Klematisa nie znałem w ogóle, stąd też natychmiastowo zostałem przepełniony obawami. W głowie zaczęły rodzić się pytania, na które sam sobie nie byłem w stanie odpowiedzieć. Jakie ma intencje? Dlaczego Irysowe Serce się na to zgodziła? I żeby poznać prawdę musiałbym zapytać, a nie chciałem tego robić. Wydawało mi się, że mentorka była równie niepewna, co ja. A może nie tyle, ile niepewna, a nie wiedziała, jak się to potoczy. Spojrzała na mnie jednak tak samo, jak zawsze. Ciepło z jej oczu uspokajało mnie powoli, a uśmiech suczki prowadził za łapę w stronę niebywałego wyciszenia. Mogłem sobie wyobrazić siebie samego, mentorkę oraz, jak na razie, obcego mi psa na polu, ogrzewanym przez promyki słońca.
Irysowe Serca powiedziała coś do mnie, lecz nie byłem w stanie tego usłyszeć. Czułem się prawie tak, jakbym nie znajdował się na suchym lądzie, stojąc tuż przed mentorką oraz rudym psem, a pod wodą. Dźwięki nie docierały do mnie — brzmiały jak szeleszczące liście lub niewyraźne szepty. Czy traciłem rozum? Tak bardzo przejąłem się czekającym mnie treningiem z Klematisem?
Samiec lustrował mnie wzorkiem. Oczy miał podobne do Irysowego Serca i nie chodzi tu o sam kolor czy wygląd. Zdołałem znaleźć w jego spojrzeniu coś, co dotychczas znajdowałem tylko u mentorki. Poczułem się jeszcze bardziej odprężony. Uczucie niepewności odpływało ze mnie, a na jej miejsce napływało uczucie pewności siebie. Moje wielkie ambicje znów miały rację bytu — pokazanie się z jak najlepszej strony.
Płomiennorudy pies kiwnął łbem, chcąc mi tym samym powiedzieć, że możemy już iść. Irysowe Serce poszła z nami, pewnie chcąc nadzorować cały trening, który miałem odbyć. Czułem się nad wyraz spokojny. Nie dotyczyło mi żadne uczucie stresu, żaden strach, czy inne negatywne emocje.
— Będziesz walczyć z Klematisem — wyjaśniła mi Irysowe Serce, gdy znaleźliśmy się na odpowiednio dużej, otwartej przestrzeni. Rozejrzałem się i ze zdziwieniem stwierdziłem, że było tutaj równie łyso, co na polach. — Nie denerwuj się, nie stanie ci się żadna krzywda. — Uśmiechnęła się do mnie.
Oczywiście, że to wiem. Ten pies nie zrobi mi żadnej krzywdy, inaczej wyrządziłby też krzywdę suczce, a patrząc na niego, miałem wrażenie, iż martwi się o nią tak samo mocno, co ja. Być może nawet trochę mocniej.
— Czy dzisiaj...
— Spokojnie. — Poczułem ciepły język suczki na swojej głowie. — Jesteś już prawie wojownikiem.
Skinąłem łbem na słowa suczki i odwróciłem się w stronę Klematisa, który ze spokojem czekał, aż skończę. Byłem pewien, że dopowie coś jeszcze od siebie, jednakże on po prostu wystrzelił w moim kierunku. Zamurowany nie zrobiłem nic, by się obronić. Wpatrywałem się po prostu w samca i jego płomieniście rude futro, powiewające na wietrze, jak liście na drzewach. Klematis oczywiście się nie zatrzymał, tylko przygniótł mnie do ziemi, jak swoją ofiarę.
— Wybacz, zapomniałem powiedzieć, że zaczynamy. — Zszedł ze mnie.
Uwolniony podniosłem się niezgrabnie i otrzepałem z kurzu. Przez swoją nieuwagę poczułem się niekompetentnie. Zacząłem pytać sam siebie, dlaczego to zrobiłem, skoro staram się o miano wojownika. Dlaczego się nie przygotowałem, skoro poprzednim razem poszło mi tak dobrze?
— Opalowa Łapo, nie poddawaj się!
Krzyk mentorki postawił mnie na równe łapy. I właściwie sprawił również, że mogłem odskoczyć od samca, który ponownie próbował wykorzystać moje rozkojarzenie. Patrzył na mnie jak na swojego wroga, widziałem to w jego oczach. Być może tylko mi się przewidziało, ale tym razem nie widziałem spokoju w spojrzeniu Klematisa, lecz coś... innego. Nawet nie potrafiłem tego nazwać.
Klematis wyskoczył do góry i tworzył pysk, jakby próbował złapać mnie w swoje szczęki. Ponownie odskoczyłem na bok, coraz bardziej czując, że obecność przyjaciela mentorki mnie przytłacza. Czułem się osaczony i miałem niejasne przeczucie, iż Klematis od początku wie, co zrobię za chwilę. Tak, jakby przewidywał każdy mój kolejny ruch.
— Nie wycofuj się. — Uniósł łeb trochę wyżej, po czym delikatnie się uśmiechnął. Z mojej perspektywy wyglądało to jednocześnie strasznie i uspokajająco. Dziwne połączenie.
Posłuchałem się samca i tym razem ja spróbowałem go zaatakować. Obrałem taktykę podobną, co Klematis przed chwilą i próbowałem powalić samca z zaskoczenia. Nie udało mi się to jednak, co było dla mnie oczywiste. Spróbowałem więc od razu drugi raz, wbijając pazury w ziemię, by się przypadkiem nie przewrócić. Również się to nie udało. Klematis cofnął się jedyne o dwa kroki. Nie zrobił nic wielkiego, a ja byłem już cały zdyszany.
— Trochę chaotycznie — powiedział. — Spróbuj... skupić się na pozycji wroga.
Byłoby to pomocne, gdyby Klematis robił więcej kroków niż tylko dwa. Byłoby to z pewnością o wiele łatwiejsze.
Tym razem również się nie ruszył, wystawiając się na moje ataki. Pewnie chce dać mi szansę i zobaczyć, jak mi pójdzie. Obawiałem się, że tym razem znowu mi nie wyjdzie, samiec uniknie mojego ataku i na tym zakończy się moje próbowanie.
Wymyśliłem dobrą strategię. Otóż zawiesiłem łeb, chcąc sprawić wrażenie załamanego. Klematis spostrzegł to niemalże od razu, a jedna z jego łap mimowolnie drgnęła. Chciał do mnie podejść, ale walczył z tą pokusą. Jeszcze chwila, jeszcze chwila i będę mieć szansę...
Minęła chwila, tak krótka, że nie zdążyłem nawet nic przemyśleć. Moje ciało zareagowało instynktownie, odłączone od podświadomości. Łapy gnały same, ciągnąc mnie do przodu wprost na płomiennorudego samca. Jego oczy kryły w sobie zdezorientowanie, może nawet podziw i dumę. Nie mogłem tego rozszyfrować.
Otworzyłem psyk, udając, że chcę złapać Klematisa, jak zwierzynę, na którą poluję. Wszystko działo się tak szybko, tak idealnie, że nie wyczułem momentu, kiedy moje kły zetknęły się z delikatnym, puszystym futrem przyjaciela mentorki. Zaciskałem kły mocniej i mocniej, i mocniej. Oczy zaszły mi mgłą, prawie tak, jakbym właśnie dostał czymś w łeb i powoli tracił przytomność. Było jednak inaczej — nie straciłem świadomości, wiedziałem, co się dzieje wokół mnie, nie mogłem natomiast nad niczym zapanować. Zapanować nad tą nagłą żądzą mordu, nad ambicją oraz pewnością siebie, która nagle się we mnie wezbrała, jak woda w rzece. Ktoś mnie wołał, krzyczał chyba moje imię, jednakże moje kły wciąż pozostawały w tym samym miejscu. Nie drgnąłem, choć usilnie próbowałem to zrobić.
— Gratuluję.
Przeszedł mnie dreszcz.
— Udało ci się. — Całe moje ciało zrobiło się nagle niewyobrażalnie ciężkie. Samiec odsunął się, a ja runąłem pyskiem o ziemię. — Poszło ci naprawdę bardzo dobrze. — Spoglądnął na mnie i delikatnie się uśmiechnął.
<Irysowe Serce?>
[1000 słów: Opalowa Łapa otrzymuje 10 Punktów Doświadczenia i 2 punkty do treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz