27 grudnia 2020

Biała Zamieć — Secret Santa

Pora nagich drzew przyniosła za sobą smutek, żałość, błoto i niezliczone pokłady niechęci do życia zmieszanej z nienawiścią do mrozu, czyli absolutnie nic nowego, patrząc po zeszłorocznych nastrojach. Te małe, skurwysyńskie płatki, które łączyły się ze sobą w przedziwnym systemie zespalania (za jakiego sekretem kryło się magiczne sformułowanie o nazwie, niespodzianka, „grawitacja”, ale brzmi to mniej poetycko, więc będziemy udawać, że owego sformułowania nie znamy), tworzyły zaspy wysokością dorównujące średniej wielkości psom o nieco dłuższych łapach, niż przeciętny kłapacz pyskiem — a tego nikt, poza szczeniakami oczarowanymi chłodem gryzącym w wychudzone na skutek zimowego deficytu zwierzyny psie tyłki, nie lubił, bo zamarzamy, bo się topimy, bo nic nie widzimy, bo przywódca wykorzystuje przywilej władzy, bo medyk mnie nie kocha, bo nie rozumiem sensu istnienia, i tak dalej, i tak dalej, aż do znudzenia. Zima jednak jawiła się zwyczajowo w swojej istocie — biało, obficie i, przede wszystkim, cholernie, ale to cholernie zimno. Nikt nie wiedział, na granicy jakich wartości balansowała temperatura, ponieważ gdyby dano tym półgłówkom termometry, najprawdopodobniej by je zjadły, niemniej jednak każdy, komu dane było spędzić choćby moment na zewnątrz, a, jak powszechnie wiadomo, na taki los skazana była gwiezdno-ziemska parafia, tudzież oaza młodzieżowa, jak głowa naszej społeczności wyraźnie podpowiada, odczuwał znaczny spadek temperatury na przestrzeni ostatnich tygodni. Słońce nie świeciło tak mocno, chowając się za poszarzałymi obłokami, a spontaniczne burze śnieżne powoli stawały się rutyną i na dobre wchodziły w psie życia. Tafle jeziora pokrył średnio-gruby lód skrzypiący za każdym razem, kiedy następowała na niego tęższa postać, a wiewiórki, borsuki i niedźwiedzie wycofały się z brania czynnego udziału w funkcjonowaniu lasu już na dobre, skrywając się w swoich norkach — ze wzroku poznikały też wszelkiej maści jaszczurki, żaby i inne oślizgłe kreatury, które nierzadko zmieniały nieustraszonych wojowników w skulone kształty obawiające się o swoje, jak to w tamtych chwilach się przekonywali, ulotne życie. Kontynuując ten elaborat o urokach, lub też defektach zimy, niczym lis wskakujący między dwa śnieżne pagórki, wskoczmy do świata Białej Zamieci i jej śnieżnobiałego futerka tak znakomicie maskującego o tej porze.
Czy da się zbudować klimat lepiej, niż poprzez wprowadzenie czytelnika do akcji za sprawą przygód wojowniczki o tak wdzięcznym, bardzo mroźno brzmiącym imieniu? Absolutnie nie. Dziękujemy, Zamieć, za udostępnienie swojej historii. Pozwólcie, że ściągniemy ze szczytu szafy naszą mikołajową czapkę, z jej głębin wydobędziemy czerwony strój długi aż do kostek z szerokim, czarnym pasem i wypchanym brzuchem, w worek wywleczony z komórki wpakujemy puste kartonowe pudła na wzór prezentów i zabierzemy Was w podróż naszymi połamanymi saniami napędzanymi ośmioma reniferami (nie)mechanicznymi, z których trzy dawno temu powinny być na emeryturze, a jeden ma problemy z żoną skarżącą się na jego alkoholizm i pozorne przepracowanie. Wszelkie turbulencje są obarczone wysokim prawdopodobieństwem, toteż prosimy o bezgraniczną cierpliwość.
Gdyby psy dysponowały sprzętem pokroju głośników stereo, owe urządzenia już dawno rozwieszono by po całym lesie, żeby każdy poranek witać błogą melodią „Last Christmas”. Gdyby psy posiadały sanki, już dawno zniknęłoby z klanów co najmniej pięć sztuk żywego mięsa, które powpadały w zaspy i zamarzły na śnieg, niezdolne do wydostania się. Gdyby psy celebrowały święta, w centrum siedliska klanu stałaby choinka wysoka na tyle lisich długości, ile śniegu w tym roku napadało. I gdyby ten pożal się idiota nie wlókł się tak bardzo, Biała Zamieć byłaby już na miejscu, mając za sobą owocny, wieczorny patrol.
Słońce zniknęło za horyzontem na długo przed momentem ich wyjścia. Księżyc za to błyszczał jasnym światłem rzucającym się wstęgami na sztywniejący za sprawą szczególnego mrozu śnieg, wykrzywiony w charakterystycznym rogalu, oczekując na początkową, swoją pierwszą fazę — na nów, od którego dzieliły go zaledwie wschody.
— Spójrz, Niezgrabna Jemioło, na tego kwiatka! — zaszczebiotała do dobrze znanego jej samca Biała Zamieć. — Wspaniały! Nie sądziłam, że porą nagich drze-...
— Jasne — wciął się Jemioła ze zwyczajowym pomrukiem. — Kwiatek.
Wojowniczka ze świstem wypuściła powietrze i uniosła łeb ku posępnemu niebu, nieprzyprószonemu żadnymi, chociażby najsłabiej świecącymi gwiazdami. Ich brak nie sprawił, że ekscentryczna natura Zamieci poszła w niepamięć, niemniej jednak nie uczynił jej jakkolwiek szczęśliwszą. Chcąc czy nie, prawdą było, iż tamtejsza noc sprawiała wrażenie dziwnie przygnębiającej, a niepokojąca aura unosząca się w powietrzu pachniała nie tylko śniegiem, ale też padliną, chociaż Biała nie miała bladego pojęcia, co powodowało ów stan.
Nie warto rozdrabniać się na tym, jakie cechy charakteru wyróżniały Niezgrabną Jemiołę, ponieważ jest tylko i wyłącznie postacią epizodyczną, stanowiącą nieco niewyraźne, z lekka zamazane tło, wynik zmieszania odpowiedniej dawki cynizmu i nieco przesadzonej złudnej pewności siebie. Biała Zamieć, mimo wyraźnych starań, nie nawiązała z nim żadnej więzi, a on, wydawałoby się, nie miał nic przeciwko temu. Pewnie lepiej dla wojowniczki — nadmiar w postaci jednego dupka nie jest w życiu do niczego potrzebny. W końcu miała Złoty Popiół, tak więc limit zrzędliwości i swarliwości, można powiedzieć, był już wyczerpany.
Coby nie łudzić, że na patrolu stało się coś niezwykłego, zwinnie przejdźmy do powrotu do klanowego obozu.
Gdzieś między jednym drzewem a drugim, kiedy światło księżyca nie docierało w żadne miejsce w okolicy, co z kolei świadczyło o tym, iż znajdowali się w gęsto zadrzewionym sadzie, uspokoił się periodyczny dotąd, chrapliwy oddech samca i wokół Białej Zamieci nastała głucha cisza. I gdyby nie była sobą, nasza droga bohaterka, najpewniej odczułaby tę znaczącą nieobecność — niemniej jednak, w pełni zaabsorbowana otoczeniem, Biała podążała ku celowi, zgodnie ze swoim zadaniem.
A kiedy zadanie to wykonała, cała i zdrowa powracając do klanowego obozu, na nieobecność towarzysza jej uwagę przykuła zbliżająca się liderka. Orzechowa Gwiazda pełniła tę funkcję od dłuższego czasu i Zamieć zdążyła doskonale przystosować się do rządów łaciatej samicy, toteż żadnym zaskoczeniem było, kiedy przywitała ją już zaraz na wejściu, z oklepanym wyszczerzem jak stąd dotąd, cytując znakomitą Misję Kleopatry. Wymieniły się krótkim raportem — Biała napomknęła o ziejącymi ostatnimi dechami kwiatach, o skostniałym śniegu i względnym spokoju na granicach, a także licznym ludzkim zgromadzeniu na obrzeżach miasta, skąd dochodził znajomy zapach smażonej kiełbasy i spoconych ludzi (wojowniczkę zaskakiwał fakt, że świętowali również tak chłodną porą i podzieliła się tym spostrzeżeniem, jak to miała w zwyczaju).
— Gdzie podział się Niezgrabna Jemioła? Czy wróci inną drogą? — Orzechowa Gwiazda zerknęła za postać wartowniczki, wyglądając za zrzędliwym, młodym samcem. Biała Zamieć powtórzyła jej ruch i po chwili obie wpatrywały się w nicość stanowiącą tło dla wirujących płatków śniegu. — Gdzie jest…
— Pewnie coś mu się spodobało i odszedł — założyła wojowniczka. — Żaden problem, pójdę go poszukać. Nie może być daleko!
Odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, wytężyła wzrok i przetaksowała spojrzeniem niepokojące ciemności — drugie z zadań, które dane jej było ówczesnego wieczora wykonać, a właściwie poprawka pierwszego z nich, nie stanowiło żadnego kłopotu ani powodu do jakichkolwiek obaw. Wiedziała w końcu, iż przed momentem stamtąd przyszła, tak więc nieprawdopodobne było, żeby w trakcie krótkiej wymiany zdań między dwoma samicami nagromadziły się tam liczne potwory oczekujące jej krwi, łap, serca czy też, dla towarzystwa, łba. Wszyscy wiemy, jak samotne są zapomniane leśne potwory.
— Niezgra—…
— Poczekaj! Biała Zamieci, Biała Zamieci, poczekaj! — Dobiegło ją desperackie popiskiwanie dochodzące jeszcze zza Orzechowej Gwiazdy. Obróciła się gwałtownie, z powrotem, żeby stanąć twarzą w twarz z niewysoką, śnieżnobiałą postacią szczenięcia wykrzykującego jej imię wniebogłosy, jak gdyby sprawa była szczególnie istotna i niezwykła. — Zostań w obozie, nie możesz tam pójść! Uwierz mi, uwierz mi, uwierz mi!
Ostrzeżenie malucha przyjęła z pobłażliwym parsknięciem, mimo że wydawało się, iż młoda suczka przestrzegała ją przed pochłaniającą ciemnością całkowicie poważnie. Kiedy słońce nie było wysoko na niebie, nie dostrzegała, że ze swoją małą rozmówczynią dzieliły kolor oczu, niemniej jednak, nawet jeśli, nie byłoby w tym niczego zadziwiającego, prawda? Prawda, pewnie, że prawda.
Tak czy inaczej, kontynuując świąteczną opowiastkę, Biała Zamieć, po wysłuchaniu rzędu groteskowych, wymyślnych powodów, dla których z niewiadomych wciąż przyczyn powinna zostać w obozie (niewiadomych z racji, iż maluch nie był w stanie w miarę zwięźle i zrozumiale przekazać, co miał do powiedzenia, toteż nikt, ani Zamieć, ani Orzechowa Gwiazda, nie zrobił sobie z owego majaczenia niczego większego). Mały pojemnik na mięso wysłano do medyka w celu sprawdzenia, czy z całą pewnością wszystko z nią w porządku, a wojowniczka, wiedząc, iż wyprawa poszukiwawcza została odwleczona aż zanadto, pospieszyła się i truchtem dostała do serca leśnej omieniałości ze śnieżnym, skrzącym płaszczem narzuconym na barki. Owy płaszcz, żeby rozgonić wszelkie wątpliwości, należał do samej puszczy — Ventus nie dysponował takimi dogodnościami.
Głucha cisza przerywana mnogimi następnięciami na skrzypiący, kruszący się pod ciężarem łap była gorsza niż najgłośniejszy gwar. Białą Zamieć wzbogacono w niemalże nieskończone pokłady odwagi, a instynkt nakazywał jej brnąć głębiej i głębiej, coraz to dalej — co najmniej do miejsca, w którym zdrowy rozsądek, jakim również mogła się poszczycić, będzie alarmował, zmuszając tym samym do powrotu. Na tamtą chwilę jednak owy rozsądek wciąż nie wchodził do gry, oczekując gdzieś po kątach na swoją kolej.
Nastroszyła uszy, słysząc ruch. Niezidentyfikowany dźwięk rozniósł się po lesie, działając na bohaterkę jak widmo alkoholizmu lub niedostatku działa na Dwunożne porażki — chociaż spięła ciało, nie wykazywała żadnych oznak strachu, a można by nawet powiedzieć, że poczuła nagły, niespodziewany przypływ energii i motywacji do działania, jak gdyby w duchu poczuła, do kogo należą ślady widoczne za tamtym pniakiem ściętym nieco ponad ziemią. Nawoływała Niezgrabnej Jemioły aż do bólu gardła, nie otrzymując przy tym żadnej odpowiedzi. Była bliska zrezygnowania z bezcelowej tułaczki.
W odległości co najwyżej kilku lisich długości, całkowicie nieprzewidzianie, dostrzegła cień rzucony przez postać o nienaturalnie szerokich gabarytach, z potężnym garbem i pochyloną głową, która z trudem przedostawała się od drzewa do drzewa. To nie jest niedźwiedź — przeszło Zamieci przez głowę. Istotnie, mimo misiowatej tuszy, postać, jaką z taką pieczołowitością i starannością śledziła, była znacznie wyższa. Gdyby dowodów na poparcie jej tezy brakowało — niedźwiedzie zasnęły twardym snem już kilka tygodni wstecz, zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu wraz z całą antyzimową fauną. Ciężkie do zrealizowania było dojście, jakiego gatunku przedstawicielem był cień, nazywany roboczo Cieniem lub też Tym, dlatego Biała odsunęła te rozważania na dalszy plan, skupiając się przy tym na śledzeniu jegomościa — w końcu tego rodzaju rozrywki nie były jej obce.
Przeszli znaczny kawałek drogi — bardziej oddalone ślady prowadzące z powrotem do obozu z całą pewnością przykryła warstwa cienkiego śniegu i myśl, że należy wrócić grzecznie po ich tropie, nie wywoływała u Zamieci szczególnie pozytywnych uczuć.
— Głupi śnieg — mamrotała od czasu do czasu.
— Głupie drzewa. — Tę kwestię preferowała w chwilach, kiedy, skupiona na zapachowych oznakach, właściwie, czyjejkolwiek nieobecności na tych terenach, unikała kolizji z pniami.
Nie zdobyła się jeszcze na przeklinanie Niezgrabnego, ale możecie mieć pewność, że język świerzbił ją jak diabli.
Kiedy uniosła łeb z powrotem, po przeprowadzeniu krótkiego dialogu z samą sobą, cień, który w końcu był jej jedyną poszlaką, zniknął pośród mroku okropnego wieczora. Śnieg ograniczał widoczność do minimum, tak więc jedynym, co przyszło Zamieci na myśl, była możliwość zboczenia z prostego dotąd kursu i ulotnienie się gdzieś. Albo dematerializacja, ale zakładając tę wersję, wchodzimy już w wiedźmowe bagno. Dosyć Białej wiedźm.
Z męczeńskim westchnieniem planowała już odwrót i podczas wojowania z rozsądkiem, czy pchać się dalej w ten obraz nędzy i rozpaczy, czy zawrócić i resztę nocy grzać na wygodnym, akurat wolnym regale między czterysta dwudziestym a sześć tysięcy dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym miejscem — batalia ta zakończyła się wcześniej, niż planowała mediatorka, Zamieć, lub którakolwiek ze stron, w tych rolach także Zamieć, ponieważ raptownie, zanim wojowniczka zdążyła pozbierać rozsypane ol-... myśli, przed jej łapami wyrosła tęga, niesamowicie wysoka postać brzuchatego mężczyzny o gęstej, siwej brodzie i wywiniętym aż pod oczy wąsem.
— Co? — wymruczała. Brzuch wyrwidęba prężącego się przed jej spojrzeniem podskakiwał w akompaniamencie jego podłego rechotu, jak gdyby był potężną ropuchą skaczącą wysoko ponad pole.
— Wesołych świąt, Biała Zaćmo! — wykrzyknął człowiek o niezwykle jasnej karnacji, poprawiając swoją zsuwającą się z czoła, przyozdobioną szerokim paskiem białego futerka czapkę z dużym pomponem na zwężonym końcu.
— Wesołego czego? — Wykrzywiła pysk. — Poza tym, nazywam się Biała Zamieć! Olbrzym cofnął głowę, zmarszczył brwi i przetrzepał wszystkie kieszenie, jakie posiadał w swoim przekomicznym kostiumie czerwonym jak landrynki. Białej Zamieci nie podobało się oczekiwanie, aż ten żałosny starzec wyciągnie niemal z tyłka pogiętą karteczkę i zbliży ją do twarzy tak, że bez większego problemu zasłaniała mu cały widok na rozmówczynię. O ile rozmową można to było określić.
— Jak to, „Biała Zamieć”? — zdziwił się. — Jak byk napisali mi tu „Zaćma”, a chociaż mam już jakieś, Chrystusie drogi, z tysiąc trzysta lat, mój wzrok nie cierpi na żadne schorzenia, jak sądzę… — Raz za razem przysuwał i oddalał swoją mikroskopijną karteczkę. — Och! I tu jest pies pogrzebany, masz całkowitą rację, moja droga! To tylko recepta na leki dla mojej żony, miałem skoczyć po drodze do tej apteki, gdzie sprzedają krople na zaćmę po taniości. Uszanowanie, Biała Zamieci! Co za piękny wieczór, nieprawdaż? — Rozchylił szeroko ramiona. Biała Zamieć już otwierała pyszczek, żeby skomentować jego pomyłkę, kiedy uprzedził ją basowy, chrapliwy, jak gdyby gigant przeszedł ciężki nowotwór krtani głos. — Pewnie, przepiękny, elegancki, powiedziałbym! Piękny wieczór! Dobra, dobra, już nie bądź taka zaskoczona; mnie też czasami dopadają takie stany, podczas których nie mogę nadziwić się, jaka inflacja następuje w Wenezueli, ale musisz się szybko otrząsnąć, bo przychodzę nie bez powodu, mała. Moje imię to Święty, nazwisko — Mikołaj, jak gdybyś miała jakieś wątpliwości i proszę, staraj się nie przekręcać mojego imienia w odwecie za tę nieszczęsną zaćmę, w porządku, kruszyno? Dobra, mamy układ. Także no, te, jak to, święta. Tak, świę-...
— Wytłumacz mi, czym są święta! Miała w głowie tyle pytań! Tyle niewyjaśnionych kwestii kłębiło się w tym niepozornym umyśle, chciała wiedzieć tak dużo, tak wiele, a cały ten Święty Mikołaj nie wydawał się szczególnie chętny do współpracy!
— Cholera, mała, co ty, urwałaś się z choinki? Czym są święta, pytasz mnie, mnie, pieprzonego Świętego Mikołaja, czym są święta? Biała Zaćmo, ty pchło mała! Święta to cała moja istota, cała moja… moja egzystencja opiera się na służeniu bandzie niewychowanych dzieciaków łaknących absolutnie każdego prezentu na świecie. Święta to najgorszy czas w roku, kiedy moje dwupokojowe mieszkanie w rosyjskich blokach zawala tona listów przekazywanych mi przez tę chorą instytucję w Finlandii, która najpierw podaje się za fabrykę zabawek, a później, niedoczekanie, przekazuje mi całą tę korespondencję, jakbym był czegokolwiek winny! Niech mi Bóg dopomoże, teraz jest niewiele lepiej!
— Bóg, Mikołaju? Bóg?
— Dobra, dobra, już, już. W kogo wy tu wierzycie? We mnie wierzycie?
— Ee… nie.
— No to w co?
— W Gwiezdnych wierzymy.
— Gwiezdnych? — pisnął z rozbawienia. — Co to jest za nazwa? Kto ją wymyślił? Dobry żart. — Machnął dłonią.
— Słuchaj no, ty zaf-…
— Już, Zaćmo, spokojnie. Przejdźmy do interesów, bo goni nas czas. — Odsuwając rękaw z nadgarstka, spojrzał na niewidzialny zegarek wskazujący wyraźnie późną porę. Pokręcił głową z niezadowoleniem. — Jestem taką maszyną do zadowalania dzieci. Męczy mnie to przeokropnie, ponieważ od bodaj czterysetnego roku chrystusowego powinienem nie żyć, ale, na moje nieszczęście, żyję i każdego grudnia muszę zwlekać się z mojej kanapy, ubierać ten żałosny strój i objeżdżać cały świat! Spełniam wszystkie życzenia, jak zdążyłaś wysnuć i…
— Przepraszam, że tak pytam, ale jesteś może Gwiezdnym? Albo…
— Na litość boską! Jesteście tragiczni, wy wszyscy, nawet psy! Nawet psy! Nie, nie! Do licha, duchy świąt są przereklamowane i… i nędzne! I przestań mi przerywać, bo zaraz wszystkie te prezenty wylądują w rzece, do której pozałatwiały się moje renifery. Zaufaj mi, że będzie to bardzo opłakane w swoich skutkach, Gerardowi zdarza się mieć poważne rozwolnienia! — zagroził. — Wracając, spełniam wszystkie życzenia, bo jestem dobrym, starym, rosyjskim dziadkiem, chociaż w praktyce pochodzę z Licji. Co za pech, że biorą mnie za Fina! Dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie, wiem, że przedłużam, ale powiem ci tyle, moja mała — w porównaniu z moją żoną, jestem cichą wodą. Tak. À propos mojej żony, której to miałem kupić te cholerne leki na zaćmę, chcę przejść do sedna i powodu mojej wizyty. Bardzo poważnej wizyty, oj, poważnej! W jednym z listów z tych, jakie przyszły do mnie już w listopadzie, odnalazłem nietypową prośbę, nietypowe życzenie. Nawet nie wiesz, jak zdziwiłem się, widząc prośbę o usunięcie zaćmy!
Biała Zamieć nic z tego nie rozumiała! Czym było rozwolnienie, czym był rosyjski dziadek, Licja, Fin, czym był listopad? Czym była, do stu tysięcy Dwunożnych, zaćma, która najwidoczniej stanowiła synonim jej imienia! Rozmowa przybrała bardzo, ale to bardzo frustrujący charakter i Zamieć miała ochotę kopnąć w kasztana lub rozwalić czyjegoś bałwana!
— Także ten, Zaćmo. Pewnie chcesz wiedzieć, jak rysuje się twój los, więc… — zawiesił się w chwili, kiedy zaczął ponownie przetrzepywać kieszenie. — Tu jest! Tak, to ten list. Czy stanie się coś złego? Nie, coś ty, mała, nie stanie. Dobra, dobra, cytując: „Mikołaju” — zaczął odczytywać treść czerwonej kartki z drobnymi, zielonymi akcentami, niewątpliwie autorstwa nadawcy listu. — Święty Mikołaju, na litość boską! Zapomniał o „Świętym”! Już, dalej. To tak: Mikołaju! Świenta już nie długo… Boże drogi! Cóż to za analfabetyzm! — czytał bardzo zgodnie z tekstem, akcentując dokładnie miejsca, w których popełniono błędy. Białej Zamieci cała ta szopka wydawała się aż nazbyt absurdalna. Co za cyrk! — Bla, bla, bla, był grzeczny i tak dalej, mam to głęboko w dupie, wszyscy tak mówią. Jest! Słuchaj tego: W tym roku proszę cię o to, aby zaćma mojego psa zniknęła. Nawet na jeden dzień! I co powiesz?
— Nad-...
— Żartowałem, nie masz nic do powiedzenia — zachichotał, chociaż żart wcale nie był szczególnie udany. — Mamy święta, dziś jest Wigilia, jutro rozpoczniemy dzień z Bożym Narodzeniem! Ludzie będą pochłaniać ciasteczka, pić wino na umór, porankiem otwierać prezenty i tworzyć sztuczną atmosferę w pozornie szczęśliwych rodzinach, które przez resztę miesięcy wzajemnie wysysają sobie dusze. Zgaduję, że nigdy nie miałaś okazji świętować tego żałosnego wydarzenia, którego patronem mnie okrzyknęli, ponieważ Hieronim, jeden z moich reniferów, powiedział, że Janek, jego siostrzeniec, który z kolei wiedział o tym od psa Królowej Elżbiety II, do jakiego wiedza ta dotarła za sprawą niebezpośredniego kontaktu z kotem prezydenta tutejszego miasta, mówił mu o dziko żyjących psach podporządkowanym własnej religii. Wy ten, jakieś klany macie, no nie? Niezwykłe! — Podskakując z entuzjazmem, potrząsnął swoim wielkim brzuchem. Nie wydawało się, żeby zamierzał dopuścić Białą Zamieć do głosu. Zresztą, wszystko działo się tak zaskakująco szybko, że nawet nie zdążyła ułożyć myśli. Czy to tylko zwidy? — Dobra, dobra, widzę, że mało co rozumiesz — wymruczał, jakby czytał to z wyrazu jej pyska. — Zrobimy tak, że znikniemy cię na jeden dzień, ale tak nie do końca.
— Co takiego? — zdziwiła się.
— No, to. Mówiłem ci, że muszę spełnić prośbę Jerzego z Białegostoku i sprawić, że Zaćma zniknie.
— Ale…
— A, a, a. — Pokręcił palcem. — Nie ma żadnego ale. I tak idę ci na rękę, łapę, czy czymkolwiek tam dysponujesz. Życie masz przed sobą, chociaż mocno ograniczone przez to, że jesteś… psem.
— Jak na łapę, co?
— Już koniec, nie dyskutuj ze mną. Jutro po zmroku wróć tu, a ja przywrócę wszystko do normy. Same profity, moja reputacja dobrego dziada zachowana, ty stracisz tylko jeden dzień, a życzenie Jerzego zostanie spełnione.
Białej Zamieci nie mieściło się to w głowie! O czym ten stary drań jej mówił, czym była zaćma? Dlaczego ma cierpieć katusze za całą tę zaćmę? Niech no ją tylko znajdzie, a wtedy wszystko się wyjaśni!
Wbrew powszechnym opiniom i legendom, Święty staruch był bezlitosny, za sprawą czego wojowniczka z Ventus została skazana na przeżycie najdziwniejszego dnia w całej swojej karierze.
Tańczący wirującego walca wiedeńskiego nie wykonali w życiu tylu obrotów, ile drobniutkie płatki śniegu opadające na zaśnieżony grunt obozu Ventus. Zima zdawała się zadomowić na tych terenach na dobre — zadaniem graniczącym z cudem było odnalezienie skrawka ziemi niepokrytego białym puchem lub choćby szronem, toteż każdy darował sobie podejmowania tak syzyfowej pracy. Nawet znudzone rutyną szczeniaki wolały po raz siedemnasty staczać się ze stromych pagórków lub skakać z wież ze snopków siana prosto w zaspy, niżeli przedwcześnie szukać znaków wiosny. Nikt nie chciał żegnać śniegu już na tym etapie, nawet największe obozowe marudy.
Biała Zamieć odkładała obowiązek otwarcia oczu na później. I trwała w tym postanowieniu zaskakująco długo, aż zapiekły ją z wysiłku.
— Mamo! Mamo! — wystękał ktoś po prawej. — Mamo, dlaczego ona mnie bije?
Szczenięcy pisk należący do najpewniej pieska, którego od rozpoczęcia treningów dzieliły ledwie zachody, nie należał do kojących dźwięków, tak więc samica przerzuciła ciężar całego cielska na drugą stronę. Okazało się zaskakująco lekkie, ale zamroczony umysł nie palił się do zagłębiania przyczyn tej niecodzienności. Czuła unoszącą się periodycznie klatkę piersiową i słyszała swój uderzająco chrapliwy oddech. Przemarzłam, zawyrokowała w półśnie.
— Mamo! — piszczał ten sam szczeniak. — Śmierdzi mu z pyszczka!
— Przestańcie już, przestańcie! — błagał ktoś inny. — Na Gwiezdnych!
Biała Zamieć, chociaż cierpliwa i nie w pełni sił jednocześnie, doszła do jednoznacznego wniosku, że ciężko jest cieszyć się dobrym snem, kiedy wokół panuje tak okropny, bezczelny obłęd i nieporządek. Mimo że bolał ją każdy fragment pokrytego gęstą, białą sierścią ciała, a umysł nie zdążył zreflektować się po wczorajszym wieczorze, dźwignęła się na łapy ze jęknięciem.
Dopiero wtedy jej pyszczek smagnęły nachalne, oślepiające promienie porannego słońca — odbiwszy się od grubych warstw śniegu, kierowały się prosto do brązowych oczu, zapewniając tym samym całą gamę szczególnie nieprzyjemnych uczuć ściśle związanych z pobudką. Największym kłopotem, który w nich, to jest, pobudkach, tkwił, było to, że co ranka trzeba było mierzyć się z wyzwaniem przeżycia następnego dnia, gdzie do wieczora prowadziła droga przez gąszcz niepowodzeń, smutku i żałości na wyłączność. Biała Zamieć co prawda tego kłopotu nie miała, ponieważ jej podejście do życia przedstawiało się w nieco bardziej optymistycznych barwach, niemniej jednak warto przedstawić, jak dla całej reszty malował się ten ranek, choćby dla kontrastu.
Lub podkreślenia, że ten konkretny ranek, zdawałoby się, nie różnił się od żadnego poprzedniego.
Kiedy przezwyciężyła zaspanie, a irytujące zawroty głowy względnie się uspokoiły, zmieniła kurs na wschód, ku dostrzeżonym nieopodal pyskom znajomych postaci. Czarno-biała samica żywo wymieniała się informacjami z dwoma pozostałymi psami, wśród których Biała Zamieć rozpoznała rdzawą sierść medyka imieniem Płomienny Zachód. Rozmowa nie pochłaniała go równie mocno co rozmówczynie, toteż wydawał się znacznie bardziej odsunięty i milczący. Tamtego dnia umysł Zamieci przesyłał jej zaskakująco klarowne sygnały, więc nawet nie zawahała się, kiedy przez głowę przeszła jej myśl o nawiązaniu rozmowy z psem.
— Płomienny Zachodzie! — przywitała go serdecznie, w truchcie taksując spojrzeniem dwie postacie obok. Niefortunnie, nie znała ich imion, ale nie sprawiały wrażenia szczególnie wartych zajmowania pamięci — już lepiej spożytkować ją na utworzenie prywatnej encyklopedii rodzajów traw, znacznie przydatniejsza sprawa. — Mignął ci się może Niezgrabna Jemioła? Sprawa jest dosyć śmieszna, bo go tak jakby zgubiłam i są-...
— Niezgrabna Jemioła! — uniosła głos jedna z psin. — Dziecko drogie, o czym ty pleciesz? Niezgrabna Jemioła, mój syn, jakbyś chciała wiedzieć, jest w tej chwili w legowisku wojowników i nie wybiera się nigdzie do wieczora! Jak mogłaś go zgubić?
Po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu Biała Zamieć poczuła się zmieszana.
Poza tym, dlaczego wszyscy wciąż jej przerywają?
— Niemożliwe! — zaprzeczyła ze zdecydowaniem.
Chciała uargumentować swoje słowa, ale kiedy zasięgnęła pamięcią do zeszłego wieczora, okazało się, że, poza drobnymi faktami, umknęło jej praktycznie wszystko i choćby chciała wydobyć z nich jakikolwiek, nawet pokraczny kształt, nie była w stanie. Na Gwiezdnych!
— Przecież w legowisku wojowników nie widziałam Niezgrabnej Jemioły!
W zachowaniu Białej Zamieci było coś infantylnego, ale nie potrafiła określić, jakie objawy ją tak naprawdę nękały.
— Legowisku wojowników! — powtórzyła z kpiną czarno-biała. — Musiały pomylić ci się drogi, ponieważ na własne oczy widziałam, jak wychodzisz ze żłobka.
Żłobka?, zdziwiła się w myślach. Oczywiście, Biała Zamieć nie była najdojrzalszą suką w Ventus, najpewniej trzymała się ścisłego końca tego rankingu, ale ostatnim, czego się spodziewała, jest nocowanie razem ze szczeniakami. Ruszyła swoim niewielkim mózgiem (chociaż lepiej Zamieci nie obrażać, bo to nie mój charakter i tylko opisuję tę niecodzienną historię) i połączyła wszystkie puzzle. Było ich niewiele, bo od momentu opuszczenia żłobka dzieliło ją raptem paręnaście kroków, ale cała ta seria przedziwnych przeczuć skumulowała się i Biała wreszcie mogła postawić diagnozę.
Problem w tym, że wcale nie chciała.
— Szczenięta nie śpią z wojownikami, skąd ty się urwałaś?
W jednym momencie zalała ją fala odblokowanych wspomnień. Pieprzony Święty Mikołaj, jego zasrane renifery i Jerzy z Białegostoku. — Jak się nazywasz, szkrabie? — zapytała druga, samica o ziemistej barwie sierści. Z jej zielonych oczu biło sympatią, czego nie można było powiedzieć o pierwszej z nich, starej, wiedźmowatej jędzy.
— Biała Zamieć!
— Co to za kpina! — oburzyła się czarna. — Przed chwilą z nią rozmawiałam!
— Czemu tak na siebie krzyczymy! — odparowało bezmyślne szczenię.
— Bo kłamiesz, dziecko! Gdzie jest twoja matka?
Dobre pytanie. Biała Zamieć westchnęła.
— Dobra, nie to nie — rzuciła. — Wiecie przynajmniej, czym jest zaćma? Proszę, proszę, proszę.
— Płomienny Zachodzie, weź ją. Ten mysi móżdżek najadł się zapewne jakichś jagód i teraz plecie trzy po trzy — polecono rudawemu medykowi, który milczał, odkąd tylko Biała dołączyła do tego trzyosobowego kółeczka adoracyjnego.
Delikatnie skinął łbem i zanim Zamieć otworzyła pyszczek, żeby wydusić z siebie jakiekolwiek słowo, zerknęła ku górze, ku jego spojrzeniu i zrozumiała, że to właśnie Płomienny Zachód był kimś, kto jest w stanie jej pomóc.
— Co się dzieje? Dlaczego nagle stałam się taka… mała? Gdzie podziały się moje łapy i ogon? — Spojrzała na swój mały kikut imitujący prawdziwy ogon. — Halo, halo, ja chciałabym wiedzieć.
— Poczekaj, aż dojdziemy — wymruczał, zwalniając nieco, żeby dorównać jej kroku.
Znała medyka nie tylko z widzenia, kilka razy udało im się zamienić słowo. Był dosyć przydatny, jeśli chodzi o swoje umiejętności, a Gwiezdni nie przewidywali dodatkowych szamanów, więc siłą rzeczy pewną styczność mieli, choćby w przypadku leczenia notorycznie zdarzających się urazów. Kiedy przemykali obozem, oddaleni od tłumów, zdawał się dziwnie podekscytowany, jak gdyby wiedział, co się święci. W przeciwieństwie do Białej Zamieci, której niewiedza wierciła dziurę w brzuchu.
Wprowadził ją do tej części stajni, którą widziała na własne oczy niejednokrotnie. Zapach najróżniejszych ziół drażnił ją w nos i sprawiał, że była na granicy między kichaniem a niekichaniem — okropne, wszyscy to kiedyś przeżyliśmy. Szczenię przez dłuższą chwilę walczyło z pokusą wydmuchania swoich zarazków, co nie umknęło uwadze zbitego z tropu Płomiennego, który przyglądał się jej z zainteresowaniem. Usiadł w kącie swojej małej posiadłości i czekał, aż Zamieć doprowadzi się do porządku.
— Cóż… — zaczął ostrożnie. — Miałaś kilka pytań, ale myślę, że powinniśmy zacząć od… wywiadu. Jesteś w stanie powiedzieć, co się stało?
— Co się stało? — powtórzyła. — Płomienny Zachodzie, pytałam cię o to samo! Skąd miałabym to wiedzieć?
— Nie miałaś żadnych osobliwych przygód?
Zawahała się.
— No pewnie, miałam. Ostatnio wpadłam do rowu za rzeką i Złoty Popiół musia-...
— Och, Biała Zamieci, nie — przerwał jej medyk. — Dobrze wiesz, o czym mówię. O… tym. — Wskazał pyszczkiem na jej malutkie, drobne ciałko kilkumiesięcznego szczeniaka. — Udzieliło ci się dziecięce myślenie, co?
— Nie, taki mam styl życia. No i zdarzyło, ale… — przeciągnęła porządnie „a”.
— Ale?
— Nie uwierzysz mi.
— Inaczej ci nie pomogę.
— Pewnie. Nie uwierzysz, mówię ci. Moje słowo.
— W takim razie musisz radzić sobie sama. — Uniósł zad.
— Nie! — wrzasnęła Zamieć.
— Dobrze, już. — Odetchnęła.
— No to wyobraź sobie wczorajszy wieczór, wyszliśmy z Niezgrabną Jemiołą na patrol, aż tu nagle, cyk, nie ma Jemioły. Wróciłam do obozu, zamieniłam słowo z Orzechową Gwiazdą i doszłyśmy do wniosku, że na dobrą sprawę wypadałoby znaleźć Niezgrabnego, bo obie wiedziałyśmy, kto obwiniłby nas obie za jego zniknięcie. — Mowa była, oczywiście, o wiedźmie, z którą, na ich nieszczęście, mieli okazję rozmawiać. — Poszłam do lasu, przeszłam dobry kawałek drogi. — Pokazała łapami, jak dobry. Co prawda gest wskazywał na to, że przeszła zaledwie mysi skok, ale medyk był wystarczająco sprytny, żeby domyślić się, o co maluchowi chodzi. — I nagle pojawił się…
— Święty Mikołaj — powiedzieli jednocześnie.
— Skąd o tym wiesz? — pociągnęła go za język.
Minęło trochę więcej niż moment, zanim Płomienny Zachód zebrał odpowiednie słowa.
— Bo znamy się z kotem burmistrza — wybełkotał, wyraźnie zawstydzony.
Było mu wstyd za kablowanie! Biała Zamieć była tego pewna jak sto pięćdziesiąt!
— Jakiś czas temu, kiedy drzewa nie były jeszcze tak nagie, minęliśmy się w lesie. Przyznał mi, że na ostatniej wizycie weterynaryjnej stwierdzono u niego zaćmę i, faktycznie, widział gorzej. To był ranek, razem z Bryzowym Szeptem patrolowałyście okolicę i akurat widzieliśmy was zza krzaków. Wolałem, żebyście mnie nie widziały, więc popchnąłem Boba głębiej w zarośla, pokrótce wyjaśniając sytuację. Nie jestem z tego dumny, ale przedstawiłem wasze imiona, na jego prośbę zresztą. — Uciekł wzrokiem w stronę ziół. — Biedaczyna, był tak zafiksowany na punkcie swojej choroby, że przekręcił twoje imię. I gdy Edward, pies królowej, zapytał go o zaćmę, moje wspomnienie o tobie potraktował jako przeznaczenie.
Biała Zamieć jęknęła przeciągle.
— Mówił coś, co może być nam przydatne? — medyk zmienił temat.
— Nie. Tak. Nie. Tak! Tak, mówił!
— Powiesz mi?
— No jasne. To było coś jak: przyjdź jutro, wszystko wróci do normy.
— Jutro? Czyli dzisiaj wieczorem?
— Dokładnie.
— Cholera — zaklął po cichu. — Mamy problem.
— Problem?
— Jutro jest dzisiaj. Ale wczoraj jest… też dzisiaj, jeśli rozumiesz.
— Absolutnie nie.
— Cholera — powtórzył. — Nie miej wątpliwości, że chcę ci pomóc i spróbuj mi… zaufać. Musisz tam pójść, dzisiaj wieczorem, ale jednocześnie spróbować powstrzymać swoją starszą wersję. Ta anomalia nie powinna mieć miejsca, nie powinnyście się nawet spotkać, jednak nie masz innego wyjścia, Biała Zaćmo — powiedział z uśmiechem na pyszczku. — Ten problem, o którym mówię, polega na tym, że…
— Jakim cudem mam zatrzymać siebie z… z…
— Przeszłości? — dokończył za nią. — Takim, że chociaż z twojej perspektywy to już się zdarzyło, dla mnie wciąż jesteś na polowaniu i wrócisz z niego w południe, po czym aż do wieczora będziesz szwendać się z klanowymi, dopiero wieczorem wychodząc na patrol z Niezgrabną Jemiołą. Rozumiesz? Na szczenięcym pyszczku malowało się zdziwienie.
— Cofnęłam się w czasie?
— Mikołaj cię cofnął — naprostował Płomienny Zachód. — A tak właściwie to życzenie Jurka z Białegostoku.
Parsknęła mimo udawanej powagi.
— I mam czekać do wieczora, tak? — upewniła się.
— Dokładnie tak. — Skinął łbem, przegrzebując zapasy ziół. — Jeśli chcesz, mógłbym podać ci coś na sen, ale nie mam pewności, że obudziłabyś się przed zmrokiem. Nie opuszczaj obozu, zajmij się czymś typowo szczenięcym, staraj się nie robić sensacji z tego… kim jesteś. Albo byłaś. I pamiętaj, że mogą dziać się różne rzeczy. Chociaż mogą być absurdalne, nie przejmuj się.
Do wieczora pozostawało jeszcze tyle czasu! Dobrze wiedziała, z jakiego powodu Płomienny Zachód zakazał jej wychodzenia poza stajnie, ale co ciekawszego miała do zrobienia? Czy czekały tu na nią jakieś niespodzianki? Nie, oczywiście, że nie, tylko zaspy, zaspy, zaspy, śnieg, więcej śniegu, szkielety po zjedzonych zwierzętach, zamarznięte myszy, końskie odchody i psy, z którymi nawet nie mogła szczerze porozmawiać. Jedynym towarzystwem były szczenięta.
Śnieg padał i padał nieustannie, jak gdyby wszystkie chmury skumulowały się w jednym miejscu i zdecydowały, że będą opróżniać zapasy tak długo, aż wszystkie psy pozamarzają. Biała Zamieć co rusz zerkała ku niebu i opuszczała wzrok za każdym razem płatek śniegu wpadał jej do oczu — mrugała agresywnie, mimo że ten zdążył się roztopić i spłynąć z białego policzka. W tej części obozu stała w śniegu jedynie po połowy łapek, tak więc poruszanie się nie było zbytnim problemem. Ale i tak tkwiła w bezruchu.
Mogła zrobić tyle ciekawych rzeczy! Dostała szansę — na jeden dzień powrócić do roli szczeniaka i przyglądać się wszystkim ciężko pracującym wojownikom ze śmiałym wyszczerzem na mordce, zbierać kwiaty na łące bez obawy, że ktokolwiek mógłby ją oceniać, pleść bzdury wyssane znikąd, jak to młodziki mają w zwyczaju, nawet uczyć rówieśników niektórych sztuczek, jakie zostały przez nią przyswojone na treningach z jej mentorem. Była świadoma tego, jak poważna była cała sytuacja, ale jednocześnie czuła się zagubiona równie tak mocno, jak szczeniak, który dopiero przyszedł na świat — pomijając niewygodny fakt, że, w istocie, szczeniakiem była. Ale wszyscy wiedzą, że używanie idiotycznych porównań to stary chwyt.
Tak na dobrą sprawę, nikt nie przejmował się małym szczeniakiem krążącym po stajniach do momentu, w którym została przechwycona przez niewielką grupę swoich rówieśników. Dwie szare kulki brodzące w zaspach, wyraźnie ze sobą spokrewnione, patrzyły na Białą Zamieć z kpiną wymalowaną na niewinnych pyszczkach.
— A ktoś ty? — zawołał pierwszy z nich. — Wyglądasz mi na sierotę, dziewko!
— Daj spokój, droga Ojcowska Łapo — odezwał się drugi. — Nie nękaj biedactwa.
— Bo co? Bo boli, żeś sam ojca do grobu wpędził? — odparował.
Zarówno jak i jeden, i drugi jegomość prezentowali się całkowicie normalnie i Zamieć nie dostrzegała w nich niczego, co miałoby powodować jakikolwiek strach. Nie zdawali się starsi od niej, tak więc stanęła pewnie, wypięła pierś i uniosła lekko łepek.
— Poza tym, nie wtrącaj się, Słowacka Łapo, zawsze byłeś taki miękki. O, nadciąga Zwycięska Łapa! — Szczeniak przypominający szaraka wskazał na kolejnego szkraba zbliżającego się ku nim, który różnił się od tamtej pary tylko i wyłącznie kolorem sierści — jego była kasztanowa. — Zwycięska Łapo, gdzieś się podziewałeś?
— Mój szanowny, Ojcowska Łapo, podążał pagórkami po twojej prawicy, poszukując szczęścia w tych niebiańskich obłokach — wtrącił się ponownie Słowacka Łapa. — Zwycięska Łapo, jak miło cię tu widzieć.
— Przyglądałem się granicom naszej ojczyzny — odparł zdecydowanie nowoprzybyły. — Co to za zgromadzenie?
— Zwyczajowe! — odparł Ojcowski. — Napotkaliśmy tę oto postać w drodze do jaskini, a kimże jest, nikt nie ma pojęcia.
— Jestem Biała Zamieć! — wtrąciła się nasza słodka kulka radości.
— Biała Zamieć! — zachwycił się Słowacka Łapa. — Niesamowite!
— Dziękuję, twoje imię też brzmi pięknie!
— Nie wyglądasz na wojowniczkę, dziewko, a mimo to nosisz dorosłe mienie — trafnie zauważył ten mniej miły spośród szarych.
— Dajże jej żyć, dajże, Ojcowska Łapo! — jęknął drugi z nich. — Zwycięska Łapo, czy możemy ruszać?
— Możemy.
— W takim razie m-...
— Nie! Dlaczego nosisz takie imię? — przerwał Słowackiej Łapie Ojcowski.
— Ojc-... Ja nie sądzę, żeby to miało…
— Dlaczego?
Kiedy Ojcowska Łapa przegadywała się z Białą Zamiecią, Słowacka Łapa nieudolnie starał się uspokoić przyjaciela. Zamieszanie skończyło się w momencie, gdy Zwycięska Łapa odchrząknął.
— To naprawdę niekul-...
— Tak naprawdę jesteś zwykłym leszczem — padło nieoczekiwanie z pyska Słowackiej Łapy.
Wszyscy spojrzeli się po sobie i zanim Ojcowska Łapa zdążył pozbierać rozsypaną godność, grupa samców zniknęła między drzewami. Minęła dłuższa chwila, zanim do Białej Zamieci doszło, co rozegrało się na jej oczach. Pomijając przedziwny język, którym posługiwały się te młodziki, widziała ich pierwszy raz na oczy, co zadziwiało ją niesamowicie — w końcu cofnęła się tylko jeden dzień wstecz, zeszłego popołudnia nie minęła się z żadnymi… ewenementami. O ile nie oszukiwała jej pamięć.
W jej głowie wciąż dudniły słowa Płomiennego Zachodu — „I pamiętaj, dziać się mogą różne rzeczy. Chociaż mogą być absurdalne, nie przejmuj się”. Czy cały ten dzień nie był wystarczająco dziwaczny, żeby się nie przejmować? Co za beznadziejna rada!
Biała Zamieć, ku swojemu zadowoleniu i niezadowoleniu jednocześnie, cały dzień nie widziała Złotego Popiołu — co szło na plus tylko i wyłącznie kiedy patrzyła na tę sytuację z bardziej logicznej strony. W końcu istniało ryzyko, że ta by ją rozpoznała, co mogłoby zagrozić kolejnymi anomaliami czasowymi. Gdzieś w innym uniwersum Biała Zamieć nigdy nie poszła do lasu, a, kto wie, możliwe, że nawet nie wyściubiła nosa z obozowiska, a patrolem zajął się ktoś inny. W jeszcze innym zniknęła na zawsze, tak więc starała się odnajdywać w tej sytuacji nikłe pozytywy, chociaż najbliższa przyszłość jawiła się w czarno-białych barwach, ponieważ ziąb już szczypał ją w mały tyłek, a wnętrze stajni było zbyt mroźne, żeby ogrzewać się przy słomie. Poniektóre psy, przy których w teorii mogłaby się ogrzać, jedynie patrzyły na nią z pogardą i każda próba nawiązania kontaktu kończyła się nieczułym, bezwzględnym zbywaniem szczenięcia. Z tego właśnie powodu musiała cieszyć się własnym i swojego patyka towarzystwem. Owy patyk znalazła tuż przy drzwiach, a jej dziecięca dusza podpowiedziała, żeby całkowicie bez powodu wziąć go ze sobą i bawić się równie dobrze, jak gdyby obok niej znajdowała się żywa dusza. Patykowi nadała na imię Pieniek, tak dla paradoksu.
Pieniek dotrzymywał jej towarzystwa aż do zmroku, który zapadł nieoczekiwanie i równie nieoczekiwanie w drzwiach boksu, w jakim znajdowała się wówczas Zaćma, pojawił się Płomienny Zachód.
— Ruszaj, maluchu, im prędzej, tym lepiej.
Biała nawet nie protestowała, znużona całym dniem spędzonym na praktycznie niczym. Rzuciła Pieńkiem w Płomienny Zachód, aż wzdrygnął się z grymasem i stęknięciem, po czym pognała ku lasowi — temu samemu, w którym zeszłego wieczora spotkała tego drągala z siwą brodą. To jest, taki był zamysł. Miała wbiec między drzewa i wrócić do normalnego życia, ale coś, choć właściwie trafniejszym określeniem byłoby ktoś, przykuł jej uwagą dosyć głośną rozmową, która jak ostrze przecinała błogą ciszę panującą w tej okolicy.
— Czy wróci inną drogą? — zapytała zmartwiona postać, jakiej kształt rozpoznała dopiero po zbliżeniu się.
Poczuła się dokładnie tak, jak ówczesnego wieczora. Miała wrażenie, iż przygląda się sytuacji z perspektywy wysokiej, podobnej do niej jak kropla wody wojowniczki, która w rzeczywistości stała oddalona o kilka długości tak, że niemożliwe było, żeby wzajemnie się dostrzegały. Ale szczenię wiedziało, co właśnie ma miejsce oraz co musi zrobić, żeby zaburzyć linię czasową.
Ile sił w łapach, pobiegła ku Białej Zamieci.
Anomalie, rozbrzmiewało jej w uszach.
Musisz ją ostrzec, krzyczało serce.
Tępa fujaro, a n o m a l i e, szedł w zaparte umysł.
Było już za późno, choćby chciała zmienić zdanie.
— Poczekaj! Biała Zamieci, Biała Zamieci, poczekaj! — nawoływała tak głośno, że usłyszeli ją co najmniej u Bezgwiezdnych. — Zostań w obozie, nie możesz tam pójść! Uwierz mi, uwierz mi, uwierz mi!
Ale Biała Zamieć spojrzała na nią dokładnie tak, jak szczenię wieczór wcześniej — sympatycznie, acz pobłażliwie. Słowa jej młodszego klona w zupełności nie wpłynęły na jej decyzję, choć z całą pewnością zrozumiała je jasno i wyraźnie. Wymieniła jeszcze kilka zdań z Orzechową Gwiazdą, posłała Białej Zaćmie delikatny uśmiech i zniknęła w lesie.
— Co robisz tu o tej porze, myszko? — zwróciła się do niej liderka, ale Biała Zamieć myślała tylko o jednym. Musi biec! Musi gonić… Białą Zamieć! Numer dwa! Musi gonić samą siebie! — Chodź, zaprowadzę cię do stajni.
Samica wskazała na odpowiedni kierunek łbem, niemniej jednak szczeniak ani drgnął. Nie zamierzała iść za liderką, nie zamierzała tego zostawić. Nawet jeśli nie podołała wyzwaniu zatrzymania wojowniczki, ona w dalszym ciągu może wyjść na spotkanie Mikołajowi, żeby ten, zgodnie ze swoją obietnicą, zabrał ją z powrotem do zwyczajowego, codziennego Ventus, do obowiązków, do normalności, do… do Złotego Popiołu i do wszystkiego, co zostawiła. Co zostało jej zabrane.
Śnieżna zamieć nie sprzyjała jej w wędrówce i z każdym kolejnym krokiem szczenię odnosiło wrażenie, że zapada się coraz to bardziej i bardziej, że brodzi w tym śniegu jak nieporadne dziecko w baseniku. Odmarzały jej łapki, a uniesiona wysoko ku niebu głowa sprawiała, iż powoli zaczynała odczuwać nieprzyjemne kłucie w okolicach karku. Raz po raz mrugała, jak gdyby miała nadzieję, że dzięki temu uniknie dostania się do oczu płatków śniegu. Nie bała się ciemności, nie bała się zwierzyny — ot, przedzierała się przez las tak, jak za dnia. Nie wytężała wzroku, bo i tak nie dostrzegała niczego poza ciemnym, rozmazanym krajobrazem nieba poprzecinanego wąskimi pieńkami drzew. Dziękowała za śnieg, który nieznacznie rozjaśniał widok.
W końcu odsapnęła ciężko, zatrzymując się pod sosną.
— Tu jesteś, smyku — odezwał się basowo ktoś za nią.
Święty Mikołaj, pomyślała. Nie wypowiedziała tych słów głośno, zbyt zajęta wyrównywaniem oddechu. Fakt, że szczenięta miały mniejsze płuca, był niezwykle irytujący.
— I jak wrażenia? Jesteś zadowolona?
Uniosła ku niemu spojrzenie.
— Zadowolona? — powtórzyła. — To było ciekawe, ale chcę wracać.
— Pewnie, ale zanim to, dwie sprawy. — Uniósł grubego palca. — Śmieszna sprawa, bo… okazało się, tak trochę, ale tylko trochę, że chodziło o… zaćmę. Zaćmę-zaćmę. O zaćmę u jego psa. — Zaśmiał się nerwowo. — Zdarza się nawet najlepszym, no nie? No, tak, to ten. Jerzy z Białegostoku miał bardzo nieudane święta, ponieważ okazało się, że jego biedna, leciwa kundelka wciąż go nie widzi. Wiem, że masz gołębie serce i pewnie to cię nie pociesza, ale pomyślałem, że w sumie będziesz chciała wiedzieć. Za dużo „że” powiedziałem? Musisz mi wybaczyć, maluchu, po objechaniu wszystkich domów czuję się jak przebrzydłe, stare flaczysko. Wrak ze Świętego Mikołaja! — zawołał, rozemocjonowany. — Dobra, druga sprawa. Tak się składa, że nie mogę cię cofnąć.
— Co?!
— Przecież słyszałaś, słonko. Nie mogę.
— Ale…
— Dobra, dobra, bo jeszcze zesikasz się w spodnie. Chociaż nie. — Zmierzył Białą Zamieć wzrokiem. — Nie masz spodni. Tak czy inaczej, teraz nie mogę tego zrobić, ale będę mógł za… — Spojrzał na nieistniejący zegarek, którego miejsce powinno być na przygrubym nadgarstku. — No, za dwie godzinki, takie dobre.
— Co tak długo?
Zaśmiał się perliście.
— Specjalnie wyszedłem z kolacji, żeby się tu z tobą osobiście spotkać. Pomyślałem, że wysyłanie Hieronima w delegację byłoby misją samobójczą. Dla niego oczywiście. Także ten, trzpiocie, coby nie robić tu więcej zamieszania, wskakuj do moich sań. Kierunek: wielka Rosja!
Biała Zamieć wyglądała przez ramy sań z szeroko rozdziawionym pyszczkiem, podziwiając niesamowite panoramy praktycznie z poziomu chmur. Renifery przebierały kopytami w wyznaczonym przez Świętego Mikołaja rytmie, z Hieronimem i Markiem na czele, a szczenię zajmowało miejsce najdalej z tyłu całkowicie bez obawy, że mogłoby wypaść. Nie ufało co prawda gnijącemu drągalowi, ale jednocześnie czuło, iż wszystko gra. Jak gdyby sanie otaczała magiczna bariera. Czy to możliwe? Czy to życie, czy pędzi już do Gwiezdnych? Wylądowali w miejscu, w którym śniegu było jeszcze więcej, więc Święty Mikołaj wsadził ją na renifera i wspólnie pognali do stajni — ona na grzbiecie przerośniętego rogacza, a on — z worem prezentów na plecach. Podgwizdywał wesoło piosenki kompletnie nieznane Białej Zamieci szczególnie w momencie, kiedy wchodzili przez pokaźne, wyraźnie poszerzane nie bez powodu drzwi do sporych rozmiarów chaty położonej na zupełnym uboczu.
— Mówiłeś, że mieszkasz gdzieś indziej — przypomniała Zaćma.
— To mój domek letniskowy.
I nie drążyła więcej, tylko dreptała za Świętym Mikołajem.
Już w progu dopadł ją słodki zapach jedzenia, który nijak nadawał się do zidentyfikowania ze względu na jej nikłe rozeznanie w dwunożnej kuchni. Zdradzimy jednak, iż były to wonie pierników i zapachowych, waniliowych świec rozjaśniających wnętrze niemal każdego pokoju, a także dyniowych wypieków i delikatnie sfajczonego indyka. Już wówczas usłyszała gwarne rozmowy toczone ledwie pomieszczenie dalej. Wytężyła więc zmysły, niemniej jednak wszystko, co powinna wyłapać, zdawało się zlewać w wielką, niezrozumiałą plamę. Rozmawiali niewątpliwie dwunożni — zewsząd dochodziły ją charakterystyczne wonie ludzkiego potu i śmierdzących skarpet. W miarę zbliżania się do pomieszczenia głosy nabierały na sile, a pytania w głowie Białej Zamieci sukcesywnie mnożyły. Nie był to czas na wyjaśnianie czegokolwiek, mimo tego, że na język cisnęło jej się znacznie więcej słów, niż wypada wypowiadać. Zamiast tego dyskutowała z Mikołajem na temat tego, z jakiej racji nie wie, czym są świąteczne kampanie reklamowe i marketingowe zdzierstwo — staruch trochę ją powyklinał, po czym, stając w progu łuku prowadzącego do największego pomieszczenia w całej chatce, wydał z siebie głośny okrzyk przypominający sowie hukanie.
Pokój był zaskakująco duży, zważywszy na gabaryty całego budynku. Ściany oblepione do połowy zieloną tapetą zlewały się z licznie pozawieszanymi ozdobami świątecznymi z gałązek iglaków, ostrokrzewu i jemioły, a także z samą choinką stojącą daleko w kącie salonu — ubrana w błyszczące, czerwone dekoracje przyciągnęła spojrzenie Białej Zamieci. Jakie śmieszne kółka, pomyślała, zerkając na bombki, wyglądają jak jajka. Wnętrze zdobione było szczególnie bogato i już na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że staruch wydał na to przyjęcie wszystkie swoje oszczędności. Ów sfajczony indyk, którego woń poczuła na samym początku, zajmował samiutkie centrum stołu, a skupieni dookoła niego dwunożni zdawali się zupełnie ignorować jego i mikołajową obecność, poza dwiema postaciami — puszystą, niską kobietą w czerwonym, pluszowym kostiumie i brązową psiną w żółto-czarnej sukience ze skrzydełkami i w opasce z czułkami.
— W pytę — powiedziała Biała Zamieć z ekscytacją, mimo absurdalności sytuacji.
Podziwiała scenerię i stadialnie analizowała każdego gościa Świętego Mikołaja. Przy dużym oknie na zaśnieżony ogród stały dwa krzesła; pierwsze z nich było zdecydowanie szersze od drugiego i wolne, następne z kolei zajmował znany jej wyłącznie z widzenia z paru zgromadzeń samiec imieniem Płonący Konar. W świecących się każdym kolorem okularach w kształtach dolarów i długim, grubym łańcuchem zawieszonym na szyi prowadził zaciętą dyskusję z sąsiadem z lewej strony. Poza wymienionymi akcesoriami przywdział kurtkę typową dla studenciaków z lat osiemdziesiątych amerykańskiego snu z wypchaną na plecach liczbą sześćdziesiąt dziewięć. Zaraz obok niego posadzono dwunożną postać Edwarda Cullena bladego równie bardzo jak sufit nad jego głową, w swetrze z reniferkami i czerwonym drinkiem zamiast bezbarwnego szampana. Mimo różnicy gatunkowej swobodnie konwersował z Płonącym Konarem. Następny był ledwie wyglądający zza stołu piesek w złocistej grzywie umocowanej na łebku tak, że przysłaniała mu znaczną większość pola widzenia; im dłużej Biała Zaćma podziwiała jego strój, tym więcej szczegółów dostrzegała — zaostrzone kły, które odsłaniał w wyszczerzach, żółte, grube łapki i ogon zgolony tak, że dopiero na jego końcu znajdował się większy pukiel sierści. Krzesło dalej, przy dębowej meblościance, siedziała kobieta o niezwykle oryginalnym wyrazie twarzy, z czapką z dużym, białym pomponem i pończochami aż do połowy ud — plotka głosiła, że na nazwisko miała Rodowicz, ale nikt nie miał odwagi spytać o imię lub, co gorsza, te ślady po odmrożeniach na jej nogach i odsłoniętych ramionach. W przerwach między zanudzaniem Simby, który prędko okazał się Jazgotem z Bezgwiezdnych, opowieściami o swojej przyjaźni z Napoleonem Bonaparte i Poniatowskim zamieniała słówko z tą puszystą, pocieszną staruszką w pluszu — żoną Świętego Mikołaja. Przy tym stole, poza tą znakomitą czwórką, sączyła trunki trójka skrajnie różniących się od siebie mężczyzn w zakurzonych kubraczkach. Dwoje dyskutowało zawzięcie, obrzucając się najgłupszymi przezwiskami i wypominając bzdurne anegdoty z dzieciństwa, trzeci zaś przysłuchiwał im się z rozbawieniem, dłubiąc coś w swoim dzienniczku. Biała Zamieć dostrzegła również Irysowe Serce z Flumine w przebraniu wielkiego piernika, z butelką pełną alkoholu przy talerzu, bezgwiezdnego Leonisa z koloratką pod szyją i białą albą zasłaniającą jego ciało aż do łap, Białą Tęczę jako kurę i jej szkraby jako kurczęta, Ciemny Kieł z pajęczymi odnóżami i kilka innych postaci, które znane jej były wyłącznie ze zgromadzeń lub przypadkowych spotkań.
— Przestańże już, Julku — sapnął znużony mężczyzna w śmiesznej brodzie, ten nienotujący. — Rozmawiając z tobą, czuję się, jak gdybym konwersował ze ścianą.
— To się nazywa schizofrenia — żachnął się drugi, owy Julek.
Biała Zamieć parsknęła pod nosem, całkowicie przypadkiem wyłapując tę wymianę zdań między dziwnie znajomą dwójką facetów.
— Słowacki lu…
— Słowacka Łapa? — wtrąciła się.
Spojrzeli na nią znad zmarszczonych brwi.
— Dziewko, tyś to ziółko zjadła.
— Malin się najadła.
Nie potrzebowała niczego więcej, żeby utwierdzić się w przekonaniu, iż z tą grupą miała już kiedyś do czynienia.
— Dobra, panowie — rzuciła. — Nie drążmy.
Rozejrzała się ochoczo dookoła, wypatrując wśród ucztujących znajomych twarzy. Większość psów pochodziła z innych klanów, ale nie stanowiło to dla niej absolutnie żadnej przeszkody — starała się jednak skupić na kimś, kogo przynajmniej kojarzyła.
— Złoty Popiół! — zawołała w końcu.
Zastępczyni Orzechowej Gwiazdy miotała się w przebraniu zielonego liścia, przyjmując liczne komplementy ze strony rozmówcy. Na swoje imię uniosła wysoko łeb.
— Biała Zamieć! — zapiszczała z dziecięcą radością. — Słoneczko, jak miło cię tu widzieć!
Zanim Złoty Popiół porwała się ze swojego miejsca, żeby rzucić się na szyję wojowniczce, Biała Zamieć zrobiła krok w tył i zmrużyła oczy. Przeniosła spojrzenie na Świętego Mikołaja i z pytaniem wymalowanym na pyszczku wskazała na Złotą. Staruch tylko wzruszył ramionami.
— Może buszka? — zapytała zastępczyni, odwracając się do swojego towarzysza. — Hej, Snoop Dogg, daj jeszcze jednego!
— Jasna sprawa, bracie — wymruczał mężczyzna z długimi dredami i złotym łańcuchem podobnym do tego konarowego. Dopiero wtedy Biała Zamieć dostrzegła, jak duża chmura dymu unosi się wokół tej dwójki.
— Zaciągnij się — poleciła Białej Zamieci. — Porządnie!
Uderzenie jej w plecy spowodowało napad kaszlu. Dym drażnił ją nieprzyjemnie w nos. Nie miała czasu uspokoić oddechu, ponieważ Złoty Popiół bez jakichkolwiek ogródek wpychała jej diabelski przedmiot do pyska, sprawiając tym samym wrażenie, że przejęła rolę Białej jako brawurowej i temperamentnej. Lekka dezorientacja towarzysząca Zamieci sprawiła, iż nawet nie śmiała zaprotestować, tylko, zgodnie z poleceniem, wciągnęła dym głęboko do płuc. Naraz zakręciło jej się w głowie.
— Panie, co to jest? — wymruczała do czarnoskórego przedstawionego jako Snoop Dogg.
— Długo mówić — odpowiedział jej nieznajomy głos należący do, jak założyła, samca. Zanim zdążyła poprosić o rozleglejsze wyjaśnienia, zza mężczyzny wychylił się ciapkowaty pies z podobnym do niej przedmiotem zamkniętym między wargami. — Nie dbaj o to, co to, szefie, tylko płyń. Jak on. — Wskazał pyskiem na rozłożonego na czerwonym fotelu rdzawego szczeniaka z czapką z daszkiem na oczach i naszyjnikiem złożonym z łańcucha hawajskich kwiatów. — Mlecz, wszystko w porządeczku?
— Gra i śpiewa, kierowniku. — Usłyszała przekonujący dziecięcy głos dochodzący spod daszka.
— Zuch chłopak.
Tak, jak Laurency jej polecił, przestała dbać o pochodzenie spalanego zioła, usadzając się wygodnie w fotelu na lewo od Mlecza. Złoty Popiół wróciła na swoje miejsce przy Snoop Doggu. Wojowniczka Ventus traciła poczucie czasu już w momencie, kiedy zapadła się między oparciem a siedzeniem, a Laurie pochylił się nad choinką i skubnął z niej psie ciastko w kształcie kostek.
— Co jest ze Złotym Popiołem? — zapytała po dłuższej chwili milczenia, strzepując z końcówki nadmiar spalenizny.
— Ze mną wszystko gra — odpowiedziała Złota bez wahania.
— Nie no, jesteś zbyt miła. I masz za dużo chęci do życia. I energii — wyliczała Biała. — Coś mi nie pasuje.
Mogła przysiąc, że zamknęła oczy tylko na moment, ale kiedy je otworzyła, na stole, w miejscu wielkiego indyka, leżało bezwładnie ciało z potężnym wybrzuszeniem nazywanym przez dwunożnych brzuchem piwnym opakowanym w gruby, czerwony materiał obsypany białą dekoracją przypominającą śnieg. Wszyscy goście, za wyjątkiem Białej Zamieci, zasiedli już do stołu — Płonący Konar ze swoimi walutowymi okularami, troje wieszczów sprzeczających się o sposób przygotowywania bigosu, Simba-Jazgot, Rodowicz z Cullenem rozprawiający o zatrważających sposobach na długowieczność (wojowniczce udało się wyłapać frazę „krew niemowlęcia”) oraz cała horda, którą dane jej było zobaczyć tego wieczora. Wśród nich była również Mikołajowa patrząca na swojego męża z nieukrywanym smakiem. Zanim jednak ktokolwiek odważył się zrobić jakikolwiek krok, spod stołu, jak pijany wujek na imprezie, wypełzł Leonis w koloratce.
— Zgromadziliśmy się tutaj — burknął niezbyt odkrywczo — z niewiadomych mi przyczyn. Niech Gwiezdni ofiarują nam błogosławieństwo i sprawią, że nie będzie nam ciężko na żołądkach przez cukrzycę i tuszę naszego posiłku.
— Amen — odpowiedział Konar razem z chórem pozostałych gości.
— Chłopaki — odezwała się Biała. — Nie jedzcie go, no weźcie.
Spoczęły na niej spojrzenia wszystkich gości.
— Dlaczegoż? — zapytał Mickiewicz. — Mogę wam zamówić pizzę, ale zostawcie go — ciągnęła. — Pewnie niedopieczony, taki niedobry. Nie wiedziała, dlaczego tak jej na tym zależało, ale coś w jej sercu przekonywało, aby odwieść towarzystwo od tego koszmarnego pomysłu.
— Piekł się siedemnaście godzin! — zaprotestowała Mikołajowa. — Mamy mocne kotły, jak w Auschwitz!
Biała zmrużyła oczy.
— Co do kurwy? — wyrwało się Laurencemu.
— Gdzie kurwy? — Poderwał się Mlecz.
— Jeszcze nie teraz, Mlecz.
Szczenię sapnęło ze zrezygnowaniem.
— To co powiecie na pizzę?
— A co z nim? Wyrzucimy? Nie na darmo jechałam rowerem do Moskwy, by kupić lukier z pięćdziesiątego szóstego, żeby go teraz wyrzucać. I tak nie żyje. — Na dowód swoich słów Mikołajowa trąciła go palcem. Nikt nie spodziewał się, że Święty Mikołaj weźmie głęboki, gwałtowny wdech i uniesie do siadu z paniką wypisaną na twarzy.
— Żyję, podła wiedźmo!
— Uciekaj — szepnął ktoś do ucha Białej Zamieci.
— Dl-...
— Zaufaj mi.
Podniosła się z miejsca i rozejrzała po pokoju, chcąc odnaleźć wśród gości Złoty Popiół. Zastępczyni jednak nigdzie nie było, ku jej zaskoczeniu, więc Zamieć poderwała się na równe łapy i, przepraszając mechanicznie każdego, kto zagradzał drogę, skierowała się w stronę wyjścia tą samą drogą, którą tu trafiła. Zanim przekroczyła próg, zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób ma wrócić do domu, kiedy Święty Mikołaj nie jest w stanie zapewnić jej podwózki, ale wszystkie wątpliwości zostały rozwiane wraz z wyjściem na szczypiący mróz finlandzkiego wieczoru. W odległości około pięciu lisich skoków dostrzegła kształt dyniowego pojazdu z kilkoma psami zauważalnymi przez szybę w środku. Dotarło do niej nawoływanie.
— Pospiesz się, do stu tysięcy Dwunożnych. — Obróciła się z mocniej bijącym sercem do Leonisa, który nieoczekiwanie pojawił się u jej boku, zmierzając w wyraźnie tym samym kierunku. Zamiast koloratki miał na sobie czerwoną mitrę.
Biała Zamieć dorównała mu kroku, odpowiadając coś pod nosem.
Wtoczyli się do karocy w akompaniamencie tysiąca stęknięć; każdemu było zimno i niedobrze od posiłków spożytych na wieczerzy. Do pasażerów niewielkiego pojazdu, poza nią i Bezgwiezdnym, można było zaliczyć rudą parę Irysowego Serca i Klematisa przegadujących się za każdym razem, kiedy jedno z nich otworzy pysk, siedzącą w kącie Białą Tęczę, która zapytana o dzieci odpowiadała, że się zgubiły, nienaturalnie, przerysowanie wręcz ruchliwą i rozgadaną Złoty Popiół co rusz zagadującą woźnicę — Laurencego — i jego małego kompana — Mlecza. Ta dwójka z kolei zdążyła wcisnąć się we fraki z eleganckimi melonikami z wycięciami na uszy w zestawie. Samo wnętrze karocy przypominało pokój tortur. Ściany tapicerowane makowym, przyjemnym w dotyku materiałem komponowały się z podłogą wyłożoną wykładziną o nieco ciemniejszej, szkarłatnej barwie. W rzeczywistości była nieco większa, niż mogło się zdawać, toteż cała chmara złożona z sześciu psów w środku i dwóch na zewnątrz mieściła się w niej bez potrzeby ściskania się jak gąbki.
— Ruszamy! — Dobiegło ich oświadczenie woźnicy, który, nie słysząc głosów sprzeciwu, machnął lejcami.
Renifery wzbiły się w powietrze.
— Dziwna sprawa — odezwała się Biała Zamieć.
Nikt jej nie odpowiedział. Po dawnym gwarze pozostały tylko postrzępione wspomnienia. Złoty Popiół patrzyła w nicość za oknem, a zastępczyni z Flumine zajęła się futrem bezgwiezdnego lidera. Biała Tęcza, chociaż Zamieć nawet jej nie znała, zdawała się koszmarnie opryskliwa i oschła w obyciu, toteż nikt nawet nie starał się naruszać jej przestrzeni, Leonis z kolei zniknął gdzieś w mroku kąta karocy i jedynym elementem odznaczającym się na tle ściany, paradoksalnie, nie było jego ciało, tylko karminowa mitra.
— Leonis? — zwróciła się do niego Biała.
— Żyję, cicho krwawiąc. — Usłyszała w odpowiedzi.
— Ale… — Zostaw mnie, jestem smutny.
Jedyny Mlecz zdawał się w pełni sprawny na umyśle.
— Mogę cię o coś zapytać? — zagaił, usadzając się tuż obok.
— Pewnie, mały.
— Czym jest egzystencja?
Biała Zamieć zamrugała.
— To trudne pytanie, Mlecz — odpowiedziała. — Egz-...
— A gdzie trafiamy po śmierci?
— Do Coleum, to… — zawahała się, chcąc dodać na końcu to oczywiste. — No, tak, do Coleum.
— Nieprawda.
— Prawda.
— Nie.
— Nie kłóć się ze mną — powiedziała z przekorą. 
— Będę. Gwiezdni nie istnieją. Tak samo jak my.
— Nie no, my żyjemy.
— Tylko w twojej wyobraźni — rzucił, obracając się ku oknu.
Wymruczał coś, czego Biała Zamieć nie mogła zrozumieć.
— Powtórzysz?
— Powiedziałem, że…
Niespodziewanie drzwi, przez które wpadła do środka razem z Leonisem, otworzyły się, a wszystkie psy znajdujące się dotąd na swoich miejscach ustawiły się w półokręgu wokół Zamieci przyciśniętej do ścianki, mysi skok od wielkiego otworu w niej. Jak jeden mąż zaczęli recytować dziwaczne sformułowanie i zanim Białej udało się złapać za oparcie fotela, wypchnięto ją poza pojazd.
Spadała z okrzykiem przerażenia na pysku. Spadała w śniegu, pokonując wszelkie opory powietrza, desperacko wymachując łapami w nadziei, że uniosą ją tak, jak gdyby była ptakiem. Daremne próby uratowania własnej dupy. W oddali widziała tylko szarości przełamywane pojedynczymi elementami w odcieniach zbliżonych do wpadającej w czerń zieleni najpewniej porośniętych drzewami wzgórz. Nie miała pojęcia, co stanie się, kiedy uderzy plecami o twardy grunt — czy śnieg ukoi paraliżujący ból, czy trafi do gwiezdnego klanu bez zaznawania tego cierpienie. Zamknęła oczy w momencie, gdy jej oczom ukazały się czubki wysokich, iglastych lasów rosyjskiej tajgi.
Otworzyła je z ciężkim oddechem.
Wybadała podłoże — ugniecione, wyraźnie twarde, bez zasp dookoła. Przytłumione głosy dochodzące zewsząd, wyczuwalna obecność innych postaci dookoła. Mimo wszystko, wokół Białej Zamieci panował względny spokój, toteż bez większej presji czasowej udało jej się uspokoić niemiarowy dech. Promienie, jak sądziła, porannego słońca dostawały się do pomieszczenia, w którym się znajdowała, poprzez luki między belkami tworzącymi ściany, rozświetlając nieznacznie jego wnętrze. Nie panował tam mrok, ale Zamieci ciężko było zidentyfikować otoczenie, do jakiego trafiła. Jak przez mgłę pamiętała wszystko, co zadziało się przed nieoczekiwanym zapadnięciem w sen czy cokolwiek innego, czego nazwą można by było określić to, co przydarzyło się jej w ostatnich godzinach. Zamroczony umysł nie chciał współpracować nawet wtedy, gdy ostatkami sił wracała do wspomnień, które pozostawiły po sobie wyraźniejszy ślad niżeli sam kontur. Na Gwiezdnych, nigdy nie była tak ogłupiała.
— Obudziła się.
Nie miała siły, żeby unieść łeb. Głos za jej plecami wyraźnie zwracał się do kogoś innego, nie do niej samej, ponieważ w odpowiedzi usłyszała cichy pomruk.
Pomruk. Pomruki ciężko zidentyfikować, ale ten znała aż za dobrze.
Dopiero kiedy udało jej się odwrócić na drugi bok, zorientowała się, jak bolały ją wszystkie mięśnie. Wystarczyło ruszyć jedną kończyną, a wszystkie dawały o sobie znać.
— Dwa dni, Biała Zamieci, dwa dni — oznajmił rdzawy medyk. — Złoty Popiół znalazła cię w lesie po tym, jak zniknęłaś, wychodząc na poszukiwania Niezgrabnej Jemioły. To białe szczenię, które próbowało cię zatrzymać, powiedziało jej, że Jemioła trafił do obozu okrężną drogą, a ty poszłaś w głąb lasu kompletnie bez potrzeby.
— Dwa dni? Na gwiezdnych, szmat czasu — wymruczała. — Czy Nieuchwytka zdążyła przez ten czas zbiec?
— Nie — zapewnił medyk.
— A czy Złoty Popiół nie zmieniła czyjegokolwiek imienia na Tytoń?
— Nie, o to też nie musisz się martwić — odparł z parsknięciem.
Nagle zaczęła doceniać stateczność Złotego Popiołu, zerkając na nią z dołu.
— W takim razie nie straciłam dużo.
[9139 słów]
Notka odautorska: postaci mogą mieć lekko zmienione charaktery (z szczególnymi wyrazami skruchy zwracam się do lan za Złoty Popiół i Mae za Białą Tęczę), ponieważ, jak nietrudno się domyślić, wszystko, co działo się od momentu wyruszenia na poszukiwania, było tylko i wyłącznie snem Białej Zamieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz