20 stycznia 2021

Od Leonisa CD Kurki

— Nie.
Była to najprostsza odpowiedź, w jakiej był w stanie upakować kwintesencję wszystkich swoich myśli.
Nie chciał mieć ucznia. Co prawda wiedział, że bez niego Bezgwiezdni długo nie pożyją i niekoniecznie wynikało to z jego wewnętrznego egocentryzmu, co bardziej z faktu, że ta banda bałwanów myliła stokrotkę z rumiankiem. Nie, żeby jakoś szczególnie zależało mu na życiu wspomnianych bałwanów, ale silna potrzeba perfekcjonizmu pchała go do tego, aby nie zostawiać niedokończonej roboty kretynom, nawet jeśli po śmierci nie będzie dane mu się tym już przejmować. Zresztą, szczytem głupoty było proponowanie objęcia funkcji medyka pierwszemu lepszemu szczylowi, który w dodatku wyglądał, jakby wpadł do lawy, uprzednio kopiąc pod sobą w Minecrafcie.
— Śmierdzisz jak wypierdek Tenebrisu. I, o zgrozo, ranny wypierdek Tenebrisu. Myślisz, że będę potrzebować medyczki juniora, która nie potrafi sama o siebie zadbać? — prychnął, nawet nie racząc jej spojrzeniem rzuconym spod byka. Wiedząc jednak, że i tak był dla niej stanowczo za miły, postanowił dodać swoje trzy grosze. — Ty mały… ty mały grzybie.
Klematis parsknął. W pierwszej chwili Leonis chciał zapaść się pod ziemię, wiedząc, że został właśnie arystokratycznie zrugany przez styranego szczeniaka. Później zdał sobie sprawę, że skoro nawet lider jest speszony jego obecnością, nie powinien przejmować się małym, pyskującym grzybem.
— Kurko — zaczął Klematis, zręcznie unikając kontaktu wzrokowego z medykiem — opowiesz nam, co się stało? Dzięki temu Leonisowi będzie łatwiej ci pomóc.
Nie miał czasu na słuchanie ckliwych opowieści płynących niczym z nut Chopina. Ogólnie rzecz biorąc, raczej mało interesował go stan małego grzyba, więc zamiast (zgodnie z zaleceniami lidera) wysłuchać długich niczym rewolucja francuska wyjaśnień, postanowił zająć się tym, w czym był najlepszy, to jest: na pewno nie słuchaniem emocjonalnych bzdur.
Kurka nie okazała się szczególnie rozmowna. Przyglądając się zapasowi ziół, jakby to była teraz najciekawsza rzecz, jakiej mógłby się przyglądać (a tak naprawdę miał pretekst do tego, że wcale nie słucha małego grzyba), przysłuchiwał się bzdurnemu mamrotaniu suczki. Zmarszczył czoło, o dziwo zdziwiony jej podejściem; po rzuconej na dzień dobry obeldze i przestraszonemu wzroku Klematisa, powiedziałby raczej, że Kurka nie przestanie strzępić pyska, dopóki jedna ze stron się nie podda. Najwyraźniej albo coś ukrywała, albo była po prostu pyskującym bez żadnego powodu dzieckiem. Nie wiedział, na co stawia bardziej.
— Co to?
Podskoczył, kiedy między jego łapami przebiegł mały, różnokolorowy, kuśtykający grzybek. Kurka śledziła wzrokiem zapas ziół, po czym szturchnęła pyszczkiem wciśnięte w cień kąta jagody jałowca. Bez większego zastanowienia polizała garść owoców, nawet nie wzdrygając się pod zapewne niezbyt przyjemnym smakiem.
— Spróbuj — wymamrotał, odwracając się na pięcie.
Klematis pochylił się nad Kurką, która ostrożnie przegryzła pojedynczą jagodę. Jego wzrok był tak zmartwiony, jakby kilka minut temu został ojcem; Leonis nie zdziwiłby się, gdyby właśnie za takiego się uważał.
— Jesteś pewien, że to dla niej dobre? — dopytał rudy, obwąchując ukryte (najwyraźniej niezbyt dokładnie) owoce.
— Wygląda jak siedem nieszczęść, nie zdziwiłbym się też, gdyby miała skłonności samobójcze. Skoro nie potrafi rozpoznać jagód jałowca, które potrafią położyć szczeniaka w ciągu kilku minut, najwyraźniej los ma dla niej inne plany, niż zostanie medykiem.
Wypluła to w zaskakująco szybkim tempie, już po chwili wycierając swój język o futro, ubabrane teraz nie tylko błotem i krwią, ale też resztkami ziół i śliną.
Nawet pomimo srogiej nauczki w postaci otarcia się o śmierć, Kurka nie postanowiła się poddać. Z uwagą lustrowała kolejne zioła, wskazując co jakiś czas niektóre z nich i dopytując o nazwę. Co prawda, odpowiedzi otrzymywała, ale dla szczeniaka, w dodatku do tej pory trenującego się na wojownika, słowa takie jak „przytulia czepna” czy „krwiściąg” mówiły raczej tyle, co nic.
— Widzisz? Czuje się jak u siebie w domu. — Klematis machnął kilkukrotnie ogonem, z ojcowskim uczuciem przyglądając się baraszkującej w ziołach uczennicy. Że też ta pyskata gówniara jeszcze nie powyrywała mu uszu za to charakterne ciapciaczkowanie-nieboraczkowanie.
— W takim razie jest bezdomna.
— Proszę cię, Leonisie… nawet jeśli nie zgodzisz się na ucznia, powinieneś się nią zająć.
— Powinienem też wepchać ci wrotycz w zad.
— Jaki medyk zostawiłby chorego na pastwę losu?
Zastrzygł uszami. Brońcie Gwiezdni, nie z litości — nie interesowały go empatyczne bzdety, którymi szczycili się pozostali medycy, kiedy jeszcze brał udział w comiesięcznych zgromadzeniach. Zachwycali się błogosławieństwem Gwiezdnych, którzy ratowali ranne psy od najgorszych medycznych przypadków, jakby leczenie nie było kwestią ich umiejętności, a wyimaginowanych duchów. Leonis postrzegał bycie medykiem jako pracę, nie jako wysokomoralne bzdury, które miały podnieść na duchu sympatyczne pieski chodzące posłusznie przy nodze. W wyleczonych pacjentach nie widział uratowanego życia, a perfekcyjnie wykonaną robotę własnych łap, bowiem nawet jeśli wiele mu do perfekcji brakowało, i tak zamierzał do niej dążyć.
No dobra, może mały grzyb nieco zachwiał piramidę jego wartości. Nie obraziłby się, gdyby przypadkiem pomylił golterię z jałowcem.
— Mogę się nią zająć — burknął z taką niechęcią, jakby przyznawał się do zdrady przed samym sobą. Zasadniczo czuł się podobnie. — Wyleczę ją. Ale tylko pod warunkiem, że przestanie pieprzyć o zostaniu moją uczennicą.
— Chcę zostać twoją uczennicą, stary dziadzie.
— Do stu Dwunożnych, po moim trupie.
Spojrzała sugestywnie w stronę jagód jałowca, jakby zastanawiała się, czy wciśnięcie Leonisowi tych samych trujących ziółek byłoby dobrym pomysłem. Może niekoniecznie przemyślała to, że wtedy nie miałby jej kto o tych ziółkach uczyć, ale tak czy siak, od pierwszego wejrzenia ich relacja mentor-uczeń polegała raczej na wzajemnym dogryzaniu sobie, niźli faktycznej nauce. Leonis był pewien, że ta mała, grzybowa cholera, postanowiła ubzdurać sobie zostanie medyczką nie dlatego, że faktycznie zabierała się za — jak oczekiwałby Leo od swojego ucznia — ciężką pracę wymagającą perfekcji, ale zwyczajnie chciała mu zrobić na złość.
Nie, wróć. Może zacznijmy od tego, że Leonis w ogóle nie chciał ucznia. Po co etap szczenięcy w ogóle istnieje? Nie można urodzić się od razu dorosłym, pełnoprawnym obywatelem psiego klanu? Zresztą, co za różnica. Nie przyjąłby na swojego ucznia nawet samego Gwiezdnego; nie potrzebuje kogoś, kto będzie wpychać nos w jego pracę, albo, o zgrozo, nawet nieumyślnie mu ją zniszczyć. Momentalnie odepchnął od siebie myśl przyciskającą go do tego, żeby faktycznie się zgodził na propozycję suczki. I tak wynikła ona bardziej z tego, że chciał się odegrać i zobaczyć, jak po tygodniu wąchania ziół w podskokach opuści jego legowisko, żeby się taszczyć w bezpodstawnych bitwach o bandę idiotów i durny spis morałów.
— Kurko — wzrok Klematisa krążył po wzajemnie gromiących się spojrzeniach Leonisa i jego prawie-(martwej)-uczennicy — chcesz… chcesz spać w legowisku z pozostałymi uczniami? Leonis może cię odwiedzać, żeby sprawdzać, jak się czujesz, jestem pewien, że polubisz się z Jazgotem i-
— Ależ ja już ją pokochałem! Zobacz, jaka przeurocza uczennica, będzie z ciebie idealna medyczka, kochaniutki grzybku ty mój, puci puci. — Leonis z udawanym entuzjazmem poczochrał sierść suczki. — Widzisz? Jest gotowa do pierwszego dnia treningu!
Kurwa.
Pierwszy raz w życiu Leonis pomyślał, że jego wrodzona złośliwość to kwestia nie uważania wszystkich dookoła za idiotów, a własnej głupoty.
<kochaj mnie dalej zosiu, uznajmy że to opowiadanie nigdy nie zaistniało, wybacz mi za hańbę>
[1104 słowa: Leonis otrzymuje 11 Punktów Doświadczenia, Kurka 2 Punkty Treningu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz