O poranku owiewa go ciepło, tak przyjemne, jak pierwsze promienie słoneczne rozpoczynające Porę Nowych Liści. Zaspanymi myślami próbuje wytłumaczyć dziwne źródło gorąca, które z całą pewnością nie jest podobne do mrozu Pory Nagich Drzew czy kiepskiego ogrzewania w starym blokowisku. Wszystkie jego komórki mózgowe kumulują się w jedność, analizując sens idei, że Laurencemu trafnym cudem udało się przehibernować zimne miesiące, budząc się już podczas odwilży, kiedy zziębnięte kwiaty przebijają swoje główki przez kruchą warstwę śniegu. Przeciąga się, spodziewając się poczuć na skórze wybudzające go ze snu wystające sprężyny ze starego materacu, ale jego futro muska miękki materiał, na którym jego ciało roztapia się jak na chmurze. Usłyszał kiedyś, że imiona mają szczególną moc, choć jest pewien, że to jakaś stara legenda Gwiezdnych klanów; niemniej, przez chwilę poważnie rozważa przemianowanie się na Jeż czy Niedźwiedź, a nuż spadnie na niego fatum i podobnie jak te zwierzęta, on też zapadnie w sen zimowy.
Coś tyrpie go między żebra, powodując, że Laurency chichocze cicho. Najwyraźniej Mlecz już się obudził, gotowy do śniadania wygrzebanego ze śmietnika na wysypisku. Mlaska cicho, w pysku już niemal czując wyrazisty smak hot doga Dwunogów, ale jego łapy są zbyt senne, żeby poruszyć się nawet o milimetr.
— Tak, mamo, jeszcze chwilę — mamrocze, strzepując ogonem, jakby chciał odgonić szczeniaka jak natrętną muchę.
Różnokolorowe futro przejeżdża po łysej skórze, która w niczym nie przypomina bliskiego dotyku Mlecza. Zapach też wydaje się całkiem ładny, jak na przesiąkniętą smrodem sierść ucznia Bezgwiezdnych.
Laurency podrywa się gwałtownie. Co też Mlecz mógł wymyślić w ciągu jednej nocy, żeby całkowicie wyłysieć?! Stawiając łapę poza terenem legowiska, potyka się na śliskim podłożu. Nim zdąży złapać równowagę na psich pazurach, wywija orła na środku pomieszczenia, wzrokiem lustrując sufit.
— I tak właśnie, mój drogi Mleczu, nie wstaje się o poranku — wzdycha męczeńsko.
Zanim jego neurony wpadną na genialny pomysł, aby podnieść się z podłogi, nad jego pyskiem zawisa nieznajoma głowa. „Kosmita!”, pomyślałby zapewne, gdyby w ogóle wiedział, co to oznacza. Łysa, różowa istota stojąca przed nim to najbrzydsza ze wszystkich łysych i różowych kreatur, jakie Laurency w swoim życiu widział. Większość tych kosmitów wygląda i zachowuje się, jakby choćby ich dmuchnięcie mogłoby zmiotnąć przypadkowego kundla z ulicy. Ten jednak dziwnie drobny, łypie na Lauriego pełnymi podniecenia i radości oczkami, które sprawiają, że mięśnie psa rozluźniają się nieco.
— Re-ksio! — bełkocze mały Dwunożny, wyciągając łysą rękę w stronę jego futra.
Jego przodkowie powinni zrobić mu zdrową reprymendę o honorze każdego dzikiego psa. W końcu nie dotyk Wyprostowanego oburza tak bardzo Laurencego, a to jedno słowo, które mały Dwunóg wypowiedział. Co prawda nie jest żadnym lingwistykiem, żeby zrozumieć tego dokładne znaczenie, zwłaszcza zważywszy na to, że niekiedy ledwie dogadywał się ze swoimi współlokatorami w obozie. Ten wyraz brzmiał tak charakterystycznie, jak sześcioliterowe imię nadane Mleczowi przez Ćmę, jego biologiczną matkę — Reksio. Tak właśnie Bezwłosy go nazwał.
— Hola hola, kawalerze, szacunku trochę — zaczyna, siadając na wprost dzieciaka. — Wujek Laurency już nauczy cię swojego imienia. Powtarzaj za mną. Laurency. Lau-ren-cy. L a u r e n c y.
— Reksio! Reksio, Reksio, Reksio!
Nie wiedział, ile zrozumiał z jego szczekania Dwunóg, ale najwyraźniej okazał się zbyt głupi, żeby zrozumieć sens jego dumnego imienia.
Maluch zrywa się, ignorując reprymendę wojownika. Laurency śledzi uważnie jego drogę do drugiego pomieszczenia i z powrotem, kiedy wraca, podtykając psu pod nos jedzenie niewiadomego pochodzenia. Smakołyk wydziela z siebie przyjemną woń, ale zdrowy rozsądek każe mu odmówić pokusy kuszącego zapachu. Może Dwunóg właśnie podaje mu trutkę? Kiedy ostatnim razem znalazł się u Leonisa po rewolucji żołądkowej, medyk prawił mu referat na temat przesady z jedzeniem od Bezwłosych, które najwyraźniej nie jest najzdrowszą przekąską dla ich gatunku. Z drugiej strony jednak jeśli chodzi o zasmakowanie niewiadomej substancji, Laurency prędzej zaufałby obcemu Dwunożnemu, niż samemu Leonisowi.
Dzieciak wydaje się zdesperowany, aby wręczyć Laurencemu ten prezent, więc pies łagodnie zabiera przysmak z łysych łap, przez chwilę ochoczo udając, że smakołyk to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek miał w pysku. Wraz z momentem, kiedy mały Dwunóg odwraca się, Laurie wypluwa jedzenie, zamiatając je ogonem gdzieś daleko od siebie.
Gdzieś w domu rozlega się niższy, stanowczy głos innego Dwunożnego, przez który Laurencemu włosy jeżą się na grzbiecie. Mniejszy towarzysz gładzi go delikatnie po głowie, a w tym miarowym, uspokajającym ruchu jest coś takiego, że pies prostuje się w miejscu, pozwalając na pieszczoty. Może Wyprostowani wcale nie są tacy źli, oczywiście pod warunkiem, że drapią go delikatnie za uchem.
Młody znowu zaczyna się wiercić. Laurencemu do głowy przychodzi myśl, że być może z jakiegoś dziwnego powodu czuje do niego sympatię właśnie dlatego, że na swój ekscentryczny, dwunożny sposób przypomina mu Mlecza — motor w dupie, tysiąc pytań na minutę, ale z drugiej strony ten ciepły błysk w oku, który dodaje osobie czystej szczerości w działaniu. Niedługo po tych rozmyślaniach Wyprostowany Mlecz Wersja 2.0 wychodzi z pomieszczenia, a potem wraca z miękkim skrawkiem materiału. Przypomina trochę futra, które noszą Dwunożni Porą Nagich Drzew, ale to jest nieco mniejsze, w jarzących w oczy kolorach (oczywiście, jeśli Laurie nie byłby daltonistą) i fikuśnym napisem „lucky dog” (nie, żeby Laurie potrafiłby też czytać, ale gdyby umiał, z pewnością w głowie zaświeciłaby mu się czerwona lampka) zdobionym brokatem. Maluch skrada się do psa, już po chwili wciskając jego jedną łapę w otwór w materiale.
— Szefie, nie jestem pewny, czy to dobry pomysł — mamrocze, skrywając pazury przed dzieciakiem, żeby nie zrobić mu przypadkiem krzywdy. — Wiem, że w Porze Nagich Drzew trochę linieję, ale jeszcze zupełnie nie wyłysiałem, żeby załatwiać mi kolejne futro…
Ze świstem wciąga powietrze, kiedy młody zapina na rzep jego nowe wdzianko, zachwycając się wyjątkowym wyglądem psa.
Może to pora, żeby się nawrócić? Gwiezdni wiedzą, co młodziak jeszcze wymyśli, chociaż nawet oni nie są na tyle sprytni, aby sprawować pieczę nad Dwunożnymi. Może i nigdy za bardzo nie interesował się wiarą, ale skoro trzy boskie komórki mózgowe Laurencego czasem zawodziły, trzeba było sięgnąć do innych, bardziej drastycznych środków, takich jak niewidzialne siły nadnaturalne, które nie ubierają cię w kolorowe fatałaszki.
— Reksio, spacerek!
Spacerek? Trzy komórki psa pracują na takich obrotach, że niemal może poczuć iskry przeskakujące pomiędzy nimi. Nie było dane usłyszeć mu takiego słowa od Wyprostowanych, a trzeba przyznać, że jest na tyle zaawansowany w ludzkim języku, że udało mu się odczytać nawet tak dumne słowo jak Reksio.
Szybko orientuje się, co to jest spacerek. Dzieciak przynosi ze sobą długi sznur, przypominający ten należący do postrachu kundli z ulicy, Hycla. Podobne rzeczy noszą Pieszczochy, uwiązani przez swoich właścicieli, którzy za pomocą tego ciągną ich przez Drogę Grzmotu, jakby mieli władzę, by nimi pomiatać.
Cofa się. Może i pozwolił dzieciakowi na nadanie mu głupiego imienia czy przebranie go w psią kieckę, ale uwiązanie jak Pieszczocha byłoby już poniżej godności. Młodziak usilnie próbuje wcisnąć Laurencemu na szyję sznur, ale kiedy pies gorączkowo się wyrywa, w końcu odpuszcza.
— Nie spacerek?
— Spacerek, spacerek, szefie — odszczekuje, przekonany, że Dwunóg może go zrozumieć.
Jeśli wyjdą poza legowisko Dwunożnych, Laurency będzie mógł się wyrwać dzieciakowi i wrócić do Bezgwiezdnych. Mlecz z całą pewnością wierci się już na swoim posłaniu, nie wiedząc, co też jego ojciec znowu wymyślił, a Klematis mamrocze coś pod nosem, niezadowolony, że stracił z pola widzenia jakiegoś wojownika.
Szczeniak Dwunogów po raz ostatni próbuje przekonać psa do smyczy, ale ten odskakuje, przy okazji wpadając zadem w coś gorącego. Syczy, rozglądając się, żeby ujrzeć winowajcę spalenia jego złotego kupra, a przed sobą dostrzega kamienny mur, który osłania wyciągające się w stronę Laurencego języki ognia.
— Pożar! — jęczy, ciągnąc Dwunoga za nogawkę, żeby odsunąć i jego, i siebie przy okazji, od źródła płomieni. Pomimo paniki psa, młody wydaje się wyjątkowo spokojny, gładząc wojownika pocieszająco.
— To tylko kominek, Reksiu.
Znowu nie ma pojęcia, czym ów kominek jest, ale nagle zaczyna go nabierać coraz większa ochota, by iść na wcześniej wspomniany spacerek. Z każdą kolejną minutą spędzoną wśród Dwunożnych przekonuje się, że to nie jego świat; nawet jeśli mały Bezwłosy nie przejawia żadnej nuty nienawiści w stosunku do niego, ich otoczenie jest tak obce, że pies może myśleć jedynie o swoim prawdziwym domu, przy boku innych Bezgwiezdnych w ruinach starego blokowiska.
Dzieciak podnosi się, wymijając Laurencego, który — skazany na jego obecność — posłusznie truchta za nim. Młody zakłada na siebie dwunożne futro, o wiele mniej pstrokate od tego noszonego przez psa, po czym otwiera drzwi, wypuszczając wojownika przodem.
Jego nos momentalnie uderza fala zapachów. Początkowo nie wie, gdzie jest, a zewsząd otacza go sieć legowisk Dwunogów, od których psy raczej trzymają się z daleka. W oddali, pomiędzy jedną Drogą Grzmotu a drugą, dostrzega jednak rozmazaną sylwetkę ruin, która w tym momencie wydaje się cudownym omamem. Trzy komórki mózgowe zgubiły gdzieś po drodze czwartą, odpowiadającą za orientację w terenie, ale jeśli Laurency pomnożyłby odległość Ziemi od Słońca razy trzy hot dogi i dodałby do tego imię siostry matki, z pewnością mógłby wywnioskować, że znajduje się na granicy terytorium Tenebris.
Omiata go zapomniane już zimno, od którego zdążył się odzwyczaić w ciągu pobytu u Dwunożnych. Wraz z pierwszym skrzypiącym krokiem po śniegu, uderza go zastanawiająca myśl, jak długo już tutaj jest. Jarzące się zmysły utwierdzają go w przekonaniu, że to wcale nie jest sen, ale jak inaczej racjonalnie to wyjaśnić? Jak miałby wytłumaczyć Klematisowi, że pewnego dnia jakby nigdy nic obudził się w samym legowisku Dwunogów, w dodatku nawet nie próbując uciekać?
Gorączkowo rozgląda się dookoła, węsząc w poszukiwaniu jakichkolwiek poszlak. Jeśli teraz uda mu się uciec, może i wytłumaczy zniknięcie porwaniem czy innym dziwnym zjawiskiem… co innego miałby powiedzieć? Szefie- to znaczy, Klematisie, grzecznie dałem się zapiąć w fikuśną kurteczkę od Dwunożnego? I jak, do stu Dwunożnych, w ogóle znalazł się na terenie Tenebris?
W tle nawołuje go dzieciak, o którego istnieniu prawie zapomniał. Na chwilę robi mu się go wręcz żal; jego szczerość nie wywołuje w Laurencym poczucia zagrożenia, a wręcz przeciwnie, może nawet zrozumieć zasypiające w cieple Pieszczochy u boku swoich właścicieli. To jednak nie jego miejsce, ale jest pewien, że los skaże dwunogiego szczeniaka na innego, kudłatego towarzysza. W tym momencie jest jednak na niego skazany podobnie, jak Dwunóg na swojego pozornie nieznanego psa. Naśladując krok udomowionych kundli, truchta przy nodze Wyprostowanego, równocześnie lustrując uważnym wzrokiem każdy napotkany pysk.
Ulice w większości są puste — to cicha dzielnica, poprzecinana jedynie miarowym warczeniem pojedynczego Potwora. Zaśnieżone chodniki pokryte są cienką warstwą piasku, a Dwunożni na swoim zagrodzonym terytorium odgarniają śnieg. W akompaniamencie ich ruchów towarzyszą im zarówno psi, jak i koci towarzysze, którzy wesoło machają ogonami, starając się pomóc na swój czterołapny sposób. Mijane zwierzęta trzymane są na uwięzi, krótko przy odnóżach swoich właścicieli.
Próbuje dostrzec jakąkolwiek znaną mordę, ale ciężko rozpoznać mu cokolwiek poza kwaśnymi pyskami marnie drepczących pieszczochów. Za każdym razem, kiedy zatrzymuje się na dłużej niż uderzenie serca, młody Dwunóg nawołuje go po „imieniu”, zerkając przez ramię na Laurencego tak błagalnym wzrokiem, jakby znał nostalgiczne myśli psa.
W końcu rusza przed siebie, wbijając wzrok w biały chodnik. Może to tylko faktycznie wymysł wyobraźni? Wystarczy, że Laurency przeżyje ten dzień, a jutro znowu obudzi się w chłodnym legowisku wojowników.
Unosi łeb dopiero w momencie, kiedy do jego nozdrzy wdziera się zapach, równocześnie znajomy, jak i odległy. Jest pewien, że gdzieś go już spotkał; niekoniecznie miał możliwość wdychać go dłużej niż przez jeden dzień, ale z całą pewnością może go wyróżnić na tle całej gamy innych smrodów. Strzyże uszami, wyłapując każdy najmniejszy dźwięk i już po chwili zauważa zastępczynię Tenebris, Białą Tęczę, która wydaje się jedynym ratunkiem w tej sytuacji.
Co prawda poznała go imieniem Żabi Odwłok, ale zważywszy na to, że właśnie jakiś obcy, Dwunożny dzieciak nazywa go Reksiem, nie powinien jej sprawić problemu fakt, że Laurency jest psem wielu imion. Wierzy, że jakkolwiek pokręcony jest jego tok myślenia, suka odstąpi mu kłamstwa i bez zbędnych problemów wróci do domu.
Szczeniak Wyprostowanych chwilowo przestaje zwracać na niego uwagę, pochylając się nad wyliniałym, zziębniętym kotem, który sympatycznie ociera się o jego nogę i zezwala na głaskanie. Wykorzystując ten moment, Laurie szybkim krokiem przeskakuje Drogę Grzmotu, z niezgrabnym ślizgiem po lodzie zatrzymując się tuż przed Białą Tęczą.
— Spadłaś mi z nieba! — jęczy, niemal zanosząc się szlochem z ulgi. — Słuchaj, mamy misję, brak mi czasu na zbędne gadanie, musimy stąd wiać i-
Nie zwraca na niego uwagi. Przechodzi obok niego, traktując psa jak zlepek atomów niewidocznych gołym okiem. Ten jednak nie poddaje się i choć zdążył utracić już nieco wiary w siebie, potulnie drepcze za zastępczynią, pokrótce próbując jej wytłumaczyć swoją sytuację. Jeśli to jej nie przekona, będzie musiał albo wiać, ile sił w łapach, przy okazji omijając patrol Tenebris, albo do końca życia udawać pieszczocha.
Ku jego zdziwieniu, Biała Tęcza nie reaguje na żadne jego słowo, a już po chwili łączy się w duet z innym, nieznajomym dla trzech komórek Laurencego wojownikiem. Szybko spostrzega, że ten też nie przykuwa do niego uwagi, a przecież obcy na terenie Ciemnych zdecydowanie powinni ich zaalarmować. Czyżby pieszczochy mówiły w innym języku, niż dzikie psy? A może to faktycznie sen, tak, jak do tej pory łudził się Bezgwiezdny?
— Reksio! — Dziecko oplata go cienkimi łapami za szyję, wtulając się ufnie w jego futro. — Nie strasz mnie tak więcej. Bałem się, że zniknąłeś.
Skoro wszystko jest tylko snem, to dlaczego Dwunóg go widzi? Dlaczego fizycznie czuje jego dotyk, jakby dzielił się zapachami z pozostałymi psami klanu, a nie był właśnie otoczony ciałem łysego szczeniaka istot, których do tej pory starał się unikać?
— Wracajmy do domu, Reksiu — mamrocze maluch, przyciągając go delikatnie do siebie.
Okrążając domostwa, aby znaleźć drogę do legowiska Dwunożnych, Laurency zaczyna rozważać swoją przeszłość i przyszłość. Może nie powinien już nazywać siebie Laurencym? Może Reksio wcale nie jest tak złym imieniem, jak mu się wydawało? Może los próbuje mu przekazać, że lepiej spełni się jako pieszczoch? Nie, żeby wcześniej był jakimś doskonałym wojownikiem, ale przynajmniej miał swój dom i rodzinę, więc dlaczego miałby być szczęśliwy gdzieś indziej?
Resztę dnia spędza skulony (jak najdalej od rzekomego kominka), analizując, co powinien zrobić: jak ma uciec? Czy w ogóle powinien uciec? Szczenię Dwunożnych nie traktuje go źle, choć zajęłoby trochę czasu, aż w pełni rozwinie zaufanie do niego.
Przyciska nos do szklanej szyby, na której pojawiają się rozmazane plamy pary. Za oknem zapada już ciemność, charakterystycznie szybko dla Pory Nagich Drzew, a Laurency nieświadomie zaczyna rozmyślać nad tym, co dzieje się teraz u Bezgwiezdnych. Jak poczuł się Mlecz, widząc, że kolejna osoba go „porzuciła”? Czy na jego nieobecność w ogóle zwrócili uwagę pozostali członkowie? Kiedy jakiś czas temu z klanu uciekła Ćma, niewielu tak naprawdę obeszło jej zniknięcie, ba, sam Laurie zdziwił się, kiedy ponownie ujrzał ją żywą. Spędził jednak w klanie już dużo swojego czasu, blokowisko zapewniało mu bezpieczeństwo, no i sam poczuwał zobowiązanie do matkowania (ojcowania) Mleczowi, który przecież zostałby bez bliskiej osoby przy sobie.
Wstaje, postanawiając rozejrzeć się po domu i poszukać wszelkich możliwości rozwiązania swojego problemu. Zaglądając do różnych pomieszczeń, w końcu odkrywa jedną rzecz, która mogłaby mu się faktycznie przydać — w kuchni, dokładnie w tylnych drzwiach, znajduje się klapka, przez którą mógłby przejść (oczywiście, jeśli okaże się na tyle szczupły). Rozwesela się, szybko podejmując plan: kiedy wszyscy Dwunożni zasną, zakradnie się tutaj, a następnie zwieje przez klapkę, wracając do blokowiska. Po drodze może i wymyśli szybką wymówkę swojego jednodniowego zniknięcia, ale nie interesuje go już potencjalna złość Klematisa, jeśli tylko uda mu się wrócić do domu.
Z własnej głowy wyrywa go mały Dwunożny, który niebezpiecznie pochyla się nad psem. Wystraszony nagłą reakcją dzieciaka Laurency drga lekko, ale Wyprostowany wyciąga w jego stronę szyję, składając na futrzastej głowie niezdarny pocałunek.
— Dobranoc, Reksiu — szepcze. — Jesteś najwspanialszym psem, jakiego mógłbym mieć!
Przedłuża ten moment jak najdłużej może, ale kiedy dekoncentruje go głos starszej Dwunożnej dobiegający z drugiego pokoju, odwraca się na pięcie i biegnie do siebie.
Laurency zwiesza głowę. Może niektórzy Dwunożni wcale nie są tacy źli, myśli ponownie, wspominając ciepły dotyk szczeniaka. Przestępując z łapy na łapę, dochodzi do konkluzji, że to nie on jest tym najwspanialszym psem malucha. Zniknie, ale jakiś pieszczoch z pewnością lepiej odnajdzie się na jego miejscu, kochając swojego małego właściciela tak mocno, jak on kocha psa.
Minuta mija za minutą, aż w końcu niepewnym krokiem kieruje się do pomieszczenia, gdzie wpadł Dwunożny. Stara się wydawać jak najmniej odgłosów, ignorując dźwięk szczękania pazurów o podłogę, ale młodego nie jest w stanie wybudzić jego droga, kiedy jego sen zagłusza własne chrapanie. Podchodząc nieśmiało do legowiska dzieciaka, składa delikatne liźnięcie na jego dłoni, po czym zawraca do kuchni. Rzuca ostatnie spojrzenie w stronę pokoju szczeniaka, a jego serce napływa sympatyczne ciepło. Nie zwlekając, aż zdąży się zawahać, przemyka przez klapkę, w głowie mając już tylko drogę do obozu Bezgwiezdnych.
[2718 słów: 27 Punktów Doświadczenia]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz