4 grudnia 2020

Od Laurencego C.D Mlecza

Laurency miał trzy komórki mózgowe i każda z nich odpowiadała za inny obszar jego osobowości.
Pierwsza miała za zadanie utrzymać stężenie nieheteroseksualnych zachowań w jego krwi i jeżeli ktokolwiek byłby na tyle odważny, żeby podjąć się próby udowodnienia, iż cały charakter Lauriego nie jest budowany na stereotypowym przedstawicielu gatunku canis biseksualis, prawdopodobnie udowodniłby karykaturalność podkreślania jego orientacji w każdym możliwym momencie, niemniej jednak nie ma wśród nas osoby, której serce nie rozpłynęłoby się na myśl biednego, zagubionego w świecie psa wyglądającego jak greckie bóstwo. Tak więc ta pierwsza komórka mózgowa jest powszechnie kojarzona i wiązana z bezgwiezdnymi, ciemnymi masami, dobrze wiemy, z jakich powodów. Nie wątpimy, że posiadają oni znacznie większą ich liczbę, to jest, komórek, ale omawiana część osobowości jest obecna w każdym zestawieniu cech.
Drugą komórkę równie dobrze moglibyśmy pominąć, bo jest jak irytująca dziewczynka z przedszkola, której nie lubisz, bo jest głupia, śmierdzi i ma zbyt wysoką barwę głosu. Ten fragment niewielkiego, pomarszczonego mózgu Laurencego opisać można w skrócie — „jestem dużym dzieckiem, kochajcie mnie”. Wołająca o atencję, naiwna, niemądra dziewczynka piszcząca na widok pająka ukryta w ciele pięcioletniego psa.
Trzecia, ostatnia, to połączenie pierwiastków apollińskich i dionizyjskich. Nie będziemy zajmować się tu filozofią, ale biorąc pod uwagę ten właśnie podział, Laurency balansuje gdzieś na granicy — był światłem, ale i chaosem, wewnętrzną harmonią, zewnętrznym nieporządkiem, miłośnikiem zapierającej dech w piersiach natury, jak i pragnącym „czegoś więcej”, zachłannym Lauriem o ślicznych, niebieskich oczkach i głupiutkiej gadce.
I, proszę państwa, po tym poetyckim wstępie warto podkreślić, że żadna z tych wdzięcznych komórek nie dbała o odpowiedzialne zachowanie.
A teraz, kiedy po tylu historiach, w które wplątano najróżniejsze przemyślenia na temat charakteru jegomościa, które prędko przybrały postać monologów, kiedy dokonano całkowitego exposé łaciatego bohatera, pora porzucić monotonny sposób bycia i skupić się wreszcie na sednie problemu. Był nim bez wątpienia Mlecz, cokolwiek by nie mówić na temat jego ujmującego, typowo szczenięcego usposobienia.
Gdyby nie kłopot stojący na drodze Laurencego, z całą pewnością dogadywaliby się o stokroć lepiej.
— Słuchaj, mały szkrabie — zwrócił się do rudawej kulki co rusz wyprzedzającej jego krok. — Na chwilkę musimy stać się poważnymi psami. Bądź dzielny, miły dla Mlematisa, podnieś ten swój kochany łepek i w ogóle. Pamiętaj, że rządzisz bez względu na to, co się stanie i…
— A co się stanie? — przerwał mu wychowanek.
— Nic wielkiego… raczej. — Przeniósł spojrzenie na miejsce, w którym z reguły można było odnaleźć Klematisa. — Najważniejsze jest to, żebyś nie zachowywał się niegrzecznie, wiesz? Jesteś super i tak dalej, ale to jest nasz lider. Nasz szef, Mleczyku, to jest nasz szef. Ktoś jeszcze istotniejszy od kierownika. Pojmujesz to, maluchu? On rządzi jeszcze bardziej, niż ty.
— Serio? Co robi szef?
— Rządzi, przed chwilą powiedziałem.
— Ale jak rządzi?
— No, rządzi — wymruczał Laurie. Gdyby tylko miał ludzką twarz, co może brzmieć absurdalnie, ale dla podkreślenia emocji warto ją sobie wyobrazić, najpewniej uniósłby właśnie brązowe brwi, wykrzywił usta w grymasie i przekręcił głową. Tak w prawo. Wszyscy wiemy, o co chodzi. — Jak rządzi nami mama, tak on rządzi nami.
Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co właśnie wyfrunęło z jego pyszczka, było już za późno.
— Mama! No tak, gdzie mama?
„Dobre pytanie” — nasunęło mu się na myśl. Nie miał odwagi do wypowiedzenia tego na głos. Mimo tego, iż sprytny najbardziej na świecie nie był, to wiedział, jakie ruchy są dozwolone przy szczeniętach, a których, dla spokoju, wypada unikać.
Ten przypominałby samobójstwo, umyślnie naraziłby się na potok pytań lub, co gorsza, sprawiłby, że Mlecz przestałby być Mleczem.
— Widzisz tamten kształt? To Klem. — Skinął ku rdzawej postaci. — Pamiętaj, co ci powiedziałem, kierowniku.
Mlecz zatrzymał się wpół kroku. Laurie zerknął na niego z ukosa.
— Boję się — wymamrotał szczeniak z zadziwiającą pokorą.
— Kogo, Klematisa? — parsknął ten drugi. — Też się go boję, ale nie zrobi nikomu krzywdy. Jesteśmy jego ziomkami, tak jakby. W sumie to nie jesteśmy, ale…
— Ma duże uszy?
— Co?
— Czy Mlematis ma duże uszy?
— Ee… — zawahał się. — Nie ma dużych uszu. Chyba. Możesz sprawdzić.
— A duże zęby?
— Mlecz, ja naprawdę…
— CZY MA DUŻE ZĘBY? — pisnął.
— Nie, nie, nie, nie. Nie krzycz tak, bo pobudzisz ptaki i następnym razem zrobią ci kupę prosto na ten ciekawski pyszczek — zagroził Laurency nienaturalnie poważnym tonem. — Co się podziało z twoją odwagą, Mleczyk, chojraku?
— Co to znaczy?
— A no tak. Znasz tylko kilka słów. Dobra, jeden pies, mały, idziemy do Klematisa z długimi uszami i podłużnymi, ostrymi kłami.
— Nie żartuj sobie! — strofował go maluch.
Marmurkowy samiec pokręcił łbem i w akompaniamencie świergotu bodaj skowronków poprowadził szczenię do siedliska przerażającego Klematisa. Pies, ku radości obojga, znajdował się na swoim miejscu. Okolica nie była najprzyjemniejsza i z całą pewnością nie sprawiała, że Mlecz czuł się bardziej rozluźniony niż przed momentem, kiedy jego niedoszły jeszcze opiekun straszył go potworną postacią szefa Bezgwiezdnych, jak gdyby należał do wyjętego spod psiego co prawda prawa gangu — jakby nie patrzeć, byli wyjęci spod wojowniczego kodeksu, co stanowi swoiste odwzorowanie spisu ludzkich praw i obowiązków, tudzież zbioru moralnych norm, czy jakąkolwiek inną nazwą można to opatrzyć.
Laurency, nie kłamiąc, wciąż nie był świadomy, na co się pisze i jaka sytuacja rozwija się na jego oczach.
— Klematis — przywitał go, wyszczerzając się kretyńsko. — Mam nadzieję, że nie jesteś bardzo zł-... znaczy, mam na myśli, zajęty, bo ten, no, sprawa. Jest sprawa. Dosyć delikatna sprawa, a ja przyszedłem ją rozwiązać. Chociaż nie, rozwiązać to za mocne słowo, to wszystko dopiero się zaczy…
— Laurency.
— Czemu wszyscy mi dzisiaj przerywają? No dobrze, już dobrze. — Westchnął męczeńsko. — To jest Mlecz. Urodzony jako Reksio w odległych górach za lasami i rzekami, tak naprawdę zaraz za miastem — napomknął szeptem. — Jak widzisz, szefie, znaczy się, Klematisie, Mlecz to towar małego kalibru i jest malutki, to w praktyce tylko szczeniak, który ledwo co nauczył się mówić.
— Nieprawda! — fuknęła zirytowana kulka futra. — Umiem mówić od bardzo dawna, odkąd się urodziłem!
— Tak, tak, Mlecz, pewnie. Widzisz, głupiutki jest, naiwny. — Laurie przygarnął go do siebie, zwracając się do lidera niewierzących dupków. — Kto wie, co dzieje się w tym łebku, kto wie. Tak czy inaczej. Pewnie ciekawi cię, kim jest Mlecz i skąd się właściwie wziął. Otóż… jakby ci to dosyć zgrabnie… to jest… syn? Syn. Tak. To syn Ćmy. Tej takiej. Ćmy. Nie wiem, czy chcesz usłyszeć całą historię, zapewniam, że jest popieprzona gorzej ode mnie, ale w stu procentach szczera i… tak, zdecyduj, co ja się będę produkować.
— Laurency, spokojnie. Nie musisz mi o tym opowiadać, wśród Bezgwiezdnych znajdzie się miejsce dla każdego.
— Serio? — zdziwiły się dwa głosy.
Klematis skinął. Laurie, z nieukrywanym szokiem i niepohamowaną satysfakcją jednocześnie, spojrzał na szczenię wbijające w niego spojrzenie wyrażające równie wiele, co jego własne. Bezgwiezdny podejrzewał, że podobnie, jak on sam, Mlecz nie zdawał sobie sprawy z tego powagi tego momentu i skutków, które niosła za sobą podjęta przez starszego decyzja. Chociaż Klematis ochoczo zgodził się na przygarnięcie szkraba do Bezgwiezdnych, wyraził także niemą zgodę na to, żeby Laurency podjął się trudu wychowania raptem kilkumiesięcznego wulkanu energii do momentu, w jakim malec zacznie treningi i całą zgromadzoną energię będzie mógł wyładować w ich trakcie, żeby w momencie, gdy słońce będzie najwyżej na niebie, wracać do swojego opiekuna, żeby poprzechwalać się, jakich to sukcesów nie odniósł tamtego dnia. Wizja ta przyprawiała samca o lekkie dreszcze, ponieważ już wtedy czuł presję, jaka odtąd będzie na niego wywierana — od jego podejścia zależy, na jak wspaniałego wojownika wyrośnie ten rudawy, skrajnie ekscentryczny i wszędobylski Mlecz. Mimo że nosił imię po chwaście, był to niezwykle piękny chwast i właściciel tego miana był zmuszony do noszenia go z dumą — inaczej Laurency zwróciłby go na śmietnik z nadzieją, że takie zwroty funkcjonują i nie musi zwracać żadnych kosztów.
— Klematis, królu złoty, dziękujemy — płaszczył się pod nim. — Jeśli to ma jakieś znaczenie, wezmę go do siebie, będziemy się tam kręcić, jakby ktoś czegoś potrzebował. Dziękujemy jeszcze raz, niech ci sierść służy podczas pory nagich drzew!
Oddalili się o kilka długości, zanim Mlecz otrząsnął się na tyle, żeby móc otworzyć pyszczek.
— Co to pora nagich drzew?
— Mlecz, Mlecz. Mamy całe życie na tłumaczenia, kierowniku. Caaałe życie.

<mleczak?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz