30 stycznia 2021

Od Laurencego — „Dwaj jeźdźcy Apokalipsy”

Poczuł się, jak gdyby ktoś wyrwał mu oddech prosto z piersi. Desperacko łaknął powietrza, rozchylał nozdrza z nadzieją, że pomoże mu to w dotlenianiu; starał się krzyczeć, ale robił to tak nieudolnie, że z płuc wyrwał się tylko pojedynczy, przytłumiony pisk przypominający ten drobnego, ciapowatego szczenięcia, które zaklinowało się między dwoma dużymi pniakami, albo jakie zostało ukąszone w kark. Miał wrażenie, jakby niematerialna siła ciągnęła za każdą jego kończynę w próbach wydłużenia ich lub, ku czemu mógł się skłonić, najoczywistszego zadania mu bólu; paradoksalnie, bólu nie czuł wcale, a w jego miejscu raz za razem pojawiało się nieprzyjemne, powodujące dyskomfort mrowienie. Nie tonął, ale czuł wodę podchodzącą mu do gardła, nie wznosił się ponad ziemię, ale coś przedziwnego, na kształt powietrza, drażniło go w na wpół przymknięte powieki, nie spalali go, ale jego skóra płonęła żywym ogniem, jakby zdzierali z niego każdą jej warstwę — jedną po drugiej, bez litości czy chwili zawahania, a chociaż nie grzązł pod ziemią, miał wrażenie, jakoby kilogramy ziemi napierały na jego klatkę piersiową. Dusił się. Dusił się i wierzgał, był jak zamknięte w klatce dzikie zwierzę miotające się na wszystkie strony z pełną świadomością, że choćby połamało sobie wszystkie kości, i tak nie wyswobodziłoby się z uwięzi. Coś trzymało go w garści, przypominał marionetkę poruszającą się wedle narzucanej woli i z uderzenia serca na następne, chociaż wydawało się, iż ułamek chwili temu przestało bić, uświadamiał sobie, że każdy jego ruch był kontrolowany. Zawisł między dwoma światami, między rzeczywistością a ułudą, zupełnie niezdolny do określenia, które z towarzyszących mu uczuć jest faktycznym, a które zostało wytworzone przez nadrzędny twór, za którego sprawą znalazł się w tej przestrzeni. Drętwiały mu łapy, drętwiał mu brzuch i drętwiał mu grzbiet — odnosił wrażenie, że panował wówczas wyłącznie nad ruchem swojego pyska, nawet jeśli kłopotem było wydobycie z siebie choćby wydechu. Coś dudniło mu w uszach i podejrzewał, iż była to jego własna krew; zdawała się płynąć przez żyły z niewyobrażalną prędkością i absolutnie by się nie zdziwił, gdyby niemal się w nim gotowała — nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy ostatnim razem słyszał podobne wrzenie.
Świat, dotąd niewyraźny, zawirował jeszcze bardziej. Z oddali, jak przez mgłę, dochodziły do niego ptasie śpiewy; nie były dziełem jednego zwierzęcia, a całej ich hordy, ponieważ potrafił rozpoznać momenty, w których nierzadko jedno konkretne, najdonośniejsze skrzeczenie przebijało się ponad chór innych, jak sopranistka wyśpiewująca swoją partię w operze, chociaż wówczas nie byłoby to w żadnym razie skrzeczenie. Łabędzi śpiew jednak zdawał się nieczysty, jakby głosy ptaków zabarwione były ludzką chrypą, jakby skażone czymś, czego nawet nie potrafił nazwać. Znał tę zatrważającą melodię i podobieństwo, z jakim odtworzyły ją łabędzie, sprawiało, iż po całej długości jego ciała przechodził dreszcz. Odzyskiwał pełnię sprawności tylko i wyłącznie po to, żeby po momencie całą tę kontrolę tracić.
Łabędzie śpiewy uspokoiły się wraz z nagłym przeniesieniem się pod jasnozieloną kopułę z liści opadających kaskadami z potężnych, grubych gałęzi o kolorze zbliżonym do barwy zszarzałej kory. Drzewo, pod jakim się znalazł, było wysokie na co najmniej dwadzieścia metrów i stanowiło swoiste schronienie przed wszelkimi marami i monstrualnym niebezpieczeństwem. Gruba ściana odcinająca go od świata sprawiała, że na ułamek chwili poczuł się bezpiecznie, ale wszystko zniknęło tak, jak na brzegu znikają morskie fale, kiedy wokół jego ciała zaczęły unosić się ciemnoszare cienie, a w pysku pojawił się po raz pierwszy metaliczny posmak zwiastujący niechybne nadejście nieszczęścia. Nie wiedział, jaki tragizm będzie kojarzony z tym charakterystycznym symptomem i w jaki sposób będzie wspominany; oblizał swój pysk, po raz pierwszy wykonując w pełni kontrolowany ruch, próbując usunąć z jego wnętrza uciążliwe znamię choroby. Płacząca wierzba w praktyce okazała się nie chronić przed niczym; wręcz przeciwnie — uwięziła go tam, przy swoim pniu, zbyt wycieńczonego, żeby zdobyć się na jakikolwiek ruch. Tkwił na kamieniach jak umierający — wychłodzone ciało, drgające mięśnie, nieobecne spojrzenie i świadomość niezdolna do podejmowania racjonalnych decyzji. Mógł się poruszyć, ale nie wykorzystał tej możliwości, ponieważ jego psychika pozostawała sparaliżowana tak, jak sparaliżowane było wcześniej ciało. Wciąż nie oddychał, niemniej jednak nie wydawało się to szczególnie niekomfortowe — umykało mu to. Chociaż przywykł do powietrza niczym skrzela ryby do wody, nie odważył się na ponowienie prób wzięcia oddechu.
Sceneria była jednocześnie idylliczna i apokaliptyczna. Niebo zasnuło się ciemnymi, burzowymi chmurami i chociaż dookoła było sucho, słyszał krople deszczu uderzające o twardą ziemię i grzmoty rozbrzmiewające gdzieś w oddali — chociaż były zbyt daleko, żeby go sięgać, odległość ta stanowiła swego rodzaju ostrzeżenie, jakoby miał spodziewać się ich niechybnego przyjścia. Skulił się, mimo obolałych wszystkich kończyn, i spojrzał w bezkresne czeluści ciemności rozciągającej się dookoła; widział wyłącznie pień, pod którym musiał zostać ułożony, ponieważ nie pamięta, żeby robił to samodzielnie, ścianę utworzoną z gęsto narastających liści płaczącej wierzby, ciemnoszarą trawę rosnącą w kępkach i nagi, uklepany grunt wyraźnie dający do zrozumienia, iż to miejsce jakiś czas temu pełniło funkcję schronienia dla kogoś więcej, niż jednego wyziębionego psa. Śmiałe byłoby stwierdzenie, że sądził, iż tak było — jego mózg wydawał się tylko fizycznym bytem, narządem bez jakichkolwiek zdolności panowania nad ciałem, bez rozumu. Zamglone spojrzenie sunęło wzdłuż smug ciemności.
Odzyskał oddech nagle; cząsteczki powietrza uderzyły w niego jak bezwstydny wiatr wiejący, może i trochę złośliwie, prosto w psie pyski. Kiedy wciągnął powietrze, poczuł, jak zabolał go każdy milimetr klatki piersiowej i gardła i jedyna niemożność wydobycia z siebie jakiegokolwiek krzyku stłumiła chęć okazania, jak okropny ból poczuł. Oczy miał spanikowanego zwierzęcia, ponieważ dopóki jego organizm nie przystosował się do procesu oddychania, tlen kolał w delikatne ścianki płuc, a on, chociaż świadomy tego, co dzieje się z jego ciałem, nie przestawał sapać, jakby w obawie, że ktoś ponownie odbierze mu tę, jak się okazało, przyjemność. Nie dusił się więcej, w zamian za to zipał.
Wykręcał się w spazmach bólu, nie wiedząc, czy powinien cieszyć się z odzyskanych odruchów, czy stękać, ponieważ cierpiał jak diabli. Bóle zdawały się tak urzeczywistnione, że gotów był uwierzyć w ich prawdziwość nawet po tym, jak gałęzie płaczącej wierzby zaczęły się poruszać, wydając z siebie ciche szumy w rytmie podobnym do tego, wedle jakiego wyśpiewywały melodię łabędzie. Nie udało mu się spostrzec, w którym momencie bezpieczna przestrzeń pod drzewem poszerzyła się o jeszcze jedną postać.
„Nie chcę ci swoją obecnością psuć zabawy, nie zrozum mnie źle, ale tak się składa, że przydzielono mi… zadanie. Coś na jego kształt.” Dobiegł go głos, którego wspomnienie zasnute było mgłą i okraszone jakby niepewnością. Nie potrafił rozpoznać, do kogo należał, mimo że brzmiał na tak znajomy, a przeczucie, iż niósł za sobą coś więcej, było niemal niemożliwe do odpędzenia. „Nie gniewam się za to, że teoretycznie mnie zabiłeś.” Uniósł nienaturalnie ciężki łeb z przerażeniem wymalowanym na pysku. Wydobył z siebie ciche charknięcie, a raczej jego nędzną parodię; nie był to w żadnym razie jęk, ale wytworowi jego krtani daleko było do choćby mruknięcia. Gardło zupełnie go nie słuchało — każda próba przełknięcia śliny pełzała na niczym.
„Nie bój się, nie masz powodów.” Zapewnienia ducha nie sprawiły, że jego obawy jakkolwiek zmalały, a on się uspokoił; wręcz przeciwnie — zadziałały jak oliwa, jak zapalnik, jak drewno dołożone do buchającego ogniem ogniska. „Nie masz powodów.” Wilczak powtarzał jak mantrę.
Nie masz powodów, dudniło mu we łbie. Nie bój się rozlało się po całym jego ciele i sprawiły, że po raz kolejny wykrzywił się wpół, próbując uniknąć następnej fali odrętwienia. Pies, jeśli można go kategoryzować jako tego rodzaju istotę, na jeden moment rozmył się w powietrzu i nie wracał przez jeszcze długi czas, który łaciaty spożytkował na nieustannie próby zwalczania jego nieustępliwego głosu nacierającego na niego zewsząd, choć przyciskał uszy do ziemi, łudząc się, że to choć trochę przytłumi zawisłe w przestrzeni słowa.
„Patrzysz, jakby moja obecność była pokrzepiająca. Nie lepiej czujesz się sam? Nie skupisz się wówczas na moim głosie? Posłuchaj mnie.” Świat zawirował, kiedy głos Wilczego Pyska zaczął wypełniać głowę Bezgwiezdnego. Powtarzane frazy zamieniały się w echo, niosąc razem z morzem ku horyzontowi; zatrważający ton nie pozwolił zamknąć się w szczelnej, liściastej kopule, chociaż wydawało mu się, iż brzmiał tam stokroć bardziej przerażająco, niżeli na otwartym terenie. Nie miał porównania, kierowało go przeczucie. „Cuchnące rośliny obrócą się w prochy i prochy zatoną w wilgotnej ziemi. Zgasną pochodnie, zgasną gwiazdy. Zgasną ostatnie płomienie.”
Spomiędzy nieruchomych dotąd żaluzji płaczącej wierzby wyfrunęły czarne cienie, rechocząc, jak gdyby przepowiednia Wilczego Pyska sprawiała im jakąkolwiek satysfakcję. W przeciwieństwie do niego wcale nie zdawały się materialne, więc ich głosy przyprawiły Bezgwiezdnego o jeszcze większe mdłości i z trudem już przezwyciężał chęć zwymiotowania prosto na trawę, pomimo pustego żołądka. Wzlatywały na wysokości szczytu ostatnich gałęzi i dokładnie tak, jak mary we wszystkich koszmarach, na dół wracały rozpędzone, skore do staranowania Bezgwiezdnego tak, jak leżał, przeciskając się między jego górną i dolną szczęką prosto do opustoszałego wnętrza. Czuł, że gdyby tylko krzyknął, gdyby chociaż szepnął, ucieknęłyby, zniknęły na komendę.
„Nic spośród tego, czego dzisiaj doświadczyłeś; co zobaczyłeś, czego dotknąłeś, co usłyszałeś, nie jest dobrą wróżbą.” Łabędzi śpiew rozległ się na nowo, tym razem co najmniej pięciokroć silniej, głośniej i dosadniej. Pieśń brzmiała na pieśń żałobną, a Bezgwiezdny z każdą chwilą utwierdzał się tylko w przekonaniu, iż wszystko zbiega się do jednego — jego śmierci. „Idź i nieś nowinę.”
Poczuł uścisk na karku i pazury przebijające się przez jego skórę. Zawył przeraźliwie, otwierając pysk po raz pierwszy, zaparł o ziemię i wyrzucił łeb do tyłu w próbie wyswobodzenia się. Wszystko, co go dotąd otaczało, rozmyło się tak, jak wcześniej rozmył się duch, jak wówczas rozmyła się niewoląca go dłoń; ziemia osunęła mu się spod łap i nieoczekiwanie wpadł w przepaść między dwoma brzegami, krzycząc z przerażenia albo na skutek dezorientacji utrzymującej się po cudownym odzyskaniu głosu, mara chuchająca mu na kark nie podjęła jeszcze decyzji. Rozstępowały się pod nim kolejne warstwy chmur, a barwy krajobrazu w dole powoli, z każdym przelecianym metrem, chociaż o jednostki w próżni, w której mógł wisieć, ciężko, stawał się coraz to intensywniejsze, aż w końcu mógł wskazać takie kształty jak żółty dach wiejskiego budynku albo niemały sad kilka kroków dalej. W tym stanie nieważkości, chociaż niepewnie, czuł się zdecydowanie bezpieczniej, więc od czasu do czasu pokrzykiwał, tak jakby chciał się upewnić, że nadal leci i w teorii powinien bardzo się bać. Mimo chłodu panującego na tej wysokości ciepło rozlewało się po jego ciele niczym grzane mleko pite zimowego wieczora i wywoływało swojego rodzaju psychiczną przyjemność — fizycznie, na tym etapie, nie odczuwał już niczego poza wibrowaniem w żołądku, a nawet narządy podchodzące do gardła przestawały sprawiać jakikolwiek dyskomfort. Obłoki, choć były raptem parą wodną, zatrzymywały go nieco i spowalniały prędkie opadanie do tego stopnia, iż dawno przestał martwić się upadkiem; po serii cierpień ufundowanych mu piętro wyżej, odnosił wrażenie, że jego ciało zdążyło wykształcić system obronny.
Poczuł szarpnięcie, ucisk w żołądku i tępy ból łba, mimo że wcale nie uderzono go żadnym ciężkim narzędziem. Zdobył się na pojedyncze, zduszone odetchnięcie urwane gwałtownym kaszlem, który zmusił go do przywarcia do ciepłego, nieco zwilżonego podłoża; wsunął pysk między źdźbła zielonej, wystawionej na zbawcze działanie promieni słonecznych trawy pokrywającej teren dookoła domku od pola do pola, gdzie to z kolei przechodziła w pszenicę albo inne zboża rosnące tą porą roku. Odpowiednie byłoby pytanie, jaka pora roku panowała wówczas nad przyrodą, ale nie należało to do zakresu interesów Bezgwiezdnego — wtulał się tylko w miękkie połacie trawy, nękany nawracającym, wycieńczającym zmęczeniem i uciążliwym kłuciem w gardle. Rozglądał się za słońcem, które, jak mu się wcześniej wydawało, ogrzewało wspaniałą trawę swoim blaskiem, ale im dłużej spoglądał na błękitne niebo, tym utwierdzał się w przekonaniu, iż słońca na horyzoncie zabrakło — a światła było aż nazbyt. Nie miał sił na zamartwianie się takimi szczegółami. Nie miał sił na nic i nie odzyskał ich nawet w momencie, kiedy trawa zaszeleściła, a grunt zadrżał pod cudzymi łapami. Leniwie rozchylił powieki, pokonując zdradliwą senność, jednak nie uniósł łba.
„Laurency?”
Niemożliwe.
Wszelka zwłoka i niechęć przestały grać pierwsze skrzypce, pozwalając ekscytacji i niedowierzaniu zapanować nad sercem Laurencego. Dech ugrzązł mu w piersi, tyle że nie było to w żaden sposób bolesne lub niemożliwe do logicznego wyjaśnienia; Laurency najzwyczajniej w świecie nie potrafił uwierzyć w widok, jaki roztaczał się przed jego oczami. Pełnym miłości i tęsknoty zmierzył krajobraz przed sobą, całą swoją uwagę skupiając na białym obłoku stojącym przed nim w dokładnie takiej pozycji, w jakiej udało mu się go zapamiętać.
„Viktor.” Wyszeptał bezgłośnie, kiedy wreszcie udało mu się odzyskać rezon. „Viktor, Viktor, Viktor.” Powtarzał coraz to głośniej z wyrazu na wyraz, jakby powoli docierało do niego, kim jest zwracający się do niego samiec.
Viktor, powtórzył raz jeszcze, we własnym umyśle, dla pewności. Dla pewności, że nie rozpłynie się, kiedy tylko Laurency go dotknie. Głucha cisza panująca dookoła nich zagłuszana była tylko przez dwa nierówne oddechy i niemą konwersację prowadzoną między dwoma samcami. Spojrzenia obaj mieli ciepłe, łaknące bliskości drugiego. Po raz pierwszy od tylu lat poczuł, jak niepełny był przez wszystkie minione księżyce dzielące chwile obecne od śmierci Viktora. Czas był nieodpowiedni na zadawanie pytań, więc Laurency nawet nie zaprzątał sobie nimi głowy. Urwane westchnienia były tylko preludium. Zaśmiał się — szczerze, perliście. Viktorowy uśmiech sprawił, że rozpłynął się lody na słońcu, Viktorowe spojrzenie patrzyło prosto w jego głębię, przeszywając ciało na wskroś.
„Tęskniłem za tobą.”
„Ja za tobą też, Laurie.”
A po tym zapadła cisza, ale nie ta z rodzaju niezręcznych. Ta cisza wypełniona była setką wspomnień, które wirowały między zaklętymi w swoim własnym świecie Laurencym i Viktorem, setką wspólnych historii, setką salw śmiechu i kolejną setką marzeń — tych wypowiedzianych i milczących, realnych i niemożliwych do spełnienia, prześmiertnych i pośmiertnych, całą gamą marzeń mających swoje źródło w najprostszej rzeczy na świecie. W obecności drugiego. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby Laurency poczuł się na powrót tak, jak przed laty. Szukał odpowiednich słów, co okazało się cięższe, niż sądził. Szczerzył się, jak miał w zwyczaju, niczym głupi.
„Chciałbym zatrzymać czas, żeby móc tu z tobą pozostać, ale nie mamy go zbyt wiele.” Odetchnął Viktor, mówiąc tonem i z manierą zupełnie niepodobnymi do niego. Bezgwiezdny nie słyszał, żeby z jego ust padły kiedykolwiek tak eleganckie, pełne powagi wyrażenia, toteż wyostrzył słuch i zdecydował się słuchać, mimo nieodpartej potrzeby bliskości. „Zgasną pochodnie, zgasną gwiazdy. Zgasną ostatnie płomienie.” Viktor powtórzył szeptem słowa Wilczego Pyska, spuszczając łeb. „Musisz być ostrożny, Laurie, uważaj na siebie.”
„Viktor…”
„Ruszaj w góry. Nie powiedział ci, jak to zatrzymać, więc posłuchaj mnie i rusz w góry. Obiecujesz?”
Laurency oddychał płytko. Piękno chwili zburzyły narastające obawy à propos tego, przed czym próbują go przestrzec zmarli.
Zmarli.
Ani Wilczy Pysk, ani Viktor nie żyli. Byli tylko duchami.
„Słyszysz mnie, Laurency?”
Zmarli, zmarli, zmarli.
„Ruszaj w góry, mu…”
Głos Viktora był przytłumiony, jakby Bezgwiezdny słyszał go zza ściany. Pojedyncze sylaby urywały się, czyniąc słowa psa niemal niemożliwymi do rozszyfrowania. Zmarli.
„Laurency…”

Wziął gwałtowny oddech i zamrugał raz, drugi, trzeci, aż w końcu obraz stał się wystarczająco klarowny.
— Miałem sen — wymruczał do samego siebie, raz za razem kręcąc łbem. — Cholera.
Mlecza nie było. „Jest na treningu”, tłumaczył sobie Bezgwiezdny. Potrzebował dłuższej chwili, żeby przywołać siebie i swój umysł do względnego porządku; kiedy wreszcie udało mu się uzmysłowić sobie, co zadziało się przed momentem, z jego pyska wydobyło się krótkie „cholera” i tylko w ten sposób można określić całą fabułę popieprzonego snu.
Uniósł się do siadu i wbił tępe spojrzenie w ścianę. Nie miał pojęcia, co zrobić, a niemrawe polecenia Viktora uderzały o bariery jego pustego umysłu, wprawiając go w wibracje, nie potrafił pozbyć się wrażenia, że to nie było nic normalnego i za tą farsą kryje się coś więcej, niż zwyczajne iluzje tworzone za sprawą śpiącego mózgu. Wszystko było zbyt realistyczne, kolory zbyt intensywne, dźwięki zbyt rzeczywiste, słowa zbyt dosadne. Postacie wyraziły się jasno i przekaz zdawał się być niewiele mniej oczywisty. Tylko z jakiej racji przekazano to Laurencemu?

— Nie wierzę w to — powiedział bez ogródek Leonis, kiedy ciapowaty przyczołgał się do niego na ugiętych łapach. Od środka wypełniała go energia, ale ciało miał równie sflaczałe, jak po bezsennej nocy. — Miałeś zwyczajny sen, Laurency, nikt nie dał ci magicznej misji zbawienia świata.
— Ale, Leonis…
— Nie — uciął chłodno.
Laurency zwiesił łeb, zawiedziony brakiem wsparcia bezgwiezdnego medyka.
Właśnie wtedy zgasły ostatnie płomienie.
[2631 słów: Laurency otrzymuje 26 Punktów Doświadczenia + 20 za opowiadanie eventowe]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz