8 listopada 2020

Od Laurencego do Mlecza

Laurency, swojego czasu, kiedy miał w głowie tyle bzdur, że aż pękała mu od nadmiaru kretyńskich pomysłów, znał pewną postać — przeciętną, przyjaźnie nastawioną samicę najprawdopodobniej tej samej rasy, którą reprezentował on sam, o całkiem ładnych, bursztynowych oczach i dosyć tuzinkowym uosobieniu. Ot, była ona epizodycznym bohaterem jego bezgwiezdnej historii, nie sprawiła, że zmienił swoje nastawienie albo cokolwiek innego. Pojawiła się i zniknęła jak fala podmywające brzegi. Owo zniknięcie robiło na nim wrażenie tylko z początku, kiedy dotarła do niego informacja, iż Ćma nie była widziana od solidnego kawałka czasu, z każdym następnym dniem brakowało mu jej coraz to mniej i mniej, o ile czasownik „brakować” oddaje jego uczucia względem tej sprawy. Znali się w końcu, raptem, kilka wschodów, jeden jedyny raz dzielili posiłek — i to byłoby na tyle w kwestii tej znajomości. Wieść o Ćmie zaginęła, więc każdy, kto był zainteresowany jej żywotem, założył, że albo uciekła, albo została pożarta przez Potwory.
Czemu zawdzięczacie tak interesujący, z całą pewnością niezbędny wstęp zawierający na pęczki informacji o kompletnie przypadkowej suce? Otóż jej synowi. Ale o tym za moment. Laurie nie potrafił trzymać urazy. Zresztą, nie miał prawa żywić jej w stosunku do Ćmy, szczególnie kiedy pojawiła się w mieście, nawet po tak długiej nieobecności. Chociaż, co prawda, ledwo pamiętał, jak wyglądała, udało mu się w całkiem szybkim tempie zidentyfikować nowo-stary zapach, który pojawił się w jego okolicach — temu właśnie zapachowi towarzyszyła jeszcze jedna woń, różna od pierwszej, jednak rozpoznanie tej konkretnie przysporzyło mu znacznie więcej kłopotów i koniec końców nie doszedł do żadnego wniosku. Zaintrygowany zorientowaniem się w pochodzeniu zapachu, zaczął podążać jego tropem (jako że bardziej interesujących zadania wówczas nie miał) bez względu na przeciwności losu w postaci mieszających się z nim innych, miastowych smrodów, takich jak choćby spaliny samochodowe, niemyjący się Dwunożni czy gnijące jedzenie, spoglądające na przechodniów spomiędzy krat piwnic postawionych wzdłuż ulicy budynków mieszkalnych i pomniejszych sklepów. Truchtał swobodnie chodnikiem do momentu, w którym zapach się urwał, jakby był tym smutnym kawałkiem chleba, jaki Dwunożni zawsze odkrawają, bo jest za suchy i nikomu nie smakuje (innymi słowy, woń zniknęła, jak gdyby odcięto ją bardzo ostrym narzędziem) — wtedy zatrzymał się, rozejrzał i w momencie spochmurniał. Opuściły go wszelkie nadzieje i entuzjazm, który zdążył zagotować się w ciągu kilkunastu minut nieustannego jeżdżenia nosem po chropowatej nawierzchni. W końcu ta krótka przygoda zapowiadała się na jedną z najciekawszych tamtego dnia, tygodnia lub w ogóle miesiąca! Czuł się tak zawiedziony!
— Laurency? — usłyszawszy swoje imię, wyprostował się jak struna. Nie minęła chwila, a dostrzegł, jak w jego kierunku podąża para dwóch psów — brązowy pies średniego wzrostu i mniejsze, pulchne szczenię podskakujące za każdym razem, kiedy przenosiło ciężar ciała z łapy na łapę. Wyglądał jak -duży, okrągły kamień, tylko beżowy i bardziej… puchaty. Czyli w zupełności nie jak kamień. Bardziej jak gil, ptasi grubas. Tak, wyglądał jak gil, będąc przy tym uroczym w cholerę. Laurie, widząc małą kulkę sierści, nie mógł się powstrzymać i westchnął z miłością. Malec sprawiał wrażenie tak beztroskiego i zadowolonego, że serce Laurencego roztopiło się jak na zawołanie. Następnie zerknął ku górze, na prowadzącą go postać i, o zgrozo, gdyby siedział na krześle, to prawdopodobnie by z niego spadł — kroku szczeniakowi dotrzymywała brązowo-biała samica o głębokich, bursztynowych oczach. To Ćma! Laurency spotkał Ćmę, jakkolwiek niesympatycznie by to nie brzmiało (gdyby ktoś nie zrozumiał, mało kto lubi ćmy. Ćmy, owady). Nagle jakoś lżej mu było na sercu, miał ochotę pobiec do Klematisa. „Klematisie! Klematisie!” — wyobraził sobie — „Klematisie, nie zgadniesz, kogo widziałem! Kto wrócił!”.
Nie posiadał się z radości. Laurie poczuł nagle, jakby jej widok zrzucił kamień z jego serca, nagle było mu jakoś lżej. Ćma żyła! I była w formie! I miała… cholera, no tak, przecież Ćma sprawiła sobie dzieciaka!
— Ćmo? Ćmo, jak miło cię widzieć! — odparł. — Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się martwiliśmy! — Nie była to prawda, rzecz jasna, niemniej jednak Laurency nie skłamał świadomie. Chciał tylko, żeby czuła się równie dobrze, co on w tamtym momencie. — Jak miło cię widzieć, powiem to jeszcze raz. Bardzo miło. Widzisz, jaki podekscytowany jestem, no nie? — Faktycznie, w wyniku nagłego napływu endorfin jego mięśnie zaczęły drżeć, więc drżał również głos. Trząsł się bardziej niż galareta! — A cóż to za młody dżentelmen? Jaki ty przystojny, po mamie. Znaczy, mama jest ładna, ty przystojny. Znaczy. Dobra, nieważne, zaczynam być towarzysko niezręczny. Jak leci, malcu?
Zarówno jak i Ćma, i malec zerknęli na niego z dołu, z całą pewnością przygnieceni lawiną słów, jaka wypłynęła z pyska Lauriego. Ćma nie wydawała się jednak zdenerwowana ani wystraszona — jak sądził, znała go dosyć dobrze i była świadoma tego, jak okropnym charakterem się odznacza. 
— Mama twierdzi, że piękny jestem po ojcu, ale miło, ty też masz ładne futro! Co do latania, jeszcze nie umiem, jednak obiecuję, że się nauczę — odparował szybko szczeniak, zadzierając łepek jeszcze wyżej.
Laurency uśmiechnął się szeroko, rozpływając się nad tym, jak urocze było małe przeciwieństwo Ćmy. Jak mówił, całą urodę musiał przejąć po ojcu, ponieważ matki nie przypominał w absolutnie niczym — różnili się na każdej płaszczyźnie, wyrazy pyszczków mieli różne, oczy w kompletnie innych barwach, w dodatku, malec, jak na szacowany przez Lauriego wiek, był wyjątkowo wysoki, w porównaniu do średnio-dużej borderki. Odznaczał się ponadprzeciętnym optymizmem wyczuwalnym na kilometr. Laurencjusz posiadał dwa wrodzone radary — gejradar i szczęścioradar — z czego ten drugi jasno i wyraźne wskazywał, iż stężenie radości w obrębie przebywania malucha gwałtownie wzrastało. Ćma jednak nie sprawiała wrażenia szczególnie szczęśliwej, ku zaniepokojeniu naszego komedianta.
— Jeśli planujecie zostać w legowiskach Dwunożnych dłużej, mogę nauczyć cię latać, jeśli tylko zechcesz, szkrabie. Szefie, udanego masz dzieciaka — zwrócił się do Bezgwiezdnej. — Kopę lat, Ćmo. Co cię sprowadza do tego kurwido-... och, usznowanko, przepraszam, zapomniałem o kierowniku, — skinął do malucha — do tego padołu łez i rozpaczy? Mnie się podoba wybitnie, no nie, ale gdybym miał wybór, jak, prawdopodobnie, ty miałaś, uciekając stąd, hoho!, dawno temu bym uciekł i w tej chwili najpewniej szwędałbym się tam, o, bezgwiezdni, po wysokich górach, kotlinach, wzgórzach mniejszych i większych, udając natchnionego mnicha. Jednak rozumiem, że ty to nie ja, dlatego też pytam: co skłoniło cię do, jak rozumiem powrotu? Bo zniknęłaś, prawda? Poczuł wstyd dopiero kiedy, dostrzegł, w jakie zakłopotanie wprawił Ćmę. Rozglądała się po Dwunożnych i swoim synu, szukając dogodnej odpowiedzi, a Laurie, jak ostatni dupek, gotowy był brnąć w to dalej. Nie ukrywamy, iż miewał kłopoty z logicznym myśleniem.
— Szukałam siebie. Wśród Bezgwiezdnych miałam się… dobrze. Ale czułam, że gdzieś dalej może spotkać mnie coś jeszcze lepszego — odparła zdawkowo i szybko zmieniła temat. — A co u ciebie, Laurie?
Laurency coś tam odpowiedział, z czegoś tam się pośmiał, próbował rozładować atmosferę i tak toczyła się ta jakże owocna rozmowa. Nie był świadomy tego, jakie skutki przyniesie — szybko się to zmieniło, bo Ćma nie pieprzyła się w tańcu.
— Spadłeś nam z nieba — oznajmiła niespodziewanie, kiedy Laurencjusz rozwodził się nad rodzajami szynki, którą udaje mu się porywać z masarni w jego okolicy. — Z Reksiem… 
— Z kim?
— Z Reksi…
— Z R e k s i e m? R e k s i e m?! — przerwał jej wzburzony jak morze po niewyobrażalnym sztormie. — Nazwałaś dzieciaka Reksiem? Nazwałaś j e g o Reksiem? Reksiem, do stu tysięcy Dwunożnych, Reksiem? Przecież to jest takie żałosne, Ćmo, nie obrażając ani ciebie, ani tego dżentelmena. Te wszystkie Dwunożne burki noszą takie imiona, spotkałaś kiedyś sympatycznego burka? Nie? Ja też nie! Dlaczego więc maluch nazywa się R e k s i o? Spójrz na niego. — Szybko opuścił łeb. — Strzałka, kierowniku. Nie wyglądasz na Reksia, prawda?
— Laurency… — rzuciła z politowaniem. — To bez większego znaczenia.
— Ale…
— Wracając, nie mamy się gdzie podziać. Dopiero wróciliśmy i moją pierwszą myślą było przyjść do ciebie. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Nie wiedziałam, kto inny mógłby nas przyjąć. Minęło dużo czasu.
„Fakt, minęło” — przeszło mu przez głowę. Laurency wprawdzie nie miał swojego mieszkania, legowiska, żadnej nory podobnej do Leonisowej, stałej pracy, pensji ani samochodu, ale zawsze był gotowy ugościć przyjaciółkę z dawnych lat. W porządku, „przyjaźń” to za duże słowo, jednak w dalszym ciągu nie wahał się ani chwili, tylko ochoczo odparł:
— Jasna sprawa, szefie, zapraszam do mojej willi.

Powędrowali więc w stronę posiadłości Laurencego pod wielkim kontenerem, przy przydrożnej knajpce mieszczącej się w dużym, szeregowym budynku z brunatnych cegieł. Na jego szczęście, w okolicy nie czaiło się zbyt wielu Dwunożnych bezdomnych śmierdzących gorzkim smrodem fabryki z obrzeży miasta, więc Reksio, jak gospodarz sądził, nie miał powodów ku jakiemukolwiek baniu się tego miejsca. Był to zaułek w spokojniejszej części miasteczka, wąska, niedługa uliczka odgrodzona od drugiej podobnej srebrną siatką — tam też się kończyła. Jak powszechnie wiadomo, bo było o tym wspominane co najmniej dwadzieścia jeden razy w każdym opowiadaniu, jego „lokum” mieściło się dosłownie przy śmietniku, więc ten, kto nie przywykł do odrażających zapachów, mógł się ździebko zrazić, jednak nie on, brązowowłosy rycerz walczący o przetrwanie zaadaptował się bez większego kłopotu.
— To jest moje legowisko, Ćmo, Reksiu. — Wskazał nosem na zbitkę przedmiotów najróżniejszego pochodzenia. — Mogę wam go odstąpić, ponieważ jestem przekonany, że oboje się na nim zmieścicie, jednak nie jestem pewny tego, czy ta… feeria zapachów przypadnie wam do gustu. Chyba że, tak jak ja, przyzwyczailiście się do różnistych smrodów. Wtedy droga wolna. Drugą możliwością jest spać na tym leżysku, o, tam. — Tym razem skinął łbem ku prostokątnemu materacowi. Wystawało z niego parę sprężyn, jednak były na tyle tępe i nieszkodliwe, iż nadziać się na nie nie szło w żadnym razie. A krzywdy sobie zrobić to już w zupełności. — Zazwyczaj goszczę na nim gości, więc powinno spełniać swoją funkcję.
— Nie będziemy zabierać ci miejsca.
— Aw, jaka ty słodka — wymruczał. — Skoro wiecie, gdzie znajduje się co, wyjdziemy na obiad? Jestem troszkę zmęczony, co chyba po mnie widać, ale dla starej kumpeli zawsze znajdę chwilę. Ćma, mimo wyraźnej aluzji Laurencego, nawet nie zaprotestowała. A szkoda, bo to byłaby pierwsza sytuacja, gdzie Laurie cieszyłby się z pozostania w swoim bezpiecznym legowisku. Zabrał ich na wysypisko, na tę przyjaźniejszą część, bez mechanicznych, głośno ryczących Potworów, które na tysiące mniejszych części roztrzaskiwały inne Potwory należące do Dwunożnych. Laurency od czasu do czasu zastanawiał się, czy to w porządku wobec nich, ale prędko uświadamiał sobie, że te same Potwory nie dawały mu spać po nocach, kręcąc się po ulicach w tę i we w tę, jak gdyby nie potrafiły stanąć albo znaleźć sobie miejsca na świecie. Poszli więc w miejsce, gdzie roiło się od innych kundli. Tutaj, za wysokimi płotami, ale otwartą na oścież bramą, usypano wysokie stosy marnowanego przez koncerny, większe, mniejsze biznesy jedzenia, które, według logiki ludzi rządzący nimi i zasad ustalonych przez głowy organizacji międzynarodowych, nie nadawały się już do spożycia ani sprzedawania. Było tam więc wszystko, od owoców, warzyw, poprzez posiłki obiadowe spakowane w styropianowe pudełka, zafoliowane kanapki z małych spożywczaków, poprzez słodkie soki w szkle, różnisty nabiał, kończąc na cukrowych łakociach (których psy jeść pod żadnym pozorem nie powinny), pieczywie albo mięsie, które bez żadnego kłopotu można by było sporządzić i upiec w piekarniku czy na grillu — niestety, ludzie nie byli aż tak błyskotliwi. Czy to dobrze? Czy to dzięki nim psy były w stanie przeżyć? I tak, i nie, ponieważ skutki jedzenia poniektórych rzeczy, w szczególności cukrów, bywały opłakane. I tego raz doświadczył Laurency, więc od tamtej chwili przestrzega tego rodzaju posiłków i przestrzega przed nimi najbliższych. Psów było tam na pęczki, ale nikt nie sądził, żeby jedzenia miało zabraknąć — było go tak wiele! Laurie dostrzegł iskierkę w oczach Ćmy. Reksio zaś czekał na jej ruch, obserwując węszących po owych górkach rówieśników. Faktycznie, szczeniąt nie brakowało.
— Zawsze tu było? To…
— Tak. Znaczy się, odkryłem to tak daaawno temu, że nawet nie pamiętam, jaki kolor liści miały drzewa, jednak tak, sądzę, iż było tu zawsze i tylko czekało, aż ktoś z nas tu zawita. Bądź ostrożna, Ćmo! Pewnego dnia, kiedy zjadłem słodziutką, okrągłą bułę, nie mogłem odpędzić od siebie gazów i rzygałem tyle wschodów słońca, że hoho! To bardzo niesmaczne, prawda? W takim razie mam nadzieję, że was odciągnie od pomysłu wciągania takich łakoci. To złe, złe, bardzo złe. Szczególnie dla ciebie, szefie! — powiedział do Reksia. — Zęby wszystkie stracisz. Dasz wiarę, jakie to proste?
— Co do jednego? Nawet jeśli spróbuje tyci tyci? — Spojrzał na Laurencego, zastanawiając się przez moment. — A ty, straciłeś jakieś?
Laurie pokręcił łbem.
— Nie, ale to dlatego, że jako mały szkrab ich nie jadłem. Mniejsza z tym, po prostu tego nie rób, bo cię tu zostawimy i umrzesz. — Ćma odwróciła gwałtownie głowę i obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. — Dobra, dobra, sory, psia matko, nie mam ręki do dzieciaków. Czy możemy przejść do sedna? Dziękuję, kocham was. Najbardziej opłaca się szukać w tej górze przed nami, macie tu jedzenie z Dwunożnych sklepów, tam…
— Czym są sklepy?
— Ee… to są. To takie duże. No jakby, patrz, idziesz ulicą, widzi-...
— A co to ulica?
— Ziom — westchnął Laurency. — Nie wytłumaczę ci tego tak o, przypomnij, jak będziemy wracać. Wracając, tej drugiej, tam, lepiej nie dotykajcie, bo rozwali wam tyłki, ta trzecia, czwarta i tak dalej to takie… średniaki, średnia półka, ale jeśli nie dbacie o smak, tylko zależy wam na najedzeniu się, droga wolna.
— Pójdziemy z tobą — rzuciła Ćma.
— Okej, w dechę.
Znaleźli sobie trochę pokarmu i kiedy uzbierali wystarczającą jego ilość, Laurency wystąpił z propozycją zjedzenia tego wszystkiego gdzieś indziej, niż wśród dziesiątek rozgadanych psów. Za cel obrali pola za miastem, licząc na to, że kuszące zapachy nie zwabią pobliskich drapieżników, a jakiś przypadkowy klan nie uzna, iż to idealny dzień na odgryzienie im łbów. W drodze na miejsce rozprawiali o tym, jak to w ciągu dwóch lat nie zmieniło się miasto, dochodząc finalnie do skutku, iż nie zmieniło się w zupełności. Kiedy osiedli się na polach, słońce chyliło się ku zachodowi, budując niesamowitą atmosferę. Tereny spodobały się szczególnie Reksiowi, jednak co się dziwić — był raptem szczeniakiem, który odkrywał tereny Laurencego od podszewki.
— Ćmo, chciałbym zapytać, o ile to nie kłopot i to pytanie nie sprawi, że poczujesz się niezręcznie, albo źle, albo niekomfortowo, albo nie pomyślisz, że jestem wścibskim gnojkiem wtrącającym się w nie swoje sprawy i jeśli nie będziesz miała z tym pro-...
— Laurency — parsknęła. — Mów.
Wziął głęboki oddech.
— Co się działo?
Nie musiał podawać konkretów, żeby zorientowała się, co ma na myśli. Dla tych mniej bystrych czytelników — chodziło o ten dwuletni okres, kiedy, choć formalnie była w szeregach Bezgwiezdnych, nie pojawiała się nigdzie, jak gdyby była tylko duchem. Zresztą, ta historia od strony Lauriego jest znana, w końcu opowiedziano ją na samym początku.
Teraz Ćma westchnęła przeciągle.
— Ja… nawet nie wiem, od czego zacząć.
— Okej, nie zmuszę cię, ale je-...
— Można powiedzieć, że kogoś poznałam — przerwała mu, a Laurency, jak na rozkaz, umilkł. Reksio zajadał się swoim kawałkiem nieco spalonego, suchego mięsa. — To nie tak, że kazał mi stąd odejść albo zmusił do pójścia z nim. Nie, nie myśl tak. To… jakby ci to wyjaśnić, dosyć skomplikowane i chciałabym, żebyś mi obiecał, że nie będziesz patrzył na mnie inaczej.
— Obiecuję na stertę jedzenia i moje wszystkie zęby.
— Nasz plan zakładał wspólną ucieczkę. Tak właściwie to mieliśmy to zrobić następnej Pory Nowych Liści, ale pospieszyło nas to, że… miałam urodzić Reksia. Że coś nie gra zorientowałam się późno, rady zaciągnęłam u medyka spoza naszego klanu, a mój stan ledwo pozwolił nam opuścić te tereny. Szwendaliśmy się po lasach jedną, może półtorej pory i w pewnym momencie, kiedy nazajutrz mieliśmy wyruszyć w kierunku gór, on… — zwiesiła łeb — ...zniknął.
Laurencego ogarnął żal i współczucie względem starej przyjaciółki. Wiedział, jak to jest utracić miłość, jednak nie w tak bestialski sposób, w jaki uczynił to kochanek Ćmy. Nie mieściło mu się w głowie — jak można zostawić swoją ukochaną i maluśkiego szczeniaka na pastwę własnego losu!
Spojrzał na beztroskiego Reksia.
— Mały wie?
— Po części. Nie jest tego do końca świadomy, ojciec to tylko zamglone wspomnienie. Laurency, spadłeś nam z nieba. Ty i twoja pomoc…
— Bez stresu, Ćmo, ja zawsze tu będę — chętny do pomocy i oferujący swoje wsparcie. Możecie spać tam, gdzie ja i jeść tam, gdzie ja, zachowując przy tym pełną niezależność. Tutaj macie wolną łapę.
Ćma trąciła go pyszczkiem, bezgłośnie dziękując.
— Najadłeś się, kierowniku? — zapytał Laurency Reksia.
Maluch uniósł pyszczek, w którym jeszcze przed chwilą mielił tego swojego kotleta. W tamtej chwili jednak obgryzał fioletowego, małego kwiatuszka.
— Halo, halo, halo, halo — spanikował pan Bezgwiezdny. — Zostaw to, jest trujący.
Reksio mlasnął.
— Mlecz smakował lepiej.

Na długo po zachodzie wrócili do swojego zaułka. Na materacu, który miał pełnić funkcję legowiska Ćmy, wylegiwał się akurat długi, śmierdzący Dwunożny, więc Laurency, żeby zwolnić to miejsce dla przyjaciół, skrupulatnie obszczekał bezczelnego mężczyznę z każdej strony, aż ten, próbując go przy tym skopać, oddalił się. Bezgwiezdny przeprosił Ćmę za warunki, w jakich skazani są funkcjonować, ale ta nie wydawała się szczególnie przejęta — bez narzekań ułożyli się wspólnie z Reksiem na leżysku. Laurency padał już na ten swój głupiutki pyszczek, więc zanim towarzysze zdążyli życzyć mu dobrej nocy, już chrapał, rozwalony wśród starych kurtek i pogiętych kartonów.
Kiedy otworzył oczy, noc trwała w najlepsze. Omiótł go chłód, jak gdyby w ciągu tych godzin ochłodziło się o co najmniej dziesięć stopni, więc skurczył się do pozycji krewetki, wciskając łeb między łapy. Towarzyszyły mu przedziwne wrażenia — jednocześnie spał i był przytomny, czuł ciepło, zimno na raz i z trudem przekonywał się do kontynuowania tej błogiej czynności, jaką nazywano snem.
— Nawet nie wiesz, jak… — ktoś, coś mówiło, a on z trudem rozróżniał, czy była to jawa, czy tylko jeden z tych idiotycznych snów — ...przykro… — przerwa — …nie chciałam… — kolejna przerwa — ...tak się stało… — i szumy, i zagłuszenia — ...będzie dobrze… — szszsz — ...dbaj o siebie.
Wtedy uszy stanęły mu dęba. Otworzył oczy. Dźwignął się na łapy. Dostrzegł majaczącą przy Reksiu Ćmę.
— S-słucham?
— Cholera — zaklęła pod nosem i, obdarzając Laurencego jednym, pośpiesznym spojrzeniem, rzuciła się do biegu.
— Hej! Hej! — wrzasnął za nią Bezgwiezdny.
Prędko wstał z legowiska i pognał jej śladem — wypadł z zaułka, skręcił w lewo, robiąc wszystko, żeby nie zwolnić ani na chwilę. Był szybki, a Ćma jeszcze szybsza. Jej sylwetka zniknęła za rogiem spożywczaka z neonowym, bijącym po oczach banerem nad drzwiami. Zasapany Laurency, wciąż bez dowodów na to, czy ów bieg miał miejsce w rzeczywistości, czy był tylko i wyłącznie wytworem jego popieprzonej wyobraźni, opadł do siadu i tkwił w bezruchu przez następne minuty.
Wrócił do legowiska tylko i wyłącznie po to, żeby skontrolować, czy Reksio nadal tam był.
I był.
Z brzuchem do góry, rozwalony, jakby materac był jego własnością, z bezbronnością wymalowaną na twarzy i chrapliwym, periodycznym oddechem spał w najlepsze, kompletnie nieświadom tego, co zadziało się przed momentem. Serce Laurencego pękło wówczas na pół, po raz trzeci od śmierci Viktora, na którą nie miał wpływu, i Wilczego, jakiej zawinił. Jednocześnie czuł się jak duch, jak gdyby był trzecią postacią obserwującą jego fizyczną formę wpatrzoną w malucha, postacią, która wyzbyła się każdej emocji na rzecz rzetelnej oceny rzeczywistości. Może tak byłoby lepiej? Może gdyby nie kierował się uczuciami, wszystko byłoby prostsze?
Wtedy było jednak za późno, żeby osądzać Ćmę lub kogokolwiek innego. Klamka zapadła, los splótł ich nici. Jedynym, co pozostało do zrobienia, był powrót do snu, żeby rano, z trzeźwym umysłem, wziąć pod uwagę wszystkie czynniki i zdecydować, co zrobić z malcem. Gdyby wówczas, świeżo wyrwany z letargu, miał podjąć jakikolwiek wybór, najpewniej wybrałby źle, depcząc ścieżkę wyznaczoną mu przez przeznaczenie. Tylko czy jego przeznaczeniem była opieka nad Reksiem? Gwiezdni, czy istniejecie, czy nie, dlaczego? Dlaczego Laurency miałby być choćby d o b r y m materiałem na matkę? Spójrzmy na niego, spójrzmy na tę marną postać i rozłóżmy każdą jej cechę na czynniki pierwsze.
Laurie nigdy nie chciał mieć dzieci. Mimo że serce ma gołębie i z całą pewnością swoje szkraby pokochałby najszczerszą miłością, on zwyczajnie nie poradziłby sobie z ciężarem, który został na niego nałożony. Nie potrafi zadbać o siebie, jakim więc prawem miałby zdołać zapewnić godne życia warunki drugiemu organizmowi potrzebującemu jeszcze większej ilości ruchu, jeszcze większych porcji jedzenia, posiadającemu jeszcze większe pokłady energii, niż on sam w szczycie swojej formy? Laurency nie byłby w stanie nauczać walki, chodzić na wspólne sesje polowania i doradzać, jakie zwierzę spośród wszystkich w stadzie było najkorzystniejszą, najprostszą do złowienia ofiarą. Nie rozróżnia zająca od królika, borsuka od skunksa śmierdziela, zwykłych jagód od trujących — co więc, do cholery, przemawia za tym, że byłby dobrym ojcem?
Wykończyłby się psychicznie, ponieważ niewątpliwie przekładałby dobro dziecka ponad swoje. Choćby paliło się i waliło, nie zostawiłby go w potrzebie, nie pozwolił, żeby głodował i ostatni kawałek mięsa, nawet jeśli miałby przesądzić o tym, czy Laurency dożyje następnego dnia, czy zginie z wycieńczenia, odda mu bez chwili zastanowienia. W tamtej chwili Reksio był rocznym szczenięciem — zanim zostałby pełnoprawnym wojownikiem, musiały minąć dwa lata. Dwa lata trenowania, dwa lata dbania o to, żeby żył w dostatku. Dwa lata miał spędzić na pilnowaniu cudzego szczenięcia, żeby nie zrobiło sobie krzywdy jeszcze większej niż sam Laurie był w stanie.
I to, że nie łączyły ich więzy krwi, nie miało najmniejszego znaczenia, ponieważ Laurency nie był w stanie zostawić go na pastwę losu.
Tamtej nocy, kiedy stał nad śpiącym Reksiem, poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby wyrósł na szczęśliwego, zdrowego i samodzielnego psa. Obiecał to sobie na wszystkie wartości, które cenił, na Viktora i na Wilczego, wziął za priorytet i postawił ponad każdy inny, włącznie z godnym życiem, paradoksalnie, bezdomnego psa. Od tamtego momentu jego główną rolą nie był wojownik, Bezgwiezdny czy pan własnego losu.
Był ojcem.

<Mlecz?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz