, ale i z powodu śmierci jednego ze swych szczeniąt. — Ten, którego zabrali do siebie Gwiezdni, nazywa się Deszczyk.
— Deszczyk... Tak, to ładne imię — skinęła łbem Ciemna, która zajęta była oglądaniem pozostałych maluchów, które już ochoczo brały się do ssania mleka ich matki. — A pozostała czwórka?
— Ta dwójka urodziła się jako pierwsza, prawda? — mruknęła, nosem wskazując na dwójkę przeraźliwie czarnych szczeniąt, zbyt bardzo przypominających swego ojca, by nie uwierało to ich matki. 
— Tak. Pierwszy był samczyk. Jest nieco większy od siostry.
— Samczyk to Lisek — oświadczyła, choć wcale nie przypominał on lisa. Coś w jego zachowaniu, to, jak jako pierwszy dotarł do jej sutków i kilkoma ruchami wręcz zbyt sprytnymi jak na takiego malca spowolnił resztę rodzeństwa, przypominało jej o rudym chytrym psowatym. — Samiczka ma na imię Sreberko. — Ona również nie była srebrna, lecz miała w sobie grację, nawet jako czołgający się noworodek, która jej matce przywodziła na myśl szemrzący srebrny strumyk.
— Ona urodziła się jako czwarta — poinformowała medyczka, wskazując na śnieżnobiałą niewielką suczkę.
— Stokrotka — zawyrokowała od razu jej matka. Nie szukała w tym już większej filozofii. Na nowo zaczęły ją wypełniać wszystkie złe uczucia, wściekłość na Ciemną Gwiazdę, Ciemnego Kła i samą siebie, na Gwiezdnych, którzy nie dość, że kazali jej urodzić szczenięta, to jeszcze jedno z nich zabrali jej niedługo później. Suczka po prostu była biała, mała i delikatna. Jak stokrotka.
— A ten maluch — wskazała Kieł — urodził się jako ostatni.
Mimo towarzyszących jej emocji, Biała Tęcza uśmiechnęła się delikatnie. Maluch, który właśnie najwyraźniej się najadł i próbował się w nią wtulić, swym czarnym ciałkiem z białymi znaczeniami, w tym paskiem na pyszczku, w jakiś sposób przypominał jej borsuka.
— Borsuczek. Ten piąty nazywa się Borsuczek.
Ciemna odwzajemniła uśmiech Białej, choć ten wcale nie był skierowany do niej.
— Bardzo dobrze. Lisek, Sreberko, Stokrotka i Borsuczek. I Deszczyk, którego zabrali do siebie Gwiezdni.
— Ciemny Kle... Deszczyk nie poznał za swego życia Gwiezdnych... Czy oni na pewno jest teraz pośród nich? — zapytała niepewnie.
— Nie wiem, Biała Tęczo. Ale wątpię, że pozwoliliby mu odejść zaledwie chwilę po narodzeniu, by miał się potem rozpłynąć w nicość. Trzeba wierzyć w to, że jest teraz jednym z nich, choć był tak młody.
— Trzeba wierzyć... — szepnęła Biała i spojrzała na te spośród swych maluchów, które szczęśliwie żyły.
— Zabiorę Deszczyka, żebyśmy mogli go pochować. A potem powiadomię o wszystkim Ciemną Gwiazdę.
Tęcza jedynie skinęła łbem. Ciemny był liderem, te wieści powinny do niego dotrzeć. Żałowała jedynie tego, że nie będzie jej przy tym, jak owijane właśnie przez Kła w jeden z zakrwawionych materiałów ciałko jej piątego szczenięcia zniknie na zawsze pod ziemią. Zanim medyczka go zabrała, szepnęła jednak jeszcze w jego stronę szybkie „kiedyś będzie nam dane się poznać”.
[1050 słowa: Biała Tęcza otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz