27 grudnia 2020

Płomienny Krzew — Secret Santa

Kroczę powoli ulicami miasta. Typowy dla Pory Nagich Drzew wiatr przeczesuje moje wilcze futro chłodnymi podmuchami. Dwunożni wokół tłoczą się gdzieś, rozmawiają swoimi skrzeczącymi głosami. Ich szczenięta biegają dookoła, wprowadzając jeszcze więcej zamętu. Jedno z nich podbiega do mnie z głośnym piskiem, a ja kłapię zębami. Uważaj, szczylu. Bo zaraz skończysz z blizną na tej swojej gładkiej buźce.
Inny Dwunóg, pewnie rodzic dzieciaka-podbiegacza, podbiega szybko i odciąga ode mnie malucha, warcząc coś w moją stronę. Nie rozumiem ich języka, ale i tak domyślam się, co chce powiedzieć. Odchodzę powoli w drugą stronę. Muszę znaleźć się gdzieś indziej, zanim zdążą wezwać na mnie Hycla. To ostatnia rzecz, której teraz mi potrzeba.
Cholera, tak bardzo chce mi się pić.
Rozglądam się dookoła, szukając źródła życiodajnej cieczy. Co prawda dookoła leży śnieg, ale nie uderzyło mi jeszcze na łeb tak bardzo, żeby z uśmiechem brać zimny puch wprost do pyska. Przy przeczesywaniu okolicy lokalizuję dziwną, okrągłą budowlę. Jej kształt i wygląd to pewnie kolejny genialny pomysł Bezwłosych. Nie ma on jednak żadnego znaczenia — w końcu liczy się wnętrze. W tym wypadku wypełnione zimną wodą. Nareszcie.
Rzecz wygląda niczym wysokie, kamienne jezioro. A raczej wyglądałaby, gdyby nie tryskające z niej w górę długie strugi wody, w locie zamieniające się w niewielkie, lśniące w słońcu krople. Ostrożnie omijam miejsca, które wyrzucają ciecz wprost w niebo. Nie chcę skończyć z mokrym futrem. Zanurzam język w wodzie i chłepczę, z zadowoleniem kojąc pragnienie.
Przez chwilę mam wrażenie, że w tafli wody widzę czyjeś odbicie. Włochata suka spogląda na mnie bez słowa. Podnoszę się szybko, gotów do zaatakowania nieproszonej towarzyszki, ale zdumiony zauważam, że nikogo tu nie ma. Tylko ja i lecąca na mnie ciecz. Wspaniale.
Pochylam się raz jeszcze, aby wziąć ostatnie kilka łyków, ale tym razem przerywa mi brzmiący w uszach głos.
— Do jasnej cholery, jeśli nie dasz mi się napić, skończysz w tej sadzawce. Jako trup.
Wokół mnie nie ma jednak nikogo. Ani jednej łapy więcej niż moje cztery, oparte na ułożonych przez Dwunogów kamieniach. To nie znaczy, że głos nie znika. Co więcej, w końcu mówi coś, co mogę zrozumieć.
— Powodzenia — prycha, a ja czuję, jak w moich żyłach buzuje krew. Ktoś widocznie mnie podpuszcza. Wiem jedno: nie skończy się to dla niego dobrze.
— Gdzie jesteś… i czego chcesz — warczę nisko, próbując zachować spokój, choćby udawany. To pozwoli mi zlokalizować żartownisia.
— Przecież mnie widziałeś. — Ogłupiony zawracam głową dookoła, całkiem jak leśne sowy. Słyszę kolejny śmiech, który powoduje, że nie potrafię już dłużej utrzymać wściekłości w ryzach. — Woda, spryciarzu.
Czym prędzej zaglądam do sadzawki. Rzeczywiście, odbicie nie opuściło tych wód. Wciąż faluje delikatnie i spogląda na mnie z rozbawieniem. Unoszę pysk i kieruję się tam, gdzie powinna być ta prawdziwa suka, nie tylko ukazany przez wodę wizerunek, ale nie widzę jej. Nie stoi tu nikt oprócz mnie, a jednak odbicie złośliwie uśmiecha się do mnie dalej.
Kłapię zębami, nurzając pysk w wodę. Może tak uda mi się go pozbyć? Spowodowane przeze mnie fale na chwilę sprawiają, że włochaty pysk rozpływa się, ale już po chwili, gdy tylko płyn się uspokoi, znowu wraca na jego taflę. Jeszcze kilka razy próbuję ataku, ale nie przynosi on żadnych oczekiwanych skutków. Oblicze suki wydaje się jednak być zirytowane, jakby czekało na koniec moich nieudolnych prób. Skoro tak, to najlepiej będzie stąd iść. Może to tylko głupi omam, tak, zdecydowanie.
Zanim jednak zdążę odejść dalej, po raz kolejny do moich uszu dobiega głos.
— Możesz uciekać, jeśli chcesz. Moja niespodzianka z tobą zostanie. — Próbuję zachować milczenie, licząc, że może wtedy majak da mi spokój. — Co prawda za twoje czyny należy ci się gorsza kara, i ją otrzymasz, złotko, ale dziś miałam ochotę trochę się pośmiać. Efekt powinien zacząć się…
— Ty zapchlona, brudna ku- — W połowie zdania mój pysk odmawia współpracy.
— Teraz. Miłego dnia!
Próbuję wyrzucić z siebie stos przekleństw, ale z przerażeniem zauważam, że mój język postanowił samodzielnie wybrać słowa. Słyszę swój głos, chwalący piękny wygląd spotkanej przed chwilą suki oraz jej błyszczące oczy, choć w mojej głowie brzmiało to zdecydowanie inaczej.
Czym prędzej biegnę do klanu. Nie lubię prosić o pomoc, ale w tym przypadku chyba nie obejdzie się bez kilku ziół od medyka. Co się dzieje?
W trakcie truchtu przez osiedle domków zaskakują mnie nagłe opady śniegu. Zimne i mokre płatki zdobią moje futro. Jak ja nienawidzę tej pogody.
— Uwielbiam oglądać te wirujące w powietrzu płatki! — Uderzam pyskiem o ziemię, gdy dociera do mnie, co właśnie powiedziałem. Czy to naprawdę moje słowa? Niemożliwe, przecież to niemożliwe.
Docieram do Ruin, jednak w wejściu ktoś stoi, swoim grubym cielskiem blokując przejście. Nic dziwnego, ten klan składa się z prawie samych idiotów. Przesuń się, egoistyczny dupku!
— Ale się cieszę, że na siebie wpadliśmy! Jak mija ci dzień? — wyrywa się z mojego pyska, zanim zdążę to powstrzymać. Wojownik obraca się w moją stronę, już chcąc odpowiedzieć, ale gdy rozpoznaje, z kim rozmawia, jego wzrok zmienia się w przerażony.
— Wszystko… wszystko dobrze, Płomienny Krzewie? — pyta głupio. Nie, inteligencie, nic nie jest dobrze. Wszystko stoi na głowie.
— Oczywiście! Mamy dziś cudowny dzień. Śmiem twierdzić, że najpiękniejszy w tym roku. — Trzymając już pysk na kłódkę, przeciskam się obok niego, próbując zmieścić swoje ciało w przejściu.
Kieruję się w stronę legowiska Ciemnego Kła, w głowie licząc tylko, aby chociaż ona miała krztę rozumu i dała mi coś, co uleczy moją przypadłość. Jeśli się tego nie pozbędę, za chwilę zwariuję i sam wrzucę się wprost do tej sadzawki.
Medyczka stoi w kącie pokoju, z którego uderza mnie ostry zapach medykamentow. Z tego, co widzę, zajmuje się porządkowaniem ziół, lecz gdy tylko mnie zauważa, przerywa swoją żmudną pracę.
— Coś się stało, Płomienny Krzewie? Co tu robisz? — No tak. Raczej nie przychodziłem do niej bez powodu. Zresztą, nawet gdy miałem powód, też unikałem wizyty. Przynajmniej, dopóki Ciemna Gwiazda nie warknął na mnie, że skoro krwawię od trzech dni, to może przydałby mi się jakiś lek. Tak, Ciemny Kle, daj mi coś na to cholerstwo. Czym prędzej gryzę się w język i zaraz czuję na nim metaliczny smak krwi. Okazuje się, że jest już za późno. Zacząłem mówić, więc teraz muszę skończyć. Niekoniecznie tak, jak bym tego chciał.
— Wszystko jest w najlepszym porządku! Może ty potrzebujesz pomocy? — Patrzy na mnie z zaskoczeniem, a ja wywracam oczami. Świetnie. Cudownie. Wspaniale.
— W gruncie rzeczy, tak. Potrzebuję kilku ziół, które mi się skończyły. — Nie. Nie będę biegał nigdzie po twoje zasrane ziółka, zapomnij.
— Jasne, z przyjemnością! — Wydaję z siebie wewnętrzny jęk. W co ja się wpakowałem? I dlaczego nawet moje ciało jest dziś przeciwko mnie?
— Świetnie. Pójdzie z tobą Jeziorny Kwiat.
Dopiero teraz zauważam siedzącą w innej części pomieszczenia wojowniczkę. Idealnie, teraz nie będę mógł nawet udać, że idę wykonać zadanie. Będę musiał rzeczywiście je zrealizować. Właśnie tego dziś pragnąłem.
Mogę krzyczeć z wściekłości przynajmniej w zaciszu własnego umysłu, więc nie przestaję robić tego przez całą drogę do okolic Gwiezdnego Szczytu. Mam chociaż tyle szczęścia, że Jeziorny Kwiat nie jest fanką rozmów, dlatego dłuższa część wesołej wycieczki mija nam w ciszy.
— Lubisz zbierać zioła? — mruczy cicho, gdy docieramy na miejsce i zajmujemy się poszukiwaniami. Naprawdę, Jeziorny Kwiecie? Tak trudno było wytrzymać jeszcze drugie tyle?
Całą siłą woli, jaką mam, powstrzymuję się, by nie warknąć w jej kierunku. To tylko obróciłoby się przeciwko mnie. Mimo że umysł podsuwa mi kolejne słowa, które mógłbym wypowiedzieć, zaciskam zęby. Cicho. Po prostu bądź cicho. Jakimś cudem udaje mi się po prostu wzruszyć ramionami, co widocznie zniechęca Jeziorną do dalszego dialogu.
Udaje nam się uzbierać całkiem przyzwoity zapas, więc wracamy do klanu. Rzucamy medykamenty pod łapy Ciemnego Kła, która dziękuje nam za pomoc. Wiesz, Ciemny Kle, zdecydowanie bardziej wolałbym tego n i e robić. Reszta dnia mija mi automatycznie. Nie do końca wiem, co tak naprawdę robię, poza wykorzystywaniem wszystkich swoich sił na nieodpowiadanie nikomu, kto zwróci się do mnie choćby słowem. Na jutro planuję kolejną wyprawę do dziwnej sadzawki — może tam uda mi się pozbyć mojej choroby? Chyba to stamtąd się wzięła. Bo jeśli mam żyć tak do końca mojej egzystencji, to postaram się, aby trwała ona jak najkrócej. Innej opcji nie ma.
Kładę się w legowisku wojowników. Zmęczenie sprawia, że trzeźwe myślenie powoli mnie opuszcza. Próbuję zasnąć, ale głos kogoś, kto za punkt honoru uznał krzyknięcie najgłośniejszego dobranoc w dziejach, mi na to nie pozwala. Stul pysk, głupi pchlarzu, próbuję powiedzieć, nie myśląc za wiele. Dopiero gdy kolejne słowa moje słowa stają się dźwiękiem brzmiącym w pokoju, uświadamiam sobie, co zrobiłem.
— Dobranoc wszystkim, kochani! — Zażenowany odwracam się w kąt.
Najlepszym pomysłem będzie chyba odgryźć sobie język.
[1400 słów: 14 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz