30 grudnia 2020

Od Laurencego CD Ciernia

Laurency, co nie podlegało wątpliwości, posiadał autodestrukcyjne zapędy. Jeśli chcemy wyrażać się precyzyjnie — najpewniej wkrótce wpędzi siebie do grobu. Nie narzekałby najgłośniej ze wszystkich straconych na boskiej gilotynie dusz, niemniej jednak, w obliczu młodej śmierci, zakończyłby żywot statystycznie wcześnie, sprawiając Mleczowi niejaką traumę. Lekkomyślność to pojęcie płynne, a jej definicja niezaprzeczalnie zależy od moralności bohatera, z którego oczu patrzymy. Czy straszenie obcego psa jest obiektywnie rozsądne? Nie. A czy Laurency robi sobie cokolwiek z rozsądku? Również nie.
Gdyby zapytać go o to, czy miał jakiekolwiek złe zamiary, przypuszczalnie zacząłby panikować, wzbraniać się i dramatyzować. Spójrzcie na niego — czy ta kupa łaciatej sierści ze wciąż pełnym po wciągnięciu całego hot-doga trzyletniego Dwunożnego żołądkiem i kawałkiem szyszki zamiast mózgu byłaby w stanie działać umyślnie na czyjąś niekorzyść? Obawiam się, że zadaję zbyt dużo pytań. Ale odpowiedź na większość z nich brzmi „nie” i, tak, mam na myśli również pytania o to, czy Ziemia jest płaska.
Krzaki były nieszczególnie wygodną kryjówką, ponieważ od gruntu ciągnęło chłodem, a wilgoć, wydawałoby się, nieśpiesznie przenikała do cielska Lauriego, zmrażając mu zad do granic. Zeschnięte liście opadały na ziemię przy każdym jego ruchu, co tylko potęgowało hałasy, które, bądź co bądź, powodował, co rusz zmieniając swoją pozycję na inną, przypominającą skrajnie niewygodne pozy praktykowane przez jogistów. Mówili mu — „Laurency, przestań jeść tyle fast-foodów, roztyjesz się”, ale on nie słuchał. Nie, tylko żartuję, nikogo nie przejmował stan zdrowia Bezgwiezdnego. Ale gdyby miał wśród rebelianckich wykolejeńców jakichś przyjaciół, z całą pewnością słyszałby od nich słowa troski. Tak czy inaczej, teraz pokutował, kiedy nie mógł poruszać się między gałęziami tak bezszelestnie, jak dotąd mu się udawało; to dodawało mu mniej więcej minus tysiąc do bycia dobrym szpiegiem.
— Nie możesz zamarznąć jeszcze teraz.
Samczy głos nie zapalił żadnej lampki w niewielkim, udającym prawidłowo prosperującą działalność umyśle Laurencego, toteż Bezgwiezdny degenerat raz jeszcze zastanowił się, czy to, co wówczas robił, było wystarczająco bezpieczne i stanowiło odpowiedni grunt, po którym mógł stąpać bez większych obaw. Postać śnieżnobiałego samca uspokajała się poprzez dialog z samym sobą. „Jest zupełnie jak ja!” — pocieszał się Laurie w myślach — „Wariat!”. Chybotał się na swoich krzywych łapach, przechylał się raz do tyłu, raz do przodu, w zaciszu własnych trzech komórek mózgowych rozważając, jaka milisekunda będzie racjonalna na konfrontację z nieświadomym, rozdygoczonym samcem. „Musisz iść tą drogą, bałwanie, tą, żadną inną!” — karcił się nieustannie. Nie miał odwagi, żeby przekląć jegomościa choćby w myśli, w obawie, iż jakimś cudem, nie rozdrabniając się nawet nad tym, jakim niby, usłyszałby obelgę i obraził na Lauriego. Co to by była za strata!
Ni stąd, ni zowąd, pod łapą Laurencego trzasnęła rozłupana na pół gałązka, przerywając głuchą ciszę jesiennego wieczora. W jednej chwili jedynym dźwiękiem dochodzącym do jego uszu stał się ciężki oddech zdezorientowanego psa. Wydusił litanię bliżej niezidentyfikowanych gróźb, odsłonił kły, nastroszył się wrogo i wyraźnie podjął wszelkich starań, coby sprawić, że Laurency ucieknie z podkulonym ogonem. Bezgwiezdny wyszedł spomiędzy swoich krzewów, później otarł się o pień drzewa i w końcu stanął przed nieznajomym samcem, znaczącym chrząknięciem odpowiadając się jego warczenie.
— Spójrz na mnie, spójrz na mnie... teraz patrzysz na mnie! Teraz... dokładnie w tym momencie, dokładnie w tym momencie, w żadnym innym! Laurie wykrzywił pysk w grymasie niezadowolenia. Dokuczliwy wiatr, który terroryzował okolice już od poranka, przybierał na sile z każdym uderzeniem cukierkowego serca.
— Szefie, wycziluj fasole — odezwał się po dłuższej chwili dramatycznego milczenia. Atmosfera była wystarczająco napięta, żeby wyciągnął z rękawa asa w postaci swojego nietuzinkowego, kulawego humoru wchodzącego w wiek dojrzewania jedenastolatka preferującego Fortnite ponad Minecrafta. — Chciałbym na ciebie spojrzeć, ale zbytnio promieniujesz pięknem, żebym mógł choćby rozchylić powieki.
Przez dłuższy moment rozważał, czy nie objawić się jako wysłannik Gwiezdnych w nadziei, iż jegomość okazałby się wierzącym, niemniej odrzucił tę ideę przez niepewność związaną z wiarą nieznajomego. W zamian postawił na swoją zwyczajową, nudną jak flaki z olejem gadkę.
— Nie to, że nie masz w sobie za grosz urody, ale tak na poważnie to chodzi o wiatr. Nie mogę otworzyć oczu, bo są mokre, a jak są mokre, to wtedy jest mi w nie zimno. Wiesz, o co chodzi, kierowniku? Jak masz mokre oczy i ktoś ci w nie dmuchnie, chociaż nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek dmuchał ci w oczy, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo jakby się stało, to wtedy zaczęłyby cię boleć. To nawet nie jest pieczenie, tylko takie… jakbyś dotknął gałkami ocznymi lodu. Rozumiesz? — zapytał pełen nadziei. — Możesz spróbować wraz z przyjściem Pory Nagich Liści. Tak dotknąć gałkami lodu. To chyba trochę dziwne zainteresowanie, ale zależy mi na tym, żebyś uwierzył.
— O czym ty pieprzysz? — Usłyszałem w odpowiedzi.
Napastliwy, nerwowy ton białego zbił go zupełnie z tropu. „Tak, Laurie, pewnie. Zapomniałeś, że nie wszyscy na tym świecie załatwiają się kwieciem i nie każdy język jest tęczowy” — rzucił do siebie. Wiatr, który powodował ten charakterystyczny ból oczodołów, skutecznie uniemożliwiał mu przyjrzenie się rozmówcy albo spełnienie jego żądania, co, jak sądził Laurency, z całą pewnością ociepliłoby atmosferę między tą dwójką. Cierń zapewne, bo takie imię nosił ten gruboskórny awanturnik, nie był szczególnie ucieszony ze spotkania, ponieważ wyraz pyska miał dokładnie ten sam co oburzony złodziejskimi skłonnościami Laurencego bezdomny Dwunożny, który stracił posiłek w wyniku pokładania w psie zbytniego zaufania albo ten nerwowy król wysypiska, co każe mówić na siebie „wujek”, mimo że żaden pies nie jest z nim bliżej spokrewniony. Przynajmniej tak się Lauriemu zdawało. Kto by wiedział, czy trzyma swojego pisklaka na łańcuchu.
— Tak w sumie to o niczym konkretnym. — Gdyby miał ludzkie ramiona, wzruszyłby nimi. Psia sylwetka zmusiła go do ograniczenia się do kiwnięcia łbem. — Czasami sam się nad tym zastanawiam — rzucił od niechcenia, z impetem uderzając zadem o zmarznięty grunt. Liście zaszeleściły.
Pies nawet nie myślał usiąść.
— Liście! — wrzasnął. — Liście! Liście! — powtarzał jak w amoku, kiedy na jego pyszczku malowała się najprawdziwsza troska i obawa. Kiedy uniósł głowę ku łaciatemu Bezgwiezdnemu, jego wyraz zmienił się diametralnie. Agresja w wykonaniu Ciernia wyglądała co najmniej komicznie, ponieważ puchata, biała sierść sterczała mu na wszystkie strony, zmieniając go w zdenerwowaną, letnią chmurkę z kilkoma czarnymi łatkami. Chmurka ta pod żadnym pozorem nie niosła za sobą burzowej przepowiedni, więc Laurency traktował całą tę czarcią otoczkę z przymrużeniem oka, prędzej jako fanaberię albo lichawy mechanizm obronny.
Kiedy wiatr przestał wiać, jak gdyby chciał wyłupać Laurencemu gałki oczne, Bezgwiezdny skupił na Cierniu całą swoją uwagę. Zmierzył go wzrokiem od góry do dołu i choć kiepsko miała się jego zdolność odczytywania mowy ciała, od jego nowego koleżki bezsprzecznie biła wroga aura. Laurency miał w dupie wrogą aurę i nie odwracał wzroku, podziwiając wszystkie łatki zdobiące kredową szatę sprawiającą wrażenie tak mięciutkiej, że gdyby tylko nie opryskliwy właściciel, który gotowy był oskórować mu pysk w wypadku, gdyby poruszył złą kończyną, wojownik bez chwili zawahania wtuliłby się w futro i zapomniał tabliczki mnożenia.
„Dobry pomysł nigdy nie jest zły. Albo przestarzały” — pomyślał, obserwując patrzącego z pełną skruchą na zgniecione jego udami liście Ciernia.
— Liście! Liście! — zawtórował mu Laurie.
— W czym tkwi twój problem? — odparował biały samiec, ponownie odsłaniając kły.
— Liście! Liście! Nie słyszysz, co mówią?
— Że co? — oburzył się.
Laurency wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze tak, jakby sprawiało mu to nienaturalną trudność.
— Śpiewają — wyszeptał tonem fanatyka. — Śpiewają o… o… 
Cierń nastroszył się jak kura.
— O?
— ...o królikach.
— Co?
— Nie słyszysz? To pieśń — kontynuował w obliczu strachu przed bijatyką. Cierń nie budził w nim większych obaw, ale jego kły uśmiechały się aż nazbyt szyderczo. Nikt nie lubi narwańców. — Króliki są… eee… są białe! I szare, ale te lepsze są… cza-... nie, białe! Liście mówią, że białe są najlepsze! — łgał nieudolnie. — Teraz śpiewają refren o tym, że… piękne zachody są… piękne i… — udawał nastawianie ucha — ...czerwone. Białe zające i czerwone zachody, juhu — wydobył z siebie dźwięk zachwytu. — Druga zwrotka, niezły rytm. „Nie naprzykrzaj się zbłąkanym wędrowcom, szaba-daba-da, bo… odgryzą ci ucho, szaba-daba-da, spotkanych w lesie zostaw samym sobie, hej, bo spotka cię zły duch-...
— Przestań!
— ...o — cytował nieistniejącą piosenkę. — Chyba wiesz, co to oznacza. Muszę lecieć.
Cierń jednak nie był usatysfakcjonowany.
— Zatrzymaj się! — powiedział do próbującego go wyminąć Laurencego.
Łaciaty Bezgwiezdny ściągnął brwi, potrząsnął uszami i przekrzywił łeb.
— Nie spodobała ci się piosenka?
Gniewna chmurka spojrzała na Lauriego raz jeszcze. Tym razem jednak Cierń nie wyglądał, jakby chciał go połknąć w całości — skłanialibyśmy się do wersji, gdzie wpierw podaje mu ziółka nasenne, a później ćwiartuje na malutkie części, żeby nie poznać, czy lecącym do jego pyska samolocikiem jest pierś, czy zad przystojnego jegomościa.
— Nie jedz mnie, proszę, proszę, proszę, proszę — pisnął Laurency, kiedy chmurka zrobiła krok w jego stronę. — Jestem niedobry, gorzki, kwaśny, słony, niesłodki, za dużo we mnie tłuszczu, zero mięsa, tylko popatrz! — Chlasnął łapą o własne udo, które zatrzęsło się jak babcina galareta. — Smakuję jak trucizna! Zatrujesz się prędzej, niż zajmie ci oblizanie zębów po posiłku, będziesz leżał jak długi, zginiesz. Nie mówię, że to źle, czasami sam chciałbym zginąć i mam nadzieję, że szybka śmierć nie przekonuje cię do jedzenia tych jędrnych pośladków, ale… proszę. Chcę spłodzić więcej dzieci. Mam jedno, panie chmuro, nie mogę go osierocić.
Kiedy skończył tę błagalną litanię, wpatrywał się w Ciernia przymilnym spojrzeniem.
— No, piękny, proszę cię. Nie wygłupiajmy się. — Uśmiechnął się przekornie. — Pójdziemy na hot-doga.
Jakkolwiek to nie zabrzmiało, „pójście na hot-doga” nie oznaczało nic innego, jak porwanie go trzylatkom.

<Cierń>
1522

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz