27 grudnia 2020

Płonący Konar — Secret Santa

Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to bardzo kapryśne istoty. Środkowa ma ciężkie życie. Jej zazdrosne siostry lubują się we wtrącaniu w jej historię, mieszaniu w niej i utrudnianiu wszystkiego, czego tylko mogą dotknąć. Czasem jednak, kiedy uda nam się przyłapać je na gorącym uczynku, możemy się dzięki nim wiele nauczyć. 
***
Nie wiedział, co się z nim działo, nieważne ile razy próbował sięgnąć pamięcią do tego, co miało miejsce, zanim się obudził. Wytężał i wytężał swój umysł; bezskutecznie. Wiedział, jak przywoływać wspomnienia, jak sięgać do dna pamięci, ale gdy tylko próbował, natrafiał na pustkę. Jakby niewidzialna ściana blokowała mu dostęp do wnętrza własnego łba. Szybko okazało się jednak, że nie tylko z jego głową coś było nie tak. Kiedy rozejrzał się wokoło, zdawało mu się, że śni, choć teoretycznie — nie powinno. Był w końcu w domu. Drzewa otaczały go zewsząd, szum liści każdej gałązki zmieszany z przeplatającymi się głosami ptaków tworzył symfonię, która, wlewając się do ucha wojownika, przywoływała w nim uczucia, których nie potrafił nazwać. Przymknął oczy, by zasmakować jeszcze więcej. Delikatny powiew pogłaskał go po pysku, a słońce grzało od koniuszków uszu, po łapy.
Nagle rozległ się głośny trzask, który przerwał Płonącemu tę rozkoszną chwilę. Pies poderwał się i dokonał przerażającego odkrycia. Zdał sobie sprawę, że przez swoje łapy był w stanie zobaczyć trawę. Zupełnie jak przez taflę wody w rzece widzi się kamienie i ryby, tak teraz widział źdźbła, drobne kamyczki i ziemię pod własnym ciałem. Obejrzał się na swój bok i zobaczył przez niego pnie drzew stojących nieopodal, a także przebijające się między nimi błękitne niebo. Z początku wydawał się przerażony, ale szybko się opanował. W końcu jest wojownikiem, nie można tak łatwo tracić głowy. Poza tym na pewno śni, co on w ogóle wyprawia. Przejął się jak jakiś szczeniak. Spróbował sięgnąć do swej pamięci, ale ponownie natrafił na pustkę. Dziwna sprawa, ale tak to już bywa w snach. Tylko dlaczego las wydaje mu się jakiś odległy, a on sam pachnie tak dziwnie?
Nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Zresztą, nawet nie zdążyłby, bo zza drzew właśnie przedarł się czarny pies. Płonący zjeżył się. Nie był pewien, co to miał być za sen, ale przed oczami miał własnego ojca, który w dodatku zdawał się go nie zauważać i szedł gniewnie przed siebie. Z pyska Konara wydobyło się warknięcie, ale szybko się opamiętał. Przecież on sam siebie ledwo widział. Może Okopcony Pysk nie może go ujrzeć wcale?
— Poczekaj na mnie! — rozległ się krzyk. Płonącego zamurowało. To był głos jego matki. Przysiadł i nie wiedząc, co może zrobić, biernie obserwował, jak Milczący Kwiat wkracza na polanę. Kiedy pies zobaczył ją w całej okazałości, ponownie przeżył szok. Po stanie jej brzucha można było spodziewać się, że niebawem wyda na świat szczeniaki. Nagle cała scena zaczynała nabierać sensu. Ale Konar nie uspokoił się przez to, wręcz przeciwnie, emocje zaczynały wzbierać się w nim, powoli rozpalać wnętrze, iskierka po iskierce.
— Znów uciekasz od rozmowy — zaczęła z wyrzutem suczka.
— Znów mnie do niej przymuszasz.
Milczący Kwiat patrzyła jeszcze chwilę na partnera, po czym przysiadła. Okopcony Pysk podszedł do niej i choć nie wydawał się tym zachwycony, usiadł obok.
— Nie wiem jak mam rozumieć to wszystko. Widzę, jak się wymykasz, jak znikasz na całe dnie, jak mówisz, że idziesz na polowanie… — zaczynała matka.
— Bo chodzę! — wtrącił Okopcony.
— … a potem słyszę, że nie było cię w przydzielonych do tego — dokończyła, nie zwracając uwagi na jego odzywkę. — Dlaczego, kiedy chcę o tym porozmawiać, ty uważasz, że nie ma o czym?
— A co chcesz ode mnie usłyszeć?
— Prawdę. Co cię gryzie? Mogę ci pomóc, tylko mi pozwól — suczce zadrżał lekko głos.
— Dobrze wiesz, że nie możesz mi pomóc. Poza tym jestem zakałą klanu, czego się po mnie spodziewałaś?! Że wychowam szczenięta na przykładnych wojowników?! Że nauczą się przy mnie, jak być dobrym, ułożonym podwładnym?! — pies nagle wybuchnął.
Płonący, który przysłuchiwał się dotąd biernie rozmowie rodziców, zaczął lekko drżeć. Wbił pazury w ziemię na dźwięk podniesionego głosu ojca. Jego pozycja zmieniła się, tułów podniósł się odrobinę, łapy ugięły nieznacznie; był gotów do zainterweniowania.
— A co jeśli to będzie syn?... — głos mu się załamał. — Nie jestem dobrym wojownikiem, nie będę dobrym ojcem. Nie pokażę szczeniakowi, jak ma być najlepszy, najlepszy ze wszystkich… Nie umiem być przykładnym psem, nie nauczę tego naszego syna. Jeśli to będą suczki, wtedy jest jeszcze jakaś szansa. Ty je wychowasz, będą wspaniałe.
— Nasi synowie też będą. Poza tym, maluchy wychowuje się razem. Nie osobno. A jeśli czegoś się obawiasz, to przecież możemy sobie pomóc… Ja też się boję, ale w końcu jesteśmy w tym razem, prawda? — w jej głosie słychać było strach.
Okopcony Pysk nie odpowiedział od razu, zapatrzony się w horyzont siedział odwrócony od Milczącego Kwiatu. W końcu się odezwał:
— Oczywiście, że tak. W końcu to będą nasze szczeniaki.
Płonący warknął. „Kłamca — pomyślał. Nie tylko skończony tchórz, ale też kłamca”. Jego matka jednak odetchnęła cicho. Zbliżyła się do partnera i polizała go po nosie. Ten położył pysk na jej puszystej szyi.
— Trochę mi ulżyło… — głos znowu jej drżał. — Przez moment, gdy tak uciekałeś ode mnie… zastanawiałam się, czy chcesz… czy chcesz mnie zostawić.
Powietrze nagle zrobiło się jakby gęstsze. Okopcony Pysk zabrał łeb z szyi partnerki. Płonący wbił pazury mocniej w ziemię.
— Naprawdę jest lepiej, kiedy milczysz — przerwał równie ciężką jak powietrze ciszę ojciec Konara.
Kępki trawy wzbiły się w powietrze, gdy Płonący ruszył. Biegł najszybciej, jak potrafił, pchany do przodu bardziej czystą furią, niż siłą mięśni. Kiedy już rzucał się na grzbiet odchodzącego psa i miał wbić kły w jego szyję, stało się coś, czego się nie spodziewał. Zamiast wylądować na jego twardym ciele… nie wylądował wcale. Poczuł, jakby nagle spadał z wielkiej wysokości. Łapy zaczęły młócić w powietrzu i siekać je na mnóstwo kawałeczków rozczapierzonymi pazurami. Wściekłość zmieszała się z przerażeniem. Jak długo będzie jeszcze spadać? Odpowiedź jednak nadeszła dużo szybciej, niż mógł się spodziewać, bo właśnie uderzył całym ciałem o twarde podłoże. Kiedy już pozbierał się i wstał, okazało się, że nie jest już nawet na polanie. Choć nie była to największa zmiana w otoczeniu.
Wszędzie leżał śnieg i było ciemno. Czuł zimny wiatr, który uderzył go w oczy. Jednak nawet otaczające zimno nie zdołało ostudzić jego gniewu. Jak jego ojciec mógł się tak zachowywać? Dlaczego taki był? Bezsilny i wściekły zadawał sobie w kółko te pytania, aż w końcu rzucił się na pobliski pniak. Wbijał kły w jego wyciągnięte korzenie i kopał tak mocno, że spod tylnych pazurów leciały kawałki kory. Kiedy zmęczył się i uspokoił trochę, ruszył przed siebie. Nie wiedział, co czeka go tym razem, ale miał inne rzeczy do zamartwiania się. Po wyżyciu się na niewinnym niczemu pniaku gniew ustąpił miejsca dziwnemu rodzajowi smutku. Był odległy, zupełnie jak scena, której był świadkiem, ale w jakiś sposób przeszywający i paraliżujący. Ojciec mówił, że jeśli urodziłaby się suczka, to matka mogłaby ją uczyć, wychować… Czy to znaczy, że wtedy by został?... Nie, przecież wszyscy mówili, że nie był przystosowany do życia w klanie w ogóle. Sam też to powiedział. Ale co jeśli zmieniłby zdanie, jeśli zostałby trochę dłużej, jeśli stwierdziłby, że…
Z przemyśleń wyrwał go podmuch śniegu tak silny, że nieomal przewrócił oderwanego od swojej chwilowej, sennej rzeczywistości psa. Wyglądało na to, że zaczynała się ogromna śnieżyca. Płonący nie wiedział, w którą stronę powinien iść. Czy znowu miał być świadkiem czegoś takiego? A może powinien, ale nie poszedł tam, gdzie trzeba? Próbował złapać jakikolwiek zapach, wskazówkę, gdzie winien się udać, ale przy tej zawiei okazało się to zupełnie niemożliwe. Śnieg uderzał co chwila w jego ciało, aż w końcu wojownik stracił czucie. Nie wiedział, jak długo tak szedł, nie poznawał już drzew czy krzaków, które mijał. Zresztą i tak wszystkie wyglądały tak samo, zważając na to, że widział tylko ich niewielkie fragmenty.
W pewnym momencie usłyszał cichy dźwięk. A może tylko mu się zdawało? W końcu ciężko było usłyszeć cokolwiek poza świszczącym wiatrem i gałęziami trzaskającymi i spadającymi na ziemię. Jednak z braku lepszej możliwości ruszył w stronę, z której, jak przypuszczał, dochodził dźwięk. Po pewnym czasie ów tajemniczy odgłos zaczął być głośniejszy. Płonący zorientował się wkrótce, że to szloch. Kiedy był na tyle blisko, by to poznać, poznał również, kto szlochał.
Zbliżył się do powalonego pnia, za którym leżała jego matka. Śnieg przykrywał jej futro i z każdą chwilą go przybywało. Milczący Kwiat powtarzała co chwila „on… nie… mógł…”, z każdym słowem coraz bardziej tracąc oddech. Nie wyglądało na to, żeby śnieżyca miała ustać, czy uspokoić się chociaż trochę. Zaczynało się robić niebezpiecznie. Pies nie wiedział, na co może sobie pozwolić. Nie mógł rzucić się na ojca, ale może zdoła jakoś pomóc matce? Zaczął wyć, jednak nie widząc żadnej reakcji w jej z wolna gasnących oczach, zrozumiał, że to na nic. Powoli zaczęła ogarniać go panika. W końcu zdecydował, że spróbuje pomóc jej wstać. Podsunął pysk pod jej łeb i starał się go unieść. Na nic się to nie zdało. Ale przynajmniej nie zaczął spadać w nicość. Co tu można było jeszcze zrobić? Przysiadł przed matką, a śnieg uderzał w jego grzbiet, gdy bezsilny wojownik zaczął znowu wyć. Jego łapy zaczęły orać zaspy, które tworzyły się przy ciele matki, śniegu jednak przybywało tak szybko, że zdawało się, jakby niczego nie zmieniał. Bezsilny, padł na zaspę obok i w przypływie emocji zaszlochał cicho razem z nią.
Wtedy jakby coś się zmieniło. Suczka drgnęła lekko i nadstawiła ucho. Płonący Konar poderwał się i zawołał ją, ale nie usłyszała go. Musiała jednak, choć na chwilę… A może tylko mu się wydawało? Jednak matka powoli, bardzo powoli zaczęła się podnosić. Konar próbował jej pomóc, ale wydawało się, że nie mógł nic zrobić. Wiatr dalej uderzał w oba psy i zasypywał śniegiem, ale udało im się wstać. Milczący Kwiat ruszyła przed siebie, starając się osłaniać przed groźnym wichrem. Konar dreptał obok ukochanej rodzicielki, próbując wziąć na siebie choć część wydających się przecinać skórę aż do kości mroźnych ciosów. Uspokoił się, kiedy wkroczyli do obozu, pod znajome drzewa. Podążał za nią do legowisk szczeniaków, a kiedy tam dotarli, zabiło mu mocniej serce.
Matka położyła się obok małej, śpiącej, puchatej kulki. Ułożyła się tak, by znajdowała się ona między jej łapami a brzuchem. Wojownik patrzył na maleńkiego siebie, niewinnie śpiącego. Po chwili podszedł do nich i ułożył się tak, by oddzielić ich od reszty legowiska. Teraz byli tu tylko we troje. Czuł, jak w środku zaczynał czuć przemiłe, znajome ciepło, choć na zewnątrz dalej było lodowato. Kiedy już miał oprzeć pysk o bok matki, ta niespodziewanie się odezwała.
— Będziesz najlepszym wojownikiem. Najlepszym ze wszystkich — wyszeptała tak cicho, że ledwie ją usłyszał. Ale w końcu, to nie było skierowane do niego. To były słowa dla małego Płomyka. On tylko musi dopilnować, by nie okazały się jedynie nadzieją, skierowaną do Gwiezdnych.
W momencie, w którym jego łeb dotknął futra matki, zaczął spadać. Tym razem zdawało się to trwać dużo krócej. Lądowanie miał niespodziewanie miękkie, na polanie wyglądającej znajomo. Słońce wisiało wysoko na niebie, a trawa wydawała się być spragniona wody. Ani śladu po śniegu, za to dzięki ciepłym promieniom szybko wróciło mu zupełne czucie. Znajdował się w tym samym miejscu, w którym wcześniej widział rodziców. Tym razem jednak nie ich tu zastał. Zobaczył natomiast siebie i swoją dawną uczennicę. Upewnił się, że jego ciało dalej przypomina taflę wody i ruszył bliżej. Krok miał niepewny, a kiedy tylko znalazł się wystarczająco blisko, by usłyszeć ich rozmowę, natychmiast się zatrzymał, jakby coś wryło go w ziemię. Zrobiło mu się gorąco i nie był pewien, czy to przez słońce, czy przez tę rozmowę.
— Chodziło mi o ogień w walce, nie w miłości.
Kiedy tylko to usłyszał, miał ochotę uciec jak najdalej. Został jednak i patrzył, jak Jagodowe Futro cierpi. Czuł się podle, czuł, że wszystko poszło nie tak, jak miało. Czyż naprawdę nie miał lepszych słów? Czy nie mógł postępować z nią inaczej? A co gdyby…
— Nie chcę cię znać. Zejdź mi z oczu. Odejdź!
Zobaczył, jak odchodzi i zdecydował się zrobić to samo. Nie mógłby tu zostać, choćby bardzo chciał. Nie mógł się nie posłuchać. To by nie było właściwe, a zrobił już wystarczająco niewłaściwych rzeczy. Kątem oka zauważył jednak, jak Jagódka odchodziła w las. Tak właśnie w trzy różne strony odchodzili trzej różni wojownicy. Najlepsi wojownicy.
Kolejne przeniesienie nastąpiło nagle, gdy przekroczył akurat jakąś gałąź. Przez chwilę był zdezorientowany; miał wrażenie, że się cofnął. Jednak prędko zorientował się, że znajduje się na innej polanie. Ta była dużo mniejsza i cała usłana listkami. Stawiał głośne kroki, snując się smętnie przed siebie. Zmierzał ku ciemnemu psu ukrytemu częściowo pod liśćmi. Nie chciał zagłębiać się zbytnio w myśli. Bał się, co może go tam czekać. Pragnął jedynie jak najszybciej przeżyć kolejny upadek na ziemię, a najlepiej tyle upadków, żeby do końca snu nie musiał myśleć już w ogóle.
Po dotarciu do celu doznał nagle oświecenia. To nie był wcale nieznajomy pies. To nawet nie był pies. To była suczka, a konkretniej Cienista Rosa. I nie wyglądała najlepiej. Sądząc po ilości liści, które spały na jej futro musiała tu leżeć już jakiś czas. Nie wyglądało jednak na to, żeby miała ochotę je z siebie strząsnąć. To go zmartwiło. Nie taką ją znał. Spróbował zrzucić kilka pyskiem, ale tylko przejechał nim w powietrzu. Ułożył się obok suczki i ich pyski wycelowane były w siebie nawzajem. Trwali tak przez jakiś czas, a listków na obu futrach przybywało i przybywało. Trwaliby tak pewnie dłużej, każde zatopione we własnych myślach, ale rozległ się głośny szelest, który przerwał ich melancholijne niby-spotkanie. Rosa nadstawiła uszu i pomknęła prędko między drzewa. Nie wiedząc, czy ma ją gonić, Płonący pozostał na miejscu. Wpatrywał się jeszcze chwilę w miejsce, w którym naga ziemia z nędzną trawą ukazywała kontury kształtu suczki.
W końcu na polanę wkroczyły trzy suczki, pochłonięte dyskusją i ewidentnie z czegoś zadowolone. Konar nie miał ochoty się im przysłuchiwać. Wstał już i miał ruszyć w stronę, w którą uciekła Cienista, ale do jego ucha dotarł urywek rozmowy.
— …musiało stać, on jest zbyt dobry dla kogoś takiego, zmarnowałby się tylko.
— On nie jest tylko dobry…
Odkręcił się, nie mogąc tego słuchać. Oświadczenie, które padło w rozmowie suczek zostało poparte głośnymi piskami, a Płonący poczuł, że robi mu się niedobrze. Ruszył w las najszybciej, jak potrafił, byle dalej od tego wszystkiego. Dalej, chce znów uderzyć o twardą ziemię, albo trafić na śnieżyce, ale tym razem będzie stał w miejscu, dopóki zupełnie go nie przysypie. Biegł i biegł przed siebie, dopóki nie stracił gruntu pod nogami. Zaczął spadać, ale tym razem widział wszystko wokoło. Widział, że spada, spada z urwiska. „Tylko nie urwisko — pomyślał. Niech to wszystko się skończy! Ale nie urwiskiem, tylko nie urwiskiem!” 
***
Kiedy Płonący Konar otworzył oczy, pamiętał wszystko. Pamiętał całe swoje życie, pamiętał swój sen, pamiętał, gdzie jest, ale przede wszystkim jak spadał z urwiska. Znajdował się wśród drzew, może spadł na któreś i dlatego był cały? Bzdura, to był tylko sen. A w snach często się spada, takie to już one są.
— Poddaję się, poddaję! — Usłyszał krzyk. Wydał go głos cieniutki, z pewnością należący do jakiegoś szczeniaka. — Nie umiem tego zrobić sam. Przechwalałem się tylko. Przepraszam, Płonący Konarze. — Jasny, kudłaty malec pojawił się nagle obok niego, jakby wyrósł spod ziemi.
Nie wiedział, co zrobić. Co powinien? Przez łeb przebiegało mu tyle myśli, wspomnień, tyle pytań i tyle przykrych na nie odpowiedzi. A przed nim stał jakiś szczeniak, w dodatku z ewidentnie zmiażdżonym ego. Co tu robić? Myślał, że wszystko pamięta, a tu proszę. Taki maluch nie tylko kompletnie zbił go z tropu, ale w dodatku obudził ciepło, o którym sam wojownik może już zapomniał. Zastanawiałby się tak dłużej, ale przy szczeniakach nie można nigdy pozwolić sobie na dłuższe chwile zamyślenia.
— Proszę, nie nie odzywaj się do mnie, nie nie odzywaj! Będę już grzeczny, obiecuję, naprawdę!
Teraz musiał już coś odpowiedzieć. I to prędko.
— Spokojnie — zaczął powoli. — Nie ma co się denerwować, chodź, pokażesz mi jeszcze raz, co robiłeś, a ja pomogę ci się z tym uporać. Nikt nie umie wszystkiego od razu, trzeba się cały czas uczyć, by stawać się lepszym i lepszym.
— To chodźmy, szybko! — zawołał szczeniak z taką dozą entuzjazmu, o jakiej wojownik by nawet nie pomyślał. —A, Płonący Konarze, mogę o coś zapytać? — dodał po krótkiej chwili.
— Zawsze możesz.
— Co to znaczy „uporać”?
[2669 słów: 26 Punktów Doświadczenia]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz