O zgromadzeniu usłyszał zupełnym przypadkiem. Skończył patrol z Kasztanem i zdążyli akurat na posiłek. Patrole nie były najciekawszym elementem jego dnia, ale uczył się je lubić. Na ich terenach było spokojniej niż nad morzem czy w mieście, ale teraz by mu się to przydało. Za każdym razem, gdy pozwalał sobie na chwile spokoju, w jego myślach zaraz pojawiała się krew. Nie wiedział nawet, czy należy do Richiego czy Płomiennego Zachodu. Ale Kasztan znajdował mu zajęcia. Nie mówił dużo, ale umiał znajdować tematy, o których Jazgot mówił i mówił. Niedługo zapewne będzie znał te ziemie równie dobrze jak wszyscy wojownicy.
Przysiadł obok wujka Pyłu i ciotki Szałwii (Mlecza i Ciernia nie było, co trochę go zasmuciło) i jak najdalej od Kurki. Ta suka była dziwna i miał trochę nadzieje, że jak walnie się głową w kamień, to coś jej tam się naprawi.
— … tak, za tydzień będzie.
— Co będzie? —Wujek Pył to jeden z tych psów, którym nie bał się przerywać.
— Zgromadzenie. Słyszałeś o zgromadzeniach?
— Słyszałem — potwierdził. — Ale nie wiem co to.
— Psy z pozostałych klanów spotykają się na wzgórzu i dyskutują o sytuacji — powiedziała Szałwia. — Takie comiesięczne plotki.
— Mogę na to iść? — zapytał. To brzmiało ciekawie. I strasznie. Bo wyjście na wzgórze oznaczało, że może spotka psy z Ventusa. Ukrywał się przed nimi ponad jeden księżyc, chyba nadeszła pora, by chociaż spróbował się z nimi zmierzyć. Przecież, jeśli chcieli go oskarżyć, to by już to zrobili, prawda? Nie słyszał nic więcej o morderstwie Płomiennego Zachodu, a bardzo chciał się czegoś dowiedzieć.
Kiedy leżał w nocy, przytulony do Kasztana, wydawało mu się, że słyszy kroki. Za każdym razem były to kroki mordercy bez twarzy, który stawał nad nim i się patrzył. Jazgot wtedy wtulał się mocniej i zaciskał powieki. Wiedział, że nikogo tam nie było. Wiedział, że to tylko jego wyobraźnia, ale z jakiegoś powodu czuł, że jeśli je otworzy, on będzie tam stał. Potrzebował dowiedzieć się, czy został znaleziony i złapany, żeby móc chociaż cząstkę nocy przespać spokojnie.
— My na nie nie idziemy — wytłumaczył Pył. — Ale nie martw się, to i tak nie jest za bardzo ciekawe - powiedział i poklepał go po grzbiecie. - Bardzo byś się nudził.
— Czemu nie idziemy? — spojrzał to na wojowniczkę, to na wojownika.
— Decyzja Miękkiej — stwierdziła Szałwia. — A teraz jedz ten tłuszczyk, zanim nie zamarzł.
Przez cały dzień zbierał się w sobie, czy porozmawiać o zgromadzeniu. Po dłuższym zastanowieniu nie wiedział nawet, czy na pewno chce tam iść. Nie, inaczej, bał się koszmarnie, ale wiedział, że powinien. Musiał się dowiedzieć, zwyczajnie musiał. Inaczej nie da rady już nigdy usnąć.
Morderca wszedł do domu Nieuchwytki i zabił im medyka. Psy weszły na cmentarz i zabiły wujka Richiego. Wiedział, że to nie były pewnie te same osoby, ale mordercy byli tak blisko. Mogli kryć się za rogiem, mogli jeść ich pokarm i mogli kręcić się tuż za nimi. Nie chciał, by dorwali Mlecza czy Kasztana. Co noc prosił los, Gwiezdnych, świat, wszystkich, żeby nie zabierali mu Bezgwiezdnych. Ale to nie było dobre. Wiedział, że modlitwa nic nie da, jeśli los nie będzie chciał mu pomóc. A jeśli Richie padł, to jak on miał wygrać?
Potrzebował usłyszeć imię. Tyle by mu wystarczyło. Chciał tylko usłyszeć, że chociaż morderca Zachodu został złapany.
To nie tak, że nie lubił Miękkiej. Była w porządku. Czuł się trochę dziwnie, gdy nazywał ją ciotką, bo patrzyła na niego tak zimno. Ale mimo to stała się ich przywódcą, a z takimi pytaniami, jakie miał, przychodził zwykle do wujka… do Klema. Musiał pamiętać, teraz był tylko Klemem. Siedziała na schodach, wyglądając przez okno. Albo go usłyszała, albo po prostu czuła, że nadchodzi, bo odwróciła się, zanim jeszcze wszedł na pierwszy stopień.
— Dlaczego nie idziemy na zgromadzenie? — zapytał, bo nie miał powodu bawić się w omijanie tematu. Usiadł kawałek o niej, opierając się bokiem o barierkę.
— Nie chcą nas tam - odpowiedziała po prostu. — A ja nie mam w zwyczaju wchodzić do miejsc, gdzie mnie nie chcą. Poza tym zgromadzenia są bezsensowne.
— Mlecz mówił, że było fajnie — wymamrotał. Miękka spojrzała na niego, jakby był durnym, małym szczeniakiem. Może i miała rację, to była głupia rzecz do powiedzenia.
— Możliwe, że dla niego to było… fajne, ale nadal bezsensowne. To tylko farsa, gdzie psy z klanów próbują udawać cywilizowanych, a tak naprawdę dają się ponieść głupim instynktom.
— Skoro jest bezsensowne, to czemu je organizują?
— Bo nie są w stanie przyznać samym sobie, że coś nie funkcjonuje. Kurczowo trzymają się swoich starych tradycji i nie puszczą ich, niezależnie od tego, jak bardzo ciągną ich na dno. Postarają się zapewne zachować jakiś gram szacunku do siebie nawzajem, ale to bardzo szybko runie. Myślę, że dadzą radę napomknąć jeden istotny temat, parę psów wymieni ze sobą zdania, a następnie rozpoczną się bezcelowe rozmowy, by na końcu wszyscy odeszli do swoich domów we frustracji. Jedyna dobra rzecz w zgromadzeniach, to te strzępki informacji o sytuacji, gdy ktoś jeszcze ma trzeźwość umysłu.
— Poszłabyś, gdyby cię zaprosili? — zapytał. Tym razem też zmierzyła go wzrokiem, ale inaczej. Zamiast kulić, wyprostował się. Zadał dobre pytanie.
— Tak. I cierpiałabym przez każdą minutę.
— Dlaczego?
— Pomyśl — powiedziała i Jazgot postarał się powstrzymać instynkt i nie zacząć przepraszać. To nie było oskarżenie o głupotę, to zwykły rozkaz.
— Niegrzecznie odmawiać?
— Określiłeś to w najgorszy możliwy sposób — stwierdziła. — Ale tak. Zaproszenie nas, to uznanie do społeczności. Nie można odpuścić takiej szansy. Ale to nie zdarzyło się za Klematisa i tym bardziej nie zdarzy się teraz. Nie powinieneś już iść na trening? — zapytała. Nie musiał, ale zrozumiał, o co jej chodziło.
— Pewnie, dziękuję za rozmowę. - Zaczął schodzić po schodach, ale zatrzymał się w połowie. — Czy przyjście bez zaproszenia jest wbrew prawu? — Nie odważył się odwrócić i zobaczyć jej minę.
— Tak. — Kiwnął łbem, a kiedy był już na parterze, usłyszał. — Ale nikomu nie można zabronić przypadkowego przebywania w okolicy zebrania.
Uśmiechnął się szeroko i zbiegł szybciej.
Treningi bardzo dobrze mu się zgrały z misją. Już zaczął nazywać swoją wyprawę misją. Podsłuchiwanie nie było dobre, ale jeśli nikt go nie znajdzie, to nie ukaże. Miękka dała mu ciche przyzwolenie, ale wiedział, że nie dostanie takiego od Kasztana. Będzie się martwił. Będzie się stresował. Jazgot nie chciał, by jego mentor się stresował, ale nie mógł pozwolić sobie na odmowę.
Uczyli się ukrywać. Kasztan stwierdził, że było to przydatne w sytuacji zagrożenia. Trochę łączyło się z tropieniem, ale ważniejszą funkcją było ukrywanie się przed wrogiem. Przed mordercą. Słuchał uważnie każdego słowa.
Czy w ogóle można ukryć się przed mordercą? On może wejść wszędzie, a on nie może kryć się wiecznie. Tak bardzo starał się o tym nie myśleć, to nie była jego wina. Jak tylko widział krew wypływającą z mięsa, miał ochotę wymiotować. Gdy zranił się w łapę, nie był w stanie patrzeć i ciotka musiała przypilnować, żeby obmył ranę. Cały czas siedziało mu to w głowie. Morderca gdzieś tu jest. Morderca się kręci. Morderca rozgryzie gardło Kasztanowi, rozwali głowę Mlecza, dorwie Laurencego, Pyła, Szramę i Leonisa. Nikt się nie obroni. Widział to, gdy zamykał oczy. Widział czasem, gdy mrugał.
Zgromadzenie mu pomoże. Zgromadzenie da mu spokój, zaczął trzymać się tej myśli. Ale najpierw musiał dostać się na nie, więc powtarzał każdy krok Kasztana.
— Najważniejsze jest, żeby się nie ruszać. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele psy są w stanie przeoczyć, gdy się nie ruszasz — powiedział.
Dowiedział się, że niektórych rzeczy nie był w stanie kontrolować. Czasami się drgnie. Czasem wiatr będzie tak silny, że rozwieje futro na wszystkie strony. Czasem się upadnie. Najważniejsze było, żeby nie dać nikomu powodu, by szukać. Jeżeli nie mają żadnego powodu, by podejrzewać obecność szczeniaka, to jego czerwone oczy błyskające w krzakach nie przykuje niczyjej uwagi.
Ten trening był jak zabawa w chowanego, tylko z większą stawką. Wiedział, że Kasztan jest gdzieś w pobliżu. Takie były zasady, poza tym Kasztan by go nie zostawił. Kręcili się w okolicy granicy z Industrią, bo tam rosło najwięcej krzewów. Szedł powoli, rozglądając się uważnie. Zasada była prosta - Kasztan schować musiał się tak, by widzieć, co robi Jazgot. Tym samym, Jazgot teoretycznie powinien go widzieć. Oczywiście nie dał rady znaleźć mentora, póki ten nie wyszedł z chaszczy tuż obok niego i prawie dał mu zawał.
Jazgot był małym psem, co było plusem. Był też w większości biało-czarny, co było minusem. W naturze tylko krowy i kozy były biało-czarne. Na szczęście wciąż trwała zima i śnieg leżał płatami na ziemi. Musiał umieć wykorzystywać otoczenie, więc właśnie to robił.
Trzeciego dnia udało mu się wygrać z Kasztanem. Krył się pomiędzy gałęziami zmarłego krzewu, który był połowicznie zakopany w śniegu. Ułożył się w dołku i oddychał spokojnie. Wyprostował łapy i włożył je w śnieg. Czuł, jak jego nos zaczyna marznąć, ale nie pozwolił sobie na parsknięcie. Miał wrażenie, że minęły wieki, ale wiedział, że to tylko kilka minut. Kiedy Kasztan w końcu go zawołał, wyskoczył szczęśliwy, prawie potykając się o własne łapy.
Był z siebie zadowolony, niemal dumny. Jeszcze bardzo wiele mu brakowało do perfekcji, ale został pochwalony. Starał się dwa razy bardziej niż zwykle, mając nadzieje, że Kasztan nie zauważy przesadnego entuzjazmu. Chciał mu wynagrodzić za ewentualny stres.
Jeżeli dobrze pójdzie, to Kasztan może nawet się o niczym nie dowie. Planował wymknąć się i wrócić o poranku. Najwyżej powie, że spacerował rano. Ciągle mu się to zdarzało, gdy miał ten węzeł w żołądku. Zawsze myślał, że to znak, że mama wraca. Nigdy to się nie stało, ale i tak grzecznie siadał na schodach wyjściowych i czekał.
Bał się nieco, że przyśnie, ale powinien znać się lepiej. Nie w takim stresie. Wsłuchiwał się w oddechy psów wokoło.
Poczekał, aż był pewien, że wszystkie są spokojne. Wtedy policzył w myślach do stu, a potem do pięćdziesięciu, żeby być pewnym. Powoli odsunął się od Kasztana i upewnił, że pies wciąż śpi. Wtedy zaczął podróż przez budynek, uważnie stawiając wszystkie kroki. Miał ochotę po prostu zbiec na dół, ale wiedział, że to nie było opcją. Zamiast tego skradał się, omijając wszelkie śpiące ciała. Noc powitała go zimnym powietrzem i jasnym księżycem. Wziął wdech świeżego powietrza, ledwo czując zapach dochodzący z wysypiska.
Wiedział, o które wzgórze chodziło, ale dotarcie tam było problematyczne. Mógł przejść przez tereny Tenebrisu, ale nie chciał, by ktoś przypadkiem wyczuł jego zapach. Poza tym nie miał pewności, czy przypadkiem nie wpadnie na delegacje. Trzeba było pójść dookoła. Kryjąc się w cieniach budynków i drzew, licząc, że nie wpadnie na grupę z Flumine lub Industrii. Raz zdawało mu się, że widzi grupę psów przed sobą, więc zamarł. Zniknęli tak szybko, jak się pojawili.
Jeśli morderca chciałby go dorwać, to teraz jest idealna okazja. Był sam, bez dorosłych. I tak lepiej, by zginął sam on, niż ktoś w jego obronie. Musiał być szybki, zwinny i uważny. Zatrzymywał się przy każdym podejrzanym dźwięku. W razie niepokoju zamierał w bezruchu. Stąpał lekko, jak Kasztan go uczył. Rozglądał się i był świadom swojego otoczenia. Potwory dwunogów wciąż biegały, ale nie było ich już tak dużo. A wzgórze, widoczne z daleka, czekało na niego.
Wiedział, że jest w dobrym miejscu. Już część psów zajęła miejsce na szczycie, gdy on skrył się za kamieniami. Zastanawiał się, czy nie jest za blisko, ale musiał słyszeć ich słowa. Ułożył się między gałęziami i wyglądał. Jeżeli zauważy podejrzane zachowanie, zawsze będzie mógł się usunąć. Był małym psem, ukrywanie się nie było trudne. Zanim to wszystko się zaczęło, zobaczył dwa znajome kształty.
Wujek? Mlecz? Nic nie mówili, że idą na zgromadzenie. Może chcieli spędzić czas jak ojciec z synem. Jazgot chciał zostać na swoim miejscu, ale oni szli bardziej w lewo. Zastanowił się. W końcu już tu byli, pewnie znali lepsze kryjówki.
Ruszył za nimi w pewnej odległości, upewniając się, żeby stąpać po śladach Mlecza. Rzeczywiście mieli nosa. Krzaki były gęste, ale niewielkie. Myślał, czy nie wrócić do starej kryjówki, bo tu będzie za blisko przyjaciela i wujka, ale ostatnie psy przyszły już na miejsce. Ukucnął kawałek od nich i pochylił łeb, żeby nie wystawać. Widział niewiele, ale słyszał dobrze.
— Czy wszyscy są już obecni? — zapytał lider, Jazgot nie wiedział jeszcze jakiej frakcji. Nie był pewien, czy mu się nie wydawało, ale chyba widział Nieuchwytkę z jakąś suką. Druga matka? Był tam też ten pies, który kiedyś ich zaatakował. Czyli nie Ventus, nie Tenebris. Flumine? A jednak nie widział nigdzie Klema. Nie przyszedł? Nie odważył się? Może chociaż było mu wstyd.
Prawie podskoczył, gdy poczuł pociągnięcie za ogon. Mimo to nieco się ucieszył, bo to Mlecz, a wujek Laurie nie był surowy, może nie będzie wymagał tłumaczenia. Przy okazji nieco denerwował się na samego siebie, że był aż tak słabym szpiegiem.
— Jazgot, co my tu robimy?
— Nielegalne rzeczy — odpowiedział, ale zaraz na nowo uderzył go powód tej całej farsy. — Chciałem zobaczyć czy... wiesz, morderca, ta sprawa... czy będzie wyjaśniona.
— Morderca — pisnął Mlecz i Jazgotowi zrobiło się głupio, że do tego doprowadził. Mlecz nie był aż tak… zaangażowany w to wszystko jak Jazgot. On tylko przyszedł spędzić czas z Laurencym.
— No tak, ten od… — poczuł, jak ściska mu się gardło przed wypowiedzeniem imienia. — Od Zachodu. I od Richiego. — To nie byli ci sami mordercy, czuł to, ale w jego wyobraźni śmierć przyjmowała jedną postać - tego wielkiego psa, którego widział w koszmarach.
— Chodź, jeszcze nie jest za późno iść do taty, musimy mu to powiedzieć — powiedział, stając przed Jazgotem.
Zanim w ogóle zdążył odpowiedzieć, usłyszał szelest. W pierwszym odruchu chciał wepchnąć Mlecza za siebie, jakkolwiek spróbować obronić, ale zaraz zobaczył znajomy pysk wujka.
— Dzieciaki, nie wiedzieliście, że to nielegalne, siedzieć na zgromadzeniu wierzących? — zapytał. Jazgot ugryzł się w język przed powiedzeniem “Sam tu siedzisz”, bo to byłoby nieprzyjemne. Poza tym wujek się uśmiechał.
— Co to znaczy wierzący? — zapytał, bo wiedział, że nie trzeba się nim martwić. — A i wujek, tylko nie mów Kasztanowi, bo się przestraszy — dodał na wszelki wypadek.
— Możemy już zacząć rozmawiać, czy będziemy jak myszy na łące? — doszły do niego słowa tego samego lidera. Myszy na łące?
— Kasztan nie wie? Nicponiu. — pokręcił łbem. Nicpoń to nie było takie złe słowo, wolał to od gówniarza albo gnojka. — Na litość, nie dziwię się, że zadajesz się z Mleczem, obaj jesteście niewiele mądrzejsi od siebie. Ale to nic, ja też mam trzy komórki mózgowe, więc wspólnie mamy co najmniej pięć. Pocieszające, no nie? Nieważne, już nieważne.
Wiedział, że warto lubić wujka Lauriego. Też był głupi.
— A w ogóle czemu nie ma tu wuj… — Nie, wróć. Nie był już wujkiem. — Klematisa. Myślałem, że wszędzie będzie chodził za swoją nową rodziną - prychnął.
— Klem? Klem to p-pi... Klemek ma problemy z moralnością, podejmowaniem decyzji i odpowiedzialnością.
— Ostatnio Mlematis siedział tam obok tych innych dużych psów, może jest chory? Jazgot, idziemy go zastąpić?- zapytał Mlecz. Klematis chory? W jakiś sposób nawet go to ucieszyło. Tak trochę, chociaż to było obrzydliwe. Nie powinien nikomu życzyć krzywdy, ale może trochę suchego gardła i kaszel. Mały.
— Tam jest Ventus. Oni... — wujek Laurie nie wiedział o całej sprawie z Płomiennym Zachodem. — Nie wiem, nie możemy.
Jeśli przyszedłby z innymi psami, z Miękką, ze wszystkimi Bezgwiezdnymi, to może wyszedłby na środek. Tak to była ich jedynie trójka. Nie miał w sobie wystarczająco odwagi.
— NIE, MLECZ — odezwał się Laurency, wracają do nich uwagą. Przynajmniej on naprawdę słuchał, co się dzieje na zgromadzeniu. — To jest, nie, Mlecz, za dużo spierdoliłeś, a ja muszę być konsekwentny. Siad.
— Wujek, Kasztan mówi, że spierdoliłeś to brzydkie słowo. Nie mów go, bo ważne psy usłyszą - powiedział na wszelki wypadek. Nie chciał być zdradzony przez przekleństwo. Odwrócił się w stronę zgromadzenia, bo wydawało mu się, że słyszy swoje imię. Nieuchwytka go zobaczyła? Nie, chyba nie. Zaraz jednak jakiś inny szczeniak zaczął krzyczeć, żeby wszyscy się zamknęli. Głośna była.
— Pierdolenie — mruknął wujek. — Sam jest brzydki.
— Nieprawda! Kasztan jest bardzo ładnym psem! — postanowił bronić honoru mentora. Jazgot nie znał się za bardzo na pięknie, ale wiedział, że Kasztan musi być piękny. Skoro był wspaniały z charakteru, to zewnętrzna strona też to musiała oddawać.
— Tak, pięknym, faktycznie zdarza mi się spojrzeć na jego tyłek. To jest... — zatrzymał się. Jazgot niezupełnie wiedział dlaczego. Patrzenie na tyłki było normalne, zwłaszcza jeśli miało się wzrost jak Jazgot i tylko tam sięgał twój wzrok — Twój ojciec, Mlecz, jest heteroseksualnym samcem, nie miej co do tego wątpliwości. Tak czy inaczej, chłopaki, macie dmuchać świeczki i jeśli ktokolwiek zwróci na was uwagę, przysięgam, że każę im was zjeść.
— Co to znaczy heteroseksualny? — zapytał.
— Nienormalny — powiedział wujek Laurie, wyglądając, jakby powstrzymywał śmiech.
— To dobrze, ja chce być normalny. To nie będę heterosekusalistą — powiedział, przewracając oczami. Będzie musiał zapytać o to Kasztana.
— Cieszę się, Jazgot, oby tak dalej. Jak wrócisz do domu, powiedz o tym Kasztanowi. — Teraz zdecydowanie wyglądał, jakby miał zacząć się śmiać.
Miękka miała rację. To zgromadzenie było bezsensowne. Nie rozmawiali o niczym sensownym, ale teraz Jazgot był wdzięczny, że ma towarzystwo. Czuł się rozluźniony. Już prawie nie przejmował się głośnością swojego głosu, bo psy i tak nie zwracały na nich uwagi. Mimo wszystko to mogła być dobra noc. Trochę pośmieją się z tych psów, trochę pogadają, a Jazgot zobaczy, jak wygląda zgromadzenie. Tylko nadal nie będzie wiedział nic o mordercy. A on nadal może się czaić… nie, postarał się odrzucić od siebie tę myśl. Nic o śmierci. Czas myśleć o tu i teraz.
— Co to znaczy świeczki? — Mlecz zadał dobre pytanie. — Mówiłeś, że my nie jemy innych, czemu oni maja nas zjeść? Czy ty zjesz Jazgota?
Jazgot spojrzał uważnie na wujka. Zima trwała i mieli mniej jedzenia, ale chyba nie aż tak mało?
— Możesz mnie zjeść, jeśli trzeba — powiedział smutno. Jeśli trzeba, to się poświęci. Tylko wtedy mama wróci do pustego posłania.
— Tato tak nie można! — powiedział głośno Mlecz — Jazgot to mój kumpel i nie pozwolę ci go zjeść.
— Nie szkodzi Mlecz, to w porządku. Ale powiedz Kasztanowi, że był super mentorem, Laurie — odpowiedział. To był dziwny zwrot akcji, ale nauczyli go, że wszystko trzeba robić dla klanu. Nawet kolację albo być kolacją. Lepsze to niż śmierć przez mordercę.
— Nie, nie pozwolę ci, byś został zjedzony, przecież jeszcze nie byliśmy w mieście! — powiedział Mlecz i liznął go na pocieszenie. To było miłe. Kiedyś będzie musiał mu powiedzieć, że był w mieście sam i prawie umarł.
— Dzięki Mlecz. — Uśmiechnął się.
— Chłopaki przestańcie — powiedział wujek, wyglądając na zakłopotanego. Ten sam lider co wcześniej, którego Jazgot w głowie nazwał już Ciapkiem, znowu się odezwał. Był z Industrii. Z klanu mamy. Klanu, gdzie najwyraźniej nic się nie działo.
— Nie bądź smutny wujek. Możemy podejść bliżej jeśli chcesz - powiedział, chociaż sam tego nie chciał. Jednak zepsuł im czas rodzicielsko-dziecięcy to postanowił robić, co tylko wujek chciał. Ale wujek chyba nie chciał, bo odwrócił się w stronę zejścia ze wzgórza. Coś do nich mruknął, Jazgot nie usłyszał i odsunął się poza krawędź jego wzroku.
Wrócił wzrokiem do zgromadzenia. Jakaś suka złamała krąg i podeszła do psa. Była zdenerwowana. Jazgot zmrużył oczy. Ten pies dziwnie wyglądał, jakiś taki zmęczony. Chciał coś o tym powiedzieć, ale wtedy usłyszał przeklęte słowo.
Włóczędzy. Podsłuchał kiedyś, jak Klematis o nich mówił. Włóczędzy zamordowali wujka Richiego. Zagryźli go na śmierć. Może ich znaleźli. Jazgot musiał wiedzieć.
— Mlecz włóczędzy. Oni... Klem mówił, że to oni... chodź bardziej w krzaki, usłyszymy. — Nie czekając na przyjaciela, postarał się przepchnąć do przodu.
— Co, czemu, okej. — Usłyszał za sobą. — O co chodzi, może pójdziemy jeśli masz coś im ważnego do powiedzenia? Chodź! — powiedział i zanim Jazgot zdążył zareagować, poczuł złapanie za kark i zaraz nie był już w krzakach, tylko na pustej ziemi. Czemu był taki mały? Mlecz pewnie mógłby go nawet podnieść. Część oczu zwróciła się w jego stronę. Nie wszystkie, ale dużo.
Czuł jak serce wali mu jak szalone. Wszystkie lekcje o spokoju wyleciały mu z głowy.
— Eee dzień dobry, bo mój kolega eee… — Mlecz mu niespecjalnie pomógł.
I wtedy obcy pies ryknął.
— PRZEPRASZAM, MUSZĘ... COŚ PRZEKAZAĆ!
— JAZGOT!
Nie wiedział, w którą stronę patrzeć. Postarał się posłać Nieuchwytce uśmiech, ale czuł, że jego pysk ledwo się poruszył. Zamarł, nie mogąc już oderwać wzroku od krzyczącego psa. Miał nadzieje, że nie spojrzy na niego.
— Czekaj, nie, ja... dzień dobry? — spróbował zebrać się w sobie. — Włóczędzy zabili mi wujka? — mówił bardzo cicho. Nie był pewien, czy ktokolwiek go słuchał. Chciał uciec, ale nie mógł. Cześć psów wciąż na niego patrzyła, część przestała i nie zwracała już uwagi. Czy to dobrze? Źle?
— Słuchamy, mów... jak się nazywasz? — powiedziała suka o ciepłym głosie i Jazgotowi zrobiło się ciut lepiej. Ale nadal czuł, jakby miał zaraz zemdleć. Prawie zebrał się w sobie, ale suka nie mówiła do niego. Patrzyła na krzyczącego psa.
— Otóż niestety mam podstawy, by wnioskować, że atakujący nas włóczędzy to nie jednorazowy przypadek - powiedział. Nie, nie był, Jazgot chciał powiedzieć, ale… nie, dostał się tu. Ventus o nic go nie oskarżył. Skoro tu był, to musiał mówić. Wziął oddech i wyprostował się. Postarał się złapać kontakt wzrokowy z samcem.
— Panie psie, one zabiły nam Bezgwiezdnego. To na pewno nie jest jeden przypadek. — Jego głos nawet nie zadrżał i był z siebie zadowolony. Na jedną sekundę było ciszej. Przez jedną, krótką sekundę Jazgot myślał, że go posłuchają.
— Czy ktoś może mu pomóc? - zawołała jakaś suka, wskazując na osłabionego psa.
— Ostatnio napotkałem w parku grupę włóczęgów uznających się za właścicieli ziemi niczyje.
— Ale Oszroniona Gwiazdo…
— To prawda, ja również się na nich natknęłam. Było ich kilku, ale można przypuszczać, że jest dużo więcej. Tak przynajmniej wynikało z ich słów.
— Zostałem zaatakowany przez nich wraz ze Słonecznym Pyskiem z Flumine, która miała nieszczęście również tam być.
Co? Czuł się zagubiony. Patrzył to na psa, to na sukę, starając się zrozumieć, co się dzieje. Czy oni go nie słyszeli? Musieli słyszeć. Zignorowali? Dlaczego? Przecież miał informacje. Miał ważne informacje, mógł pomóc. Nie widział co stało się z Richiem na własne oczy, ale słyszał na własne uszy. To mogło pomóc? Co im szkodziło posłuchać Jazgota?
Rozglądał się po dorosłych, szukając jakiegoś przyjaznego pyska. Kogokolwiek, kto go wysłucha.
— Ej, ktoś nam medyka zajebał — powiedziała suka przy Nieuchwytce, jakby od niechcenia. Medyk. Zachód. Po to tu przyszedł, po informacje, musiał przestać się martwić. A ona nawet na niego nie patrzyła. To czemu się bał? Spojrzał na Nieuchwytce w nadziei, że go zrozumie bez słów. Oby tylko dorosła suka na niego nie spojrzała.
— Jazgocie, co sądzisz o naszych zapasach w tym zimnym czasie? — zapytał Mlecz. Jakim sposobem był taki spokojny i rozluźniony? Chciał mu odpowiedzieć, ale rudy pies wrócił do mówienia. Jazgot chciał tylko zakopać się pod ziemią.
— Racja, z ich słów można wnioskować, że są wobec nas - to jest, wszystkich klanów - wrogo nastawieni. Dwa psy, Cezar i Łata, na których się natknęliśmy, powiedzieli nam, że wraz ze Słonecznym Pyskiem mieliśmy wrócić ciężko poranieni do klanów i być żywym ostrzeżeniem na to, że nie są to czcze pogróżki.
— Witam wszystkich, których znam i których nie znam. Jak zauważyliście, a mnie raczej ciężko ominąć, nie ma z nami Płomiennego Zachodu...
— Ciemny Kle, czy ty się ruszysz?
— Rozmawiamy o uczniach czy o włóczęgach?
Za dużo… za dużo wszystkiego. Mógł tylko patrzeć na tych wszystkich dorosłych, którzy kłócili się jak szczeniaki. Trzeba było zostać. Trzeba było być grzecznym uczniem i spać. Miał wrażenie, że jego serce zaraz wyskoczy mu z piersi.
— Zabili nam wojownika — powtórzył się głośniej, pewniej i bardziej gniewnie.
Usłyszcie mnie
— Czyli mamy piątke włoczęgów i dwa zgony, oraz nieprzyjemne spotkania. Ktoś ma jakieś pomysły czy wskazówki, że akurat śmierć była przez te kundle?
Ktokolwiek
— Warto wspomnieć, że Hektor jest prawdopodobnie ich przywódcą, a przynajmniej tyle można wywnioskować ze sposobu, w jakim mówiły o nim inne psy.
— Czy jest medyk na sali?
Błagam, chociaż posłuchajcie
Popatrzył na Nieuchwytkę, bo potrzebował jakiegokolwiek znajomego pyska, kuląc się przy Mleczu. Chociaż jedna osoba. Niech jedna osoba go posłucha…
Pies upadł na ziemię. Jazgot wyprostował się, chociaż słowa Mlecza dochodziły do niego tylko połowicznie. Czemu ci wszyscy dorośli nie mogli się skupić? Czemu każdy mówił o czymś innym? Czemu nikt nie przejął się zabójstwem Richie’go? I czemu ten pies wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować.
— Mlecz? Mlecz — usłyszał za nimi głos wujka, ale się nie odwrócił. Zapomniał o nim na chwilę.
Ktoś, pewnie zastępca, postanowił, że czas odprowadzić czarnego psa. Pewnie jest stary. Pewnie to zmęczenie. Nie ma sił, tylko tyle. Jazgot nie pozwalał sobie na dłuższe zastanawianie się nad tym.
— Głosuje za tym, by brać mniejsza ilość uczniów na zgromadzenie. To ma być poważne spotkanie, a nie zabawa w piaskownicy — powiedział lider Industrii. Jeszcze raz. Jeszcze raz spróbuje.
— Proszę pana przywódcy — powiedział, zachowując uprzejmość. — To nie nasza wina. Ja naprawdę starałem się coś przekazać ważnego.
— Hej, chłopaki, bo ten... chłopaki — wujek Laurie przecisnął się do nich. — Chłopaki, POSŁUCHAJCIE JAZGOTU... przepraszam... nie chciałem mówić tak głośno... już sobie idę… — Wyglądał bardzo nie na miejscu. A mimo to Jazgot był mu wdzięczny, bo nagle parę osób na niego spojrzało.
— Proszę pana przywódcy, na nasze tereny weszły obce psy. Nie wiem jak na pana, ale... ja wiem, że jestem mały, ale prze pana już wiem co to tereny. I oni weszli nam do domu i zabili psa. To bardzo poważna rzecz.
— Tak! Jazgot ma racje! Zainteresujcie się tym. Proszę — poparł go Mlecz.
I nic. Absolutnie nic. Czuł, jak łzy zbierały mu się w oczach, ale tym razem nie ze smutku, a ze złości. Był wściekły. Po prostu wściekły. Czy ktoś mógł, chociaż udać uwagę?
Ale wtedy stało się coś gorszego. Pies upadł. Psy pobiegły w jego stronę, a on siedział nieruchomo. Przecież to nic. Ciągle trwało zgromadzenie. On tylko się potknął. On zaraz wstanie.
Gdzieś wewnątrz czuł, że to nieprawda, ale nie umiał powiedzieć dlaczego.
— Jazgot co się dzieje! — pisnął przy nim Mlecz, a on bardzo chciał odpowiedzieć. Chciał, ale… on umierał. Nie musieli mu tego mówić na głos. Wystarczyło zobaczyć przerażenie na pyskach. Wiedział, że miał dokładnie takie samo, gdy zobaczył Płomienny Zachód.
Nieuchwytka płakała, dopiero teraz to do niego doszło. Chciał do niej podejść, przeprosić za wszystko i jakoś pocieszyć, ale tylko siedział. Siedział i patrzył się na tłum, zbierający wokół psa.
Znowu. Czemu to się znowu działo? Co takiego zrobił, by znowu to widzieć?
— Mlecz, zamknij oczy — usłyszał głos Laurencego nad nimi.
— Laurie… Laurie znowu.
— To ja jednak nie chce być liderem, nie, nie, nie. Jazgot błagam, zajmij mnie czymś.
— Co znowu? Jazgot, proszę, zrób coś z Mleczem, przytul go albo wycałuj, byle nie patrzył na... to.
Mlecz był przerażony. Laurie był przerażony. Czuł, jak fundamenty usuwają mu się spod łap. Nawet nad tym nie pomyślał, gdy zaczął się ruszać. Czuł, że powinien go zobaczyć. Nie, musiał. Musiał go zobaczyć, bo ten pies właśnie odszedł. Na jego oczach, tak po prostu. Bez krwi, bez krzyków, bez mordercy. Upadł. On po prostu upadł.
— Przecież on nawet nie krwawi. — Nawet nie zorientował się, że powiedział to na głos. — Czemu umiera, skoro nie krwawi?
Nie miał kto mu odpowiedzieć.
— Gdybym był wujkiem Leonisem bym ci powiedział, ale on może poszedł spać? Nie wiem, czy widziałeś ale tam dużo psów było zmęczonych. — Kiedy Mlecz się przy nim znalazł? Nawet nie brzmiał, jakby sam w to wierzył. — Chodź Jazgot, Kasztan pewnie czeka na ciebie.
Kasztan. Czemu z nim nie został? Czemu nie mógł zostać w domu i tego nie oglądać?
— Nie możemy go zostawić — stwierdził. — Przecież... przecież nie możemy. On... czemu on jest kolejny?
Jak on się nazywał? Nawet nie wiedział, jak się nazywał.
Psy zaczęły pochylać łby, Mlecz go ciągnąć i nawet nie walczył. Zrobił to co tłum. Poddał się i patrzył w ziemie. Czemu ci Gwiezdni też tego psa zabrali. Najpierw jego bracia, Zachód, potem Richie, a teraz ten pies. Czemu tak szybko wszyscy umierali? Czemu on ciągle musiał na to patrzeć?
— Wujku, też mogę? Do domu? — zapytał, słysząc co powiedział Laurie.
— Tak słońce — westchnął wujek. — I wiecie co? Następnym razem dajcie sobie spokój ze zgromadzeniami, co? — zabrzmiał, jakby próbował być radosny.
Oni wynosili tego psa. Jazgot chciał podejść… i co? Co by zrobił? Nie znał go. Nie miał co mówić. Dochodziły do niego powoli słowa psów wokoło. Cierń tu był, nawet nie zobaczył jego przyjścia.
— Tato, czy Jazgot może spać ze mną? Muszę go pilnować, bo był za blisko tego śmierdzącego psa — zapytał Mlecz i Jazgot poczuł irracjonalny gniew.
— Powiedziałbym „Jeśli Kasztan się zgodzi”, ale wcale nie jestem odpowiedzialnym rodzicem, więc jasne.
— Klematis jest jednym śmierdzącym psem — syknął. — I nas zostawił. I to jego wina.
— Jazgot… — Laurency zabrzmiał tak poważnie, jak rzadko go słyszał. — Niektóre rzeczy ciężko zrozumieć, szczególnie wam, uczniom.
— Nie jest ciężko, rodziny się nie zostawia. On zostawił — powiedział i czuł łzy ponownie napływające mu do oczu. Nawet sam nie wiedział, o co się denerwuje. Tego wszystkiego było po prostu za dużo. Oparł się tylko o Mlecza, bo Mlecz był obok i był żywy.
Chciał do domu. Chciał zapomnieć o wszystkim, ale widział, że mu się nie uda. Jak tylko się położy, to oprócz mordercy będzie widział upadającego psa.
Kiedy doszli do bloków, nawet nie wiedział, co mówił po drodze. Skupiał się na ruchu łap. Jedna za drugą, jedna za drugą. Jeżeli myślał o łapach, nie myślał o psach, nie myślał o trupach i nie myślał o mordercy. Ale ta droga była tak długa, a zanim doszli do bloków, pierwsze promienia słońca wzeszły nad horyzontem.
Kasztan czekał na nich przy wejściu. Czyli jednak się obudził. Jazgot wyprzedził grupę i podszedł do niego, drżąc z zimna. Dopiero co zaczął zauważać, jak lodowato się zrobiło.
— Jazgot, martwiłem się — zaczął, ale potem zamknął pysk. Jazgot patrzył na niego i na nowo czuł zbierające się łzy.
Skoczył do przodu i wtulił łeb w futro mentora. Pachniał jak dom i życie.
— Kasztan, czemu ja ciągle widzę martwe psy. Ja nie chcę — powiedział cicho. Kasztan nie miał co odpowiedzieć, ale objął go łapą. Jazgot próbował sobie wmówić, że to jakoś uratuje go od całego zła tego świata. Chciał ukryć się przy nim i nie otwierać oczu. Chciał, żeby mama tu była. Chciał, żeby ktoś wreszcie posłuchał tego, co ma do powiedzenia.
Kiedy leżał usypiając, wreszcie, słyszał szeptaną rozmowę pomiędzy Kasztanem i Laurencym. Mimo to i tak słyszał kroki, których nie było. W koszmarach do zakrwawionego Zachodu i przerażonego Richiego dołączył dławiący się czarny pies.
Czuł spojrzenia dorosłych na tyle swojego łba. Plotki roznoszą się szybko, więc pewnie wiedzieli. Część udawała, że jest inaczej, część nie próbowała. Kasztan na pewno z nim o tym porozmawia, ale na szczęście jeszcze tego nie zrobił. Miękka nie wezwała go jeszcze i chyba nie miała zamiaru tego zrobić. Dym chciał go skarcić, ale jeszcze nie znalazł okazji. Wiedział jednak, że to nie jego kroki słyszał za sobą. Zbyt lekkie.
— Czemu oni nas nie lubią? — zapytał, grzebiąc łapą w śniegu.
— W sensie? — Pył usiadł obok.
— Inne klany. One… czemu? — Pies westchnął i pokręcił łbem. — Nawet nie chciały mnie nawet posłuchać.
— Ty cierpisz za czyny, których nie popełniłeś, ale każdy z nas dokonał wyboru. Mieliśmy rodziny w klanach, przyjaciół, partnerów — Jazgot spojrzał na niego, słysząc ból w głosie. Kiedy wrócił do mówienia, jego głos na nowo był mocny. - ale zdecydowaliśmy się odejść. Po wojnie wiele się zmieniło, dziecko. Niektórzy stracili bliskich i nie mieli już po co zostawać w klanach, ale wielu z nas nie mogło żyć już w tym kłamstwie.
Psy z klanów wierzą w Gwiezdnych, znasz ich, prawda? — Pokiwał łbem. — Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego nasi przodkowie zgotowali nam piekło. A tym bardziej, nie mogliśmy udawać, że wierzymy. Wszyscy byliśmy złamani, ale znaleźliśmy siebie nawzajem. Dlatego Bezgwiezdni przyjmują w swoje progi wszystkich. Nieważna jest twoja przeszłość, nieważne pochodzenie czy poglądy. Otwieramy nasz dom dla wszystkich. Klany tego nie rozumieją.
— Ale dlaczego?
— Bo to nie jest w ich zwyczaju. Za każdym razem, gdy przyjmą kogoś spoza swojej wielkiej rodziny, jest to uznawane za wyjątek. Dla nich jesteśmy złodziejami, niewiernymi, psami niższej jakości.
— Bo przygarniamy wszystkich?
— Bo nie mamy swoich. Bo nie wierzymy. Dla nas to powód do dumy, że każdy może zostać Bezgwiezdnym. Dla nich do strachu i wstydu, bo każdy może zostać Bezgwiezdnym.
Jazgot wypuścił drżące powietrze. Słońce powoli kuliło się nad horyzontem, na nowo przychodziła noc. Miał wrażenie, że wstawało tylko po to, by zaraz znów się skryć.
— Czy Klem też tak sądził? — zapytał, o to, co ciągle siedziało mu z tyłu głowy.
— Nie. On po prostu znalazł swoją przyszłość gdzie indziej.
— I nas zostawił?
— I nas zostawił — zgodził się pies.
— Wiesz, myślałem, że może… słyszałem plotki, ale myślałem, że chociaż się pożegna. Chociaż chciałem od niego usłyszeć “Trzymaj się Jazgot” albo… to głupie. — Było, wiedział o tym, ale był tylko szczeniakiem. Nie mógł się powstrzymać. Naprawdę chciał, żeby Klem poklepał go po głowie i powiedział, że będzie tęsknił. Nawet jeśli to było kłamstwo.
— Nieprawda, wcale nie głupie - powiedział Pył, ale Jazgot mu nie uwierzył.
— Czy myślisz, że jeśli przyszlibyśmy na zebranie, tacy poważni i przygotowani i… i gdyby Miękka się postarała, to może…
— Rozmawiałeś z nią prawda? — przerwał mu. — Wiem, że tak. Widziałem was. Co ona ci powiedziała?
— Że klany nas nie chcą — wymamrotał.
— Dokładnie. Dziecko, próbowaliśmy zdobyć ich szacunek, kiedy ty jeszcze się czołgałeś. Byliśmy przygotowani i poważni. Wszystko działało dokładnie jak u nich - mieliśmy patrole, obóz, zasady i hierarchie. A mimo to nie chcieli nas uznać. Chyba po prostu już się poddaliśmy. Ich zgromadzenia i tak są żartem, to możemy chociaż uczynić je śmiesznym.
—Wujek Laurie był całkiem śmieszny. — Uśmiechnął się pod nosem. Starał się usilnie nie myśleć o ciele tego wielkiego psa. Ciemna Gwiazdo, wołali za nim. Udało mu się tego dowiedzieć. Ciemna Gwiazda był trzeci. — Nawet nie zwrócili na mnie uwagi, najmniejszej. Próbowałem im tylko przekazać, że nas też zaatakowali. — Spojrzał na Pył.
— Myślisz, że kiedyś… że oni kiedyś...
— Nie wiem dziecko, ale jeśli już, to raczej nie w moim pokoleniu. — Pokręcił łbem. — Dopiero gdy do władzy dojdzie twoje, urodzone już na nowych ziemiach w nowych warunkach, wtedy może. Ale to już nie będzie zależeć ode mnie
Kiedy Pył go zostawił, Jazgot odwrócił się, by spojrzeć na Blokowisko. Wielkie gmachy wznoszące się nad śnieżnymi ruinami. Cmentarz, którego zarys jeszcze widział z oddali. Granice, które niewidzialnie oddzielały ich od reszty. Przesunął łapą po śniegu.
Świat nigdy nie wydawał mu się równie niebezpieczny co dziś. Jeśli trzeba będzie z nim walczył. Uczyni bezpieczniejszym. Znajdzie morderców, znajdzie potwory, które zabiły Richiego. Zrobi wszystko, by kiedyś klany stanęły przy Bezgwiezdnych w kręgu i spojrzeli na nich jak równych sobie. W końcu będą musieli otworzyć na nich oczy. On będzie tym, który to zrobi. Choćby miało to zająć całe jego życie.
[5627 słów: Jazgot otrzymuje 56 Punktów Doświadczenia + 5 za opowiadanie o zgromadzeniu i 11 Punktów Treningu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz